Pomysł na Karkonosze podsunął mi kolega z pracy, powiedział: „jedź, to nieduże góry, w sam raz na wycieczki z dziećmi”. No to kupiłem mapy i zaplanowałem kilka tras. 5 noclegów w dwóch schroniskach zarezerwowałem około połowy sierpnia, zaraz po nieudanym wyjeździe do Austrii. Początkowo chcieliśmy wyjechać na weekend plus 3 dni w tygodniu. Niestety w obu miejscach w każdy weekend do końca października, zajęte były wszystkie miejsca. Zostały nam dni między niedzielą a piątkiem. W zeszłym roku spaliśmy codziennie w innym schronisku. Teren, po którym mieliśmy się poruszać był niewielki. Postanowiłem, że zrobimy dwie bazy, z których będziemy wyruszać na mniejsze wycieczki i wracać z powrotem. Dzięki temu nie będzie trzeba nosić codziennie ciężkich plecaków. Pozwoli nam to także na szczegółowe zwiedzenie okolicy.
Planowania było niewiele. Atrakcje to głównie podziwianie widoków, górskie szczyty, jeziora czy wodospady. Poza tym schroniska no i przejazd pociągiem, co zawsze wzbudza w dzieciach entuzjazm. Mimo to, zaplanowałem kilka wycieczek. Łącznie około 95 km pieszo i 3000 m różnicy wzniesień, czyli jakieś 125 punktów GOT. Ponieważ pociąg mieliśmy dopiero w sobotę o 23:30, było sporo wolnego czasu na pakowanie. Jak w zeszłym roku, każdy z nas miał swój plecak. Ponieważ w pierwszym schronisku na Szrenicy mieliśmy spędzić 3 dni, postanowiliśmy wziąć dodatkową torbę z prowiantem. Plecak mój, Oli, Marysi, Leona i Felicji ważyły kolejno: 15, 10, 6, 5 i 1 kg. Dodatkowa torba, którą miałem nieść razem z Olą to 11 kg.
Dzień 1: Szklarska Poręba – Szrenica (8,1 km, 700 m przewyższeń)
Ten dzień zaczął się wcześnie. Pociąg do Szklarskiej Poręby odjeżdżał z Dworca Centralnego w Warszawie o 23:31 poprzedniego dnia. Tu dołączył do nas mój brat z synem, podobnie jak rok temu na wyprawie w Beskid Sądecki. W pociągu zajęliśmy jeden, sześciomiejscowy przedział. Przygarnęliśmy do siebie Stefana a Bolek, jako jedyny, siedział w przedziale obok. Po północy, gdy pierwsze emocje związane z wejściem do pociągu opadły, poszliśmy spać. Podczas drogi budziliśmy się kilkukrotnie. Mimo, że fotele były rozsuwane do pozycji pół leżącej, nie było za wygodnie. Około 5:00, trójka starszych dzieci obudziła się. Oznajmili wspólnie, że do rana nie będą już spać. Mimo to wszyscy ponownie zasnęliśmy. Około 7:00 wybudził nas komunikat, że dojechaliśmy do Jeleniej Góry. Okazało się, że pociąg miał opóźnienie i na stację kolejową Szklarska Poręb Górna, wjechał kilka minut po 8:00, pół godziny później, niż na rozkładzie. Szkoda, bo przez to nie zdążyliśmy na poranną mszę w kościele św. Maksymiliana Marii Kolbe w Szklarskiej.

Start i pierwsze kroki nigdy nie są łatwe. Trzeba wejść w odpowiedni, wędrowny tryb. Zanim to nastąpi, każdy poprawia sobie plecak, buty czy inne części garderoby, bo tu coś uwiera, tam obciera itp. Jak zwykle najwięcej problemów mają dzieci. Po pierwszych kilkuset metrach udaje się wszystko dopasować i nabieramy tempa. Jeszcze z pociągu widzieliśmy, że górne partie pasma Karkonoszy znajdują się w chmurach. Tu gdzie szliśmy, niebo było zachmurzone, ale jeszcze nie padało. Pierwszy postój zrobiliśmy przy Kruczych Skałach. Zjedliśmy śniadanie i zrobiliśmy kilka zdjęć z widokowymi skałkami. Założyliśmy plecaki i poczłapaliśmy czerwonym szlakiem prowadzącym na szczyt Szrenicy.









Wspólnie z Olą, poza plecakami, które ciążyły nam na plecach, nieśliśmy torbę z zapasem prowiantu na kilka kolejnych dni. Torba z Ikei nie była najwygodniejszym sposobem na dźwiganie dodatkowego bagażu. Wymagała od nas synchronizacji w stawianiu kroków, gdyż w przeciwnym przypadku bujała się na boki. Nie było to łatwe, gdy poruszaliśmy się pod górę. Każdy ma inne tempo. Z tego powodu po 2,5 km zdecydowałem się nieść ją samemu i co jakiś czas stawiać na ziemi robiąc krótkie odpoczynki. Drugi przystanek wypadł przy Wodospadzie Kamieńczyka. Wody strumienia spadają tutaj trzema kaskadami z wysokości 27 metrów, aby na dole płynąć dalej wąskim, skalnym wąwozem. Zaczęło niemrawo kropić. Zjedliśmy cynamonki by nabrać siły przed dalszym podejściem. Do schroniska zostało jeszcze około 5,5 km. Niewiele, ale jednak byliśmy mocno obciążeni, no i był to pierwszy dzień wyjazdu, więc nogi nie były jeszcze przyzwyczajone zarówno do górskiego obuwia jak i podchodzenia.





Za kasami do Karkonoskiego Parku Narodowego, Ola i Bolek ze Stefanem założyli peleryny przeciwdeszczowe. Reszta, razem ze mną na czele, postanowiła zaryzykować, że może zaraz przestanie kropić lub nie rozpada się bardziej. Już po 20 minutach okazało się, że decyzja była nietrafiona. Padało coraz mocniej, wyjąłem płaszcz i zarzuciłem go na siebie. Felicji też włożyliśmy ponczo w czerwonobiałe pasy. Marysia i Leon nie chcieli się zabezpieczyć i efekt był taki, że jak doszliśmy do najbliższego zadaszonego miejsca, którym było schronisko na Hali Szrenickiej, byli cali przemoczeni.

Mimo, że na Szrenicę zostało już tylko 1,2 km, Ola postanowiła przebrać całą trójkę dzieci w suche ubrania. Bolek ze Stefanem poszli dalej sami. Pogoda skopała się na całego, w pewnym momencie padał nawet deszcz ze śniegiem. Widoczność spadła do kilkunastu metrów. Mało co było widać. Ucieszyliśmy się, gdy doszliśmy do Schroniska na Szrenicy, w którym półtora miesiąca temu założyłem rezerwację na 3 noce. Na miejscu czekał na nas brat z synem. Rozebraliśmy się z peleryn i zrzuciliśmy ciężkie plecaki. Podszedłem do recepcji rozliczyć pozostałą część opłaty za nocleg. Przybyliśmy za wcześnie, doba hotelowa zaczynała się od 14:00. Zupełnie o tym zapomniałem. Miałem trochę inne wyobrażenie odnośnie planu dnia: wycieczka w słońcu, częste odpoczynki i popasy. Tymczasem postoje ograniczyliśmy do minimum, chcieliśmy jak najmniej zmoknąć. Ostatecznie okazało się, że pokoje są już gotowe i pozwolono nam do nich wejść. Rozpakowaliśmy swoje rzeczy i rozwiesiliśmy wszystkie mokre ubrania, spodnie, peleryny, kurtki, rękawiczki. Osuszacz do butów pracował do wieczora pełną parą. Na pierwszy rzut poszło obuwie Felicji, potem Leona i Marysi. Oli i moje buty nie przemokły.

Do wieczora zostało jeszcze dużo czasu, który chcąc nie chcąc, musieliśmy spędzić w murach schroniska. Dzieci szybko znalazły sobie zajęcie. W sali jadalnej znajdował się stół do piłkarzyków. Miałem też ze sobą karty, więc mimo wszystko nudy nie było. Na obiad zjedliśmy liofilizaty. Potem kąpiel, odpoczynek i kolacja, podczas której zastanawialiśmy się co dalej. Na nasze nieszczęście, prognoza pogody się pogorszyła. Przez najbliższy tydzień miało być pełne zachmurzenie i deszcz. Temperatura w nocy około 2-3 stopnie, w dzień około 8-10 stopni. Do tego silny wiatr, w porywach do 80-100 km na godzinę, w szczytowych partiach. 'Dzięki’ wiatrowi temperatura odczuwalna była niższa. Zdecydowaliśmy o skróceniu jutrzejszej wycieczki. Może uda nam się dojść do Wodospadu Łabskiego. Decyzję podejmiemy jutro, obecne warunki za oknem nie zachęcały do jakiejkolwiek wędrówki. Na wieczór zrobiliśmy jeszcze kolację a przed snem Ola zaaplikowała Leonowi i Felicji jakieś leki z apteczki. Ten pierwszy miał kompletnie zatkany nos a drugą bolało gardło. Zachrypła tak, że ledwo mówiła. Ola zastanawiała się nawet czy kolejnego dnia nie powinienem zejść do miasteczka po jakieś mocniejsze medykamenty. Całe szczęście tym razem mieliśmy osobne pokoje, 2 osobowy dla brata i syna i 4 osobowy dla naszej piątki, więc ewentualne choróbsko mogło rozprzestrzeniać się wolniej i nie na wszystkich.

Dzień 2: źródła Łaby, wodospad Łabski (11 km, 349 m przewyższeń)
Wstałem o 6:00, za oknami jeszcze ciemno. Dopiero około 7:00 zaczęło się przejaśniać. Znajdowaliśmy się w gęstej chmurze. Widoczność na 50 metrów, wiatr i deszcz. No, nie tak sobie wyobrażałem wyjazd w Karkonosze. Nic tylko wskoczyć pod pierzynę i przespać tę pogodę. Tyle, że jeżeli wierzyć prognozie, taki stan miał się utrzymać do końca wyjazdu a robić coś trzeba. Z czwórką żywiołowych dzieci trudno wysiedzieć w jednym miejscu. Niespiesznie zaczęliśmy przygotowywać się do wyjścia w teren. Daliśmy pospać dzieciom, a śniadanie zjedliśmy dopiero o 9:00. Jajecznica z 6 wiejskich jaj z kromką chleba i pieczywo z domowym dżemem. Frykasy, które wieźliśmy z domy nie poszły na marne. Jedzenie z torby rozłożyliśmy porcjami na 3 dni. Po tym okresie mieliśmy przenieść się 21 km dalej, do schroniska pod Śnieżką. Nie miałem zamiaru nieść dodatkowej torby z prowiantem na tak długim odcinku.
Po jedzeniu był czas wolny. Gra w piłkarzyki oraz w karty. Około południa zeszliśmy na drugie śniadanie. W jadalni siedziały dwie niemieckie rodziny z piątką dzieci. Wyraźnie szykowali się do drogi. Zagadnąłem, w którym kierunku chcą iść. Mieli zamiar nocować w połowie drogi między Szrenicą a Śnieżką, w jednym z czeskich schronisk. Chociaż za oknem było brzydko uznałem, że i my powinniśmy się ruszyć. Dokończyliśmy posiłek a następne poszliśmy do pokoi spakować plecaki, jeden dla mnie, drugi dla Oli. Dzieci miały iść na lekko. Zaplanowana trasa to około 10 km i nieco ponad 300 m wzwyż. Na trasie znajdowały się dwa schroniska, w których moglibyśmy się ogrzać i coś zjeść.
O 12:30 opuściliśmy ciepłe schronienie. Pierwsze wrażenie było takie, że na zewnątrz jest lepiej niż to wyglądało przez okno. Oczywiście widoczność znikoma, ale wiatr nie był aż tak silny a deszcz przypominał raczej przysłowiowy ’kapuśniaczek’. Okutani w peleryny przeciwdeszczowe zaczęliśmy schodzić ze szczytu Szrenicy. Ścieżką stanowiącą zimowe obejście szlaku zielonego płynął wartko niewielki potok. Staraliśmy się nie przemoczyć butów już na starcie. Od Mokrej Przełęczy, szliśmy już szeroką drogą, która usypana była z drobnego szutru. Szlak piął się powoli w górę. Sporo kosówki i trawy, roślinność adekwatna do wysokości, na której się znajdowaliśmy (1300 – 1400 m n.p.m.). Pierwszą ciekawostką była grupa skałek oznaczonych na mapie nazwą Twarożnik. Na jednym z głazów, stał zacementowany słupek graniczny, co wyglądało dość groteskowo.





Poza tym, że nie było żadnych widoków, a tym samym punktów odniesienia, szło nam się nawet nieźle. Karkonosze, mimo swej znacznej wysokości, są w górnych partiach dość płaskie, szczególnie po stronie czeskiej. Gdy wejdzie się w wyższe partie regla górnego, różnice wysokości nie są duże. Można spacerować po trasach z niewielkim nachyleniem, nie przemęczając się zbytnio. Zanim się obejrzeliśmy a staliśmy już na skrzyżowaniu szlaków czerwonego, żółtego i niebieskiego przy Czeskiej Budce na wysokości 1406 m n.p.m.. Teraz skręciliśmy na południe, wchodząc na czeską część Karkonoskiego Parku Narodowego. Pół kilometra dalej doszliśmy do miejsca oficjalne uznawanego za źródło rzeki Łaba przepływającej przez Czechy i Niemcy. Po 1165 km Łaba kończy swój nurt i wpada do Morza Północnego. Woda wypływała z kamiennego kręgu, który wyglądem miał nawiązywać zapewne do studni. Obok znajdowała się ścianka z herbami miast leżących nad Łabą. Wykonane były w formie mozaiki z drobnych, kolorowych płytek. Wyglądało to naprawdę ładnie. Zrobiliśmy kilka zdjęć, po czym znowu zaczęło kropić.








Ponad kilometr dalej znajdowało się schronisko Labska Buda. Schronisko to mało powiedziane, gmach w najwyższym punkcie miał 9 kondygnacji. Był to w zasadzie hotel, do którego można dojechać autem po asfaltowej drodze. Weszliśmy do środka, gdzie znajdował się bufet. Przy stołach siedziało kilkoro turystów. Rozebraliśmy się i przeszliśmy do przeglądania menu. Ceny były wygórowane a zapachy dochodzące z podgrzewanych, metalowych naczyń, z gotowymi potrawami, nie były zachęcające. Poprzestaliśmy na własnym prowiancie oraz ciepłej herbacie. Przed wyjazdem sprawdziłem opcje płatności kartą po czeskiej stronie granicy. W większości miejsc (tu także) można było płacić wyłącznie gotówką. Ukłonem w stronę polskich turystów była akceptacja złotówek, ale przelicznik był drakoński. Standardowo w kantorze, za jedną koronę płaciło się 17 groszy, tutaj liczyli sobie 25 groszy. Nie bez powodu owo schronisko było pierwszym, które odwiedziliśmy. Znajdował się tu bankomat, w którym mogliśmy wypłacić czeską koronę z konta walutowego prowadzonego w CZK w Alior Kantorze. Uzbrojeni w obcą walutę, ubraliśmy się i poszyliśmy dalej.


Zdecydowaliśmy, że ciepły posiłek zjemy na dalszym etapie wycieczki w Voseckiej Budzie. Zaraz obok hotelu znajdował się Łabski Wodospad. Najwyższy i najbardziej popularny wodospad w całych Czechach. Woda spada tu w kilku kaskadach o łącznej wysokości 45 metrów. Przy kulminacyjny punkcie strumienia, gdzie rozpędzone kaskady wody spływają ze skalnej półki, znajdowała się drewniana platforma pozwalająca bezpiecznie obserwować wodny żywioł. Atrakcja była oczywiście darmowa, gdyby znajdowała się po polskiej stronie zapewne stałaby tu kasa biletowa jak przy Wodospadzie Kamieńczyk, przy którym przechodziliśmy wczoraj.









Od tego punktu mieliśmy wracać z powrotem, ale inną drogą. Wiatr, który do tej pory popychał nas do przodu, zaczął wiać nam w twarz. Mimo to poruszaliśmy się bardzo sprawnie. Dzieci wcale nie narzekały. Znaczny udział w tym miał mój brat. Od początku spaceru wkręcił ich w słowną grę, coś na kształt RPG. Był narratorem opowiadającym przygody czwórki głównych bohaterów, w których role wcieliły się dzieciaki. Co jakiś czas dostawały wybór jak dalej potoczą się ich losy. Mogły zbierać różne artefakty, zyskiwać dodatkowe moce czy złoto, albo tracić część życia.

W miejscu, gdzie od czerwonego szlaku odbijał zielony znajdowała się tabliczka. Komunikat głosił, że fragment szlaku jest w remoncie, za co zarządca bardzo przeprasza. I faktycznie, kilkaset metrów dalej stała minikoparka. Część ścieżki była już odremontowana. Do tej pory nie widziałem na żywo takich prac. Byłem wiele razy w Tatrach i nigdy nie trafiliśmy na remont, mimo iż, jak twierdzą komunikaty TPN, pieniądze z biletów idą głównie na remont szlaków. No cóż, najwidoczniej polskie parki narodowe nie powinny pobierać opłat za wejście na teren, przykładem tych czeskich, może wtedy byłoby lepiej.







Po 2,5 km doszliśmy do Voseckiej Budy. Wycieczka dobiegała końca i byliśmy już wygłodniali. W myślach pojawiały nam się potrawy, które możemy zamówić. Danie, które najlepiej wspominałem ze wspólnych wyjazdów z bratem i rodzicami do Słowacji to prażony ser w panierce. Po krótkiej sesji zdjęciowej, podeszliśmy do wejścia a tu niemiła niespodzianka. Obiekt zamknięty. Nie dane nam było tego dnia zasmakować w czeskiej kuchni, kolejny raz musieliśmy obejść się smakiem. Całe szczęście do Schroniska na Szrenicy było już niedaleko. Półtora kilometra i około 100 m wzwyż. Tym razem podeszliśmy do szlaku czarnego przechodząc obok charakterystycznych skałek nazwanych Trzy Świnki. Do schroniska weszliśmy nieznacznie po 17:00.





Rozwiesiliśmy mokre ciuchy w pokoju i zeszliśmy do jadalni na obiad. Zadowoleni, że jak na taką pogodę udało nam się zrobić całkiem sensowną wycieczkę, postanowiliśmy wypróbować tutejszą kuchnię, zostawiając liofy na sytuację awaryjną, gdy bufet będzie zamknięty. Zamówiliśmy zupy: pomidorową i żurek, do tego pierogi ruskie i naleśniki. Dla siebie wziąłem kiełbasę z grilla oraz czeskie piwo rzemieślnicze Rohozec. Wieczorem, po kąpieli, zjedliśmy kolacjo-deser, kisiel z ciastkami. Dzień można było zaliczyć do udanych, chociaż trochę żałowaliśmy, że widoczność w przeważającej części dnia ograniczała się do kilkudziesięciu metrów. Spać położyliśmy się o 22:00.
Dzień 3: Śnieżne Stawki, Śnieżne Kotły (13,6 km, 550 m przewyższeń)
Poranek nie przyniósł istotnych zmian. Za oknem ’mleko’. Widoczność na 30 metrów. Koniec i kropka. Jedyna rzecz na jaką nie mamy wpływu to pogoda, więc trzeba się dostosować… co oczywiście nie jest łatwe. Na śniadanie to samo co wczoraj: jajecznica, kromka chleba i pieczywo z dżemem. Do tego kaszka na wodzie z płatkami. Tym razem nie daliśmy się zmylić aurze panującej za oknem. Ubrani po zęby w przeciwdeszczowe ubrania, z ciepłą herbatą i prowiantem w plecakach, opuściliśmy schronisko o 10:05. Do Mokrej Przełęczy szliśmy jak wczoraj. Dalej odbiliśmy na szlak zielony, opisany na mapie jako Mokra Droga… nazwa adekwatna do panujących warunków. Przechodziliśmy teraz przez Szrenickie Mokradła. Bolek kontynuował wczorajszą sagę otoczony przez dzieciaki.



Po godzinie doszliśmy do Schroniska pod Łabskim Szczytem. Wiedząc, że dalej nie będzie już podobnego miejsca, gdzie moglibyśmy odpocząć i ogrzać się, namówiłem resztę by odbić nieco ze szlaku i zatrzymać się tu na przysłowiową herbatkę. Sala jadalna miała klimat prawdziwego górskiego schroniska. Z kuchni dolatywały przyjemne zapachy strawy. Zamówiliśmy naleśniki dla dzieci, ja uraczyłem się piwkiem. Było wesoło, gdy dzieci zaczęły już dokazywać znaczyło, że czas wracać na szlak.

Pożegnaliśmy mury przytulnego schroniska i ruszyliśmy w nieznane, Ścieżką nad Reglami oznaczoną jako szlak zielony. Warunki atmosferyczne były zmienne. To znaczy widoczność była słaba cały czas, ale deszcz padał w kratkę. Gdy przestawał, starałem się uchwycić ciekawe momenty w obiektywie aparatu, zaczepionego na uprzęży pod płaszczem. A płaszcze mieliśmy założone non stop, nie było sensu ich zdejmować. Po około kilometrze, na wysokości Łabskiego Kotła, ścieżka z ułożonych równo kamieni, diametralnie się zmieniła. Głazy pod nogami, nie były już poukładane na płasko, wyglądało to bardziej jakby zsunęły się z piargowiska powyżej i tak już zostały. Może i ktoś je układał, ale nieznacznie. Szlak poprowadzony był w kosówce i tu widać było akurat ingerencję człowieka. Kosówka była świeżo poprzycinana. Tempo znacznie spadło. Musieliśmy skupić się na drodze i patrzyć uważnie pod siebie jak stawiamy stopy. Oczywiście dzieci miały jeszcze trudniej, z uwagi na krótsze nogi. Dla Felicji był to już poziom hard. Ola szła z nią za rękę, asekurując przed ewentualnym upadkiem lub poślizgnięciem.





















Po następnej godzinie znaleźliśmy się przy Śnieżnych Stawkach. Tu miał miejsce krótki postój na herbatę i przekąszenie czegoś słodkiego. Zrobiliśmy też przegląd i zmianę ubrań, niebawem czekało nas strome podejście, podczas którego z pewnością zrobi nam się cieplej. Stawy otoczone mgłą wyglądały bardzo tajemniczo, miało to swój urok. Po 10 minutach ruszyliśmy dalej. Droga dłużyła się i dłużyła, aż stanęliśmy na przecięciu szlaków zielonego i niebieskiego. Weszliśmy na ten drugi i rozpoczęła się wspinaczka.










Na odcinku 1,3 km musieliśmy wspiąć się 250 metrów wzwyż. Gdy wyszliśmy z lasu zaczęło mocniej padać. Z każdym metrem wiatr stawał się coraz silniejszy. Podmuchy pędziły w górę zboczy, im wyżej tym porywy wiatru dawały nam mocniej w kość i jednocześnie wyziębiały. W pewnym momencie zrobiła się walka o przetrwanie. Zimny wiatr wciskał się we wszystkie miejsca w naszej garderobie. Płaszcze działały trochę jak żagiel i pojawiły się problemy z utrzymaniem równowagi. Widoczność spadła do 10 metrów.


Staraliśmy się jak najszybciej dotrzeć do budynku Radiowo-telewizyjnego Ośrodka Nadawczego. Tam moglibyśmy schronić się za ścianą i trochę odetchnąć. Szliśmy odcinkiem drogi zaraz przy granicy Śnieżnych Kotłów. Po prawej stronie minęliśmy kilka platform widokowych, do których oczywiście nie było sensu podchodzić. W końcu, ku mojemu zadowoleniu, ujrzeliśmy zarysy budynku. Podeszliśmy bliżej. Od zawietrznej strony dużego budynku, znajdował się daszek, pod którym było sucho. Obok stał mężczyzna. Grabił coś z trawnika, przy nim znajdował się luźno puszczony pies, który na nasz widok zaczął wściekle szczekać. Zapytałem, czy możemy przycupnąć pod daszkiem. Facet nie zrozumiał mnie chyba, bo oschle odpowiedział, że to nie jest obiekt turystyczny. Wyjaśniłem, że nie chcemy wchodzić do środka, tylko schować się przed wiatrem i deszczem. W odpowiedzi usłyszałem, że jak chcemy, ale nie ręczy za psa i wskazał na zwierzę, które nie przestawało nas oszczekiwać. Gość widział, że jesteśmy z dziećmi, wiedział jaka jest pogoda. Po prostu mnie zamurowało. Jedyne co wykrztusiłem to kilka bluzgów po czym odeszliśmy by schować się za pobliską skałą. Nie chroniła nas przed deszczem, ale wiało tu trochę mniej. Nie były to jednak dobre warunki na dłuższą przerwę na jedzenie i wypicie ciepłej herbaty. Ola założyła dzieciakom dodatkową warstwę ubrań. Wymieniła im też rękawiczki i skarpetki na suche. Zrobiła się nerwowa atmosfera, część ekipy chciała iść czym prędzej do schroniska, inni chcieli coś zjeść. Ostatecznie postanowiliśmy zejść niżej z nadzieją, że tam będzie tam wiało. Znajdowaliśmy się w najwyższym punkcie dzisiejszej wycieczki na wysokości 1 497 m n.p.m..
Szybki marsz w dół nieco nas rozgrzał, wiatr też zelżał. Nieopodal Szrenicy zrobiło się jakby widniej, w pewnym momencie, z pomiędzy chmur dostrzegłem nasz budynek. Czyżby pogoda miała się zmienić? Około 17:20 zameldowaliśmy się przed schroniskiem. Ola poszła do pokoju przebrać Felicję. Ja z bratem i pozostałymi dzieciakami weszliśmy na teras widokowy na szczycie Szrenicy. Okazało się, że chmury faktycznie się przerzedziły. Mogliśmy nawet dostrzec zabudowania miasteczek leżących w dolinie. Pierwszy raz zobaczyliśmy coś więcej niż kawałek ziemi tonący w chmurach. Niestety nie trwało do długo. Po godzinie, w czasie, której posilaliśmy się sutą obiadokolacją w sali jadalni, chmury z powrotem zasłoniły szerszą perspektywę. Nie zdążyłem nawet zrobić zdjęcia. Miałem aparat, ale musiałem poczekać aż po 8 godzinach w niskiej temperaturze odtaje w cieple.


Po jedzeniu rozeszliśmy się do pokojów. Wieczorem przygotowaliśmy część rzeczy do spakowania. Resztę mieliśmy dopakować rano. Następnego dnia musieliśmy przenieść się do schroniska pod Śnieżką. To spory dystans do przebycia. Cały czas miałem nadzieję, że pogoda nieco się poprawi i zobaczymy chociaż trochę widoków.
Dzień 4: Szrenica – Dom Śląski pod Śnieżką (20,8 km, 661 m przewyższeń)
W nocy musiałem się obudzić po godzinie 00:30. Po północy otwierało się okienko na zakup biletów na piątek 7 listopada. W tym dniu rozpoczynał się długi listopadowy weekend. Na ten czas mieliśmy zarezerwowane 4 noce w schronisku w Dolinie Chochołowskiej. To chodliwy termin i bilety mogły rozejść się szybko, dodatkowo pierwsza pula biletów zawsze ma jakąś promocję. Po udanej transakcji położyłem się znowu spać. Druga pobudka o 7:00. Za oknem znowu ’mleko’, nadzieje okazały się płonne. Dziś, na dwie ostatnie noce wyjazdu, mieliśmy przenieść się do Domu Śląskiego. Na śniadanie poszło 7 ostatnich jaj, skończyliśmy też chleb przywieziony z domu. To co zostało z prowiantu, zmieściło się już w plecakach.
Schronisko opuściliśmy o 10:00 po wcześniejszym zdaniu kluczy. Na zewnątrz nie wiało tak mocno jak wczoraj. Było też jakby cieplej, ale to pewnie wynikało ze słabszego wiatru. Już po pierwszym kilometrze musieliśmy się zatrzymać i zdjąć po jednej warstwie ubrań z pod płaszczy, które nadal stanowiły naszą główną linię obrony przed deszczem, wilgocią i wiatrem. Od Mokrej Przełęczy, szlak czerwony piął się coraz wyżej, aż do Czarciej Ambony, przy której minionego dnia próbowaliśmy przeczekać huraganowy wiatr, po tym jak odmówiono nam schronienia przy ścianie stacji nadawczej. Bolek opowiadał dalszą część historii, razem z dziećmi obstawiał tyły. Tempo mieliśmy kiepskie mimo, że przewyższenia były niewielkie a szlak przyzwoity. Trzeba było przyspieszyć, do 19:00 powinniśmy dotrzeć do schroniska, by móc osobiście odebrać klucze. Na wysokości Śnieżnych Kotłów nieco się rozpadało, ale wiatr był mniej porywisty niż wczoraj a do tego poprawiła się widoczność. Ujrzeliśmy nawet skalne ściany z urwiskami tonącymi w mgle.












Za Śmielcem zaczęliśmy odczuwać zmęczenie. Głównie chodziło o ciężar plecaków wiszących na naszych barkach. To dotyczyło zarówno nas jak i dzieci. Najgorzej było na zejściach, gdy ciało nabiera rozpędu i przy każdym tąpnięciu ramiona plecaka dociskają barki. A właśnie od tego miejsca więcej mieliśmy do zejścia niż podejścia. Zastanawiałem się nad sensem całego wyjazdu. Czy chodzenie w taką pogodę to dobry pomysł, czy nie szkoda czasu i pieniędzy? Z drugiej strony nie byliśmy jedynymi osobami w okolicy. Od początku wyjazdu spotykaliśmy na szlakach innych turystów. Większość to osoby podchodzące z dołu, bez ciężkich plecaków. Mimo to spacerowali jak my, przy kiepskiej pogodzie. W zeszłym roku, będąc w Beskidzie Sądeckim turystów było znacznie mniej mimo, że mieliśmy sporo słońca.


Zbliżaliśmy się powoli do połowy dzisiejszego odcinka. W pobliżu Hutniczego Grzbietu znajdowało się kilka miejsc, w których moglibyśmy odpocząć pod dachem i zjeść coś ciepłego. Petrova bouda miała niskie oceny, ale odbijając z głównej grani, nieco w głąb Czech znajdowały się dwa miejsca Dvořákova bouda i Moravská bouda. Wybraliśmy to drugie. Okazało się, że jest to pensjonat połączony z restauracją. Poza nami była tylko para turystów. W menu znajdowały się czeskie specjały, czyli to na co liczyliśmy. Ceny były przystępne. Apetyt duży. Po kilkunastu minutach od złożenia zamówienia do stołu podano knedliki z polędwicą w sosie śmietanowym, prażony ser z frytkami i tatarskim sosem oraz paruchy z jagodami. W chwilę wszyscy zapomnieliśmy o trudach drogi i z uśmiechem zabraliśmy się do jedzenia. Dzieci były rozbawione jak łamanym słowackim z czeskimi wtrąceniami zamawialiśmy dania. Pamiętaliśmy z tych języków co nieco, ponieważ kiedyś, przez kilka sezonów, jeździliśmy z rodzicami na wakacje do Słowacji.


Było miło, ale należało kończyć tę sielankę. Do mety zostało nam jeszcze ponad 11 km, w tym jedno większe podejście. Nieco się rozjaśniło, a może po prostu byliśmy na tyle nisko, że chmury znajdowały się wyżej. W końcu znajdowaliśmy się w najniższym punkcie dzisiejszej trasy, na Przełęczy Dołek (wysokość 1178 m n.p.m.). Po 2,5 km, na Przełęczy Karkonoskiej, zatrzymaliśmy się na jeszcze jeden odpoczynek. Znajdowała się tu Špindlerova bouda po czeskiej stronie, a po polskiej schronisko Odrodzenie. Nie chcieliśmy się zbytnio rozsiadać bo to zawsze prowadzi do zmitrężenia czasu, którego nie mieliśmy wiele. Stanęliśmy pod wiatą pobliskiego parkingu. Rozlaliśmy ciepłą herbatę do kubków i posililiśmy kilkoma kostkami czekolady. To było ostatnie miejsce przed Domem Śląskim, gdzie mogliśmy schować się przed deszczem.



Przed nami największe podejście tego dnia. Około 160 m wzwyż na przestrzeni kilometra. Dalej ścieżka była już bardziej płaska. Powoli, krok za krokiem, drapaliśmy się w górę. Na przedzie ja z Felicją, potem Ola z Leonem i Marysią a na tyłach Bolek i Stefan. Tu muszę bardzo pochwalić Felicję. Była niesamowicie dzielna. Jako najmłodszy uczestnik wędrówki (w kwietniu skończyła 6 rok życia), miała najtrudniejsze zadanie. Na nasze dwa kroki, ona musiała wykonać trzy do czterech. W trudniejszym terenie nie miała fizycznych możliwości by podnieść nogi tak wysoko jak my. Mimo to narzekała najmniej z całej czwórki dzieci. Chociaż i reszta szła dzielnie. Na pewno sprawniej niż w zeszłym roku.


Między Małym Szyszakiem a skałą Słonecznik, szliśmy przez gęstą kosówkę, w której wyciosany był tunel. Miejscami zalegało sporo błota. To efekt 4 deszczowych dni i niskiej temperatury. Brak słońca też nie pomagał w tym aspekcie. Droga poprawiła się dopiero od miejsca, w którym dołączał szlak żółty. Płaski chodnik, z równo poukładanymi, kamiennymi płytami, był tym czego nam trzeba. Przechodziliśmy teraz obok Kotłów Wielkiego i Małego Stawu. Widoki mogliśmy oczywiście sobie tylko wyobrazić. Ostatni odcinek to szlak czerwony przecinający Równię pod Śnieżką.







Zbliżała się 18:00 i zaczynało się ścieniać. Gdyby nie chmury, które nas otaczały, byłoby jeszcze jasno. Ostatnie 2 km pokonaliśmy chyba tylko dzięki sile woli. W pewnym momencie dostrzegliśmy zarysy schroniska, udało się! Po 8,5 godzinach, 21 km i 660 m przewyższeń doszliśmy do celu. Ciężkie plecaki i kiepska pogoda nie ułatwiały zadania. Poza aspektem fizycznym, był też ten psychologiczny. W mojej opinii znacznie lepiej wędruje się, gdy otaczają nas piękne widoki, a krajobraz zmienia się z godziny na godzinę. Widząc kolejne szczyty, które zostawiamy za sobą, możemy monitorować postępy. A tu… przez 21 km widoki były takie same. Porównałbym to nawet do monotonnej wędrówki brzegiem morza. No i to już 4 dzień, gdy pogoda była taka sama.


Weszliśmy do sali jadalnej połączonej z bufetem i recepcją. Pierwsze wrażenie nie było najlepsze. W około unosił się zapach potraw przygotowywanych jakby na starym, albo skisłym oleju. Swąd aż gryzł w nozdrza. Podszedłem do lady i rozliczyłem się z pozostałej części opłat. Wziąłem klucze i udaliśmy się do pokoju na drugim piętrze. Przechodząc przez korytarz, smród z kuchni zastąpił zapach dymu papierosowego. Pokój okazał się małą, nieprzytulną klitką. Na ziemi znajdowała się stara wykładzina. Poza 4 łóżkami, z czego jedno było piętrowe, i jednym stołem, nie było tu innych mebli. Ani szafy, ani krzeseł. Z trudem udało mi się znaleźć jakieś zaczepy, by powiesić sznurek, na którym moglibyśmy wysuszyć mokre rzeczy. 2 materace nie nadawały się do spania, więc uznaliśmy, że Ola z dziewczynami będzie spać na 2 złączonych łóżkach a ja z Leonem na pojedynczym.
Miejsce wyglądało jak z koszmaru. Aura panująca za oknami tylko pogłębiała to wrażenie. Próbowałem jakoś zmienić tor naszych myśli i nie nakręcać się zbytnio. Mimo to, dzieci coraz dobitniej pokazywały, że chciałyby spać gdzie indziej. Na to nie mogliśmy sobie jednak pozwolić. Gdyby tego było mało, z korytarza dochodziły nas odgłosy obsługi, która co chwila pukała do jednego z pokoi obok, i prosiła o wpuszczenie ’na dymka’. W mojej głowie od razu pojawiły się obawy, czy nie spłoniemy tu do rana przez jakiś niedopałek. Dodam tylko, że wszędzie rozwieszone były tabliczki o zakazie palenia. Niestety obsługa się do nich nie stosowała. Widzieliśmy też jak popijali wcześniej alkohol. Nie wróżyło to nic dobrego. U brata w pokoju nie było lepiej. Miał jeszcze mniej miejsca i do tego brak gniazdka elektrycznego. Prąd był nam niezbędny, by korzystać z osuszaczy do butów czy podładowania telefonów.
Gdy pierwsze negatywne myśli i wrażenia lekko odsunęły się na bok. Zjedliśmy skromną kolację z części naszego prowiantu. Potem wzięliśmy kąpiel i poszliśmy spać. Zastanawiałem się co zrobić, aby choć trochę poprawić nam humory. Chodziło mi głównie o dzieci. Wpadł mi do głowy plan, żeby następnego dnia zejść do czeskiego miasteczka na obiad i niewielkie zakupy a potem wjechać kolejką gondolową na Śnieżkę. Wstępnie obgadałem plan z Bolkiem. Ustaliliśmy, że szczegóły dopniemy rano. Chodziło głównie o potwierdzenie, czy w tak kiepską pogodę kolejka będzie czynna. Wycieczka miała być lekka, co pozwoliłoby na regenerację bo dzisiejszej wędrówce. Spać poszliśmy przed 23:00
Dzień 5: Pec pod Sněžkou (9,5 km, 154 m przewyższeń) + wjazd kolejką na Śnieżkę
Poranek identyczny jak poprzednie 4. Noc jakoś przetrwaliśmy. Schronisko dalej stoi, nic się nie spaliło. Okazało się, że w nocy wszyscy mieliśmy tę samą myśl: „jak uciec z płonącego schroniska„. Pomysł Oli to związanie kilku prześcieradeł ze sobą i zejście przez okno na zewnątrz. Bolek miał w planie wyrzucenie przez okno kilku materacy i skok na nie z drugiego piętra. Moje rozwiązanie było chyba najbardziej ryzykowne, obwiązanie nosa i ust mokrą szmatą i przedarcie się klatką schodową na zewnątrz. Po śniadaniu zadzwoniliśmy do dolnej stacji kolejki na Śnieżkę by spytać czy funkcjonuje. Odpowiedź była pozytywna. Spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i opuściliśmy schronisko.
Jako dojście do czeskiego miasteczka Pec pod Sněžkou wybraliśmy szlak niebieski. Z każdym metrem w dół widoczność poprawiała się. Chmury zostały nad nami. Poniżej 1000 m n.p.m. było już całkiem nieźle. Pierwszy raz od początku wyjazdu mogliśmy powiedzieć, że widzieliśmy coś więcej niż czubek własnego nosa. Do miasteczka dotarliśmy sprawnie. Po pierwsze szliśmy na lekko, po drugie w dół. Pierwsze kroki skierowaliśmy do jednej z restauracji. Ta, którą pierwotnie wybraliśmy, była zamknięta, mimo że komunikat z google maps głosił inaczej. Po posiłku udaliśmy się do sklepu na obiecane dzieciom słodycze.














Do kolejki musieliśmy cofnąć się około 1,5 km w górę osady. Wagoniki śmigały w górę i w dół. Zakupiliśmy bilety i po chwili wjeżdżaliśmy niewielkimi gondolami na najwyższy szczyt Czech – Śnieżkę. Odwrotnie jak o poranku, z każdym metrem wzwyż, widzieliśmy coraz mniej. Powyżej 1300 m n.p.m. wszystko spowiła gęsta mgła, a raczej chmura. Powróciliśmy do standardu, jaki utrzymywał się już 5 dzień.




Po opuszczeniu górnej stacji kolejki, na szczycie Śnieżki przywitał na silny, mroźny wiatr i deszcz. Nie było na co czekać i co obserwować. Zrobiłem kilka niewyraźnych zdjęć kaplicy św. Wawrzyńca i obserwatorium meteorologicznego. Zaczęliśmy schodzić do schroniska. Wybraliśmy mniej stromą, ale za to ciut dłuższą drogę, szlakiem niebieskim zwanym Drogą Jubileuszową. W okresie zimowym ten odcinek jest zamykany, były już przypadki, że ginęli tu ludzie. Wiatr dął z całych sił od Doliny Łomniczki, niósł ze sobą gęste opady deszczu. Po 15 minutach wszyscy mieliśmy przemoczone spodnie. Tego było dla mnie za wiele, wybuchłem złorzecząc na pogodę i wszystko w około. W takim stanie doczłapaliśmy do schroniska, w którym 5 raz z rzędu zaczęliśmy nasz rytuał związany z rozwieszaniem mokrych ubrań.



Wieczorem, po kąpieli przygotowaliśmy część rzeczy do porannego pakowania. Dzieci zjadły niewielką kolację. Mnie trzymał cały czas obiad. Postanowiłem, że nie będę już robił kolejnych wpisów do dziennika wyprawy. Że za ten dzień pojawią się tylko zdjęcia. Mimo to, kilka dni po wyjeździe i ochłonięciu, spisałem parę szczegółów, które są powyżej. Przed snem, ponownie dało się słyszeć głośniejsze rozmowy obsługi. Była nawet jakaś awantura, jak później zrelacjonował na Bolek. Całe szczęście my już wtedy spaliśmy.
Dzień 6: do Karpacza (9,8 km, 61 m przewyższeń) + zwiedzanie Jeleniej Góry (5,1 km) i powrót pociągiem do domu
Nadszedł ostatni dzień wyjazdu. Trochę to dziwne, ale w duszy nawet cieszyłem się, że ponownie przywitał nas pogodowy syf. Przynajmniej po powrocie będzie można narzekać, że nie mieliśmy ani jednego dnia dobrej pogody. Na śniadanie dojedliśmy to co zostało z zapasów. Pakowanie odbębniliśmy całkiem szybko. Chyba pierwszy raz cieszyliśmy się, że mimo gównianej pogody opuszczamy mury tego przybytku.

O 9:30 wyszliśmy na zewnątrz. Wiało jeszcze mocniej niż w poprzednich dniach. Padał rzęsisty deszcz. Zrozumieliśmy tę aluzję, góry nas tu nie chciały. Początkowo myśleliśmy by zejść szlakiem niebieskim w okolice schroniska Samotnia nad Mały Staw a dalej do Świątyni Wang. Gdy po 15 minutach mieliśmy już przemoczone spodnie, porzuciliśmy ten plan. Wybraliśmy najszybsze zejście do Karpacza. Była to słuszna decyzja. W pewnym momencie poczułem klapanie podeszwy o materiał pod piętą w moich górskich butach. Już od 3 dni, w jednym z nich, wykruszała się guma. Na koniec wyjazdu but odmówił posłuszeństwa i podczas zejścia szlakiem żółtym podeszwa oderwała się. Uciąłem kawałek linki na pranie a Ola zgrabnie przywiązała nią podeszwę do reszty buta. Po wyjeździe będę musiał poszukać nowych. Te miały 15 lat przy czym 5 lat temu przeszły wymianę podeszw – oryginalne wykruszyły się i oderwały jak teraz. Jak widać naprawa obuwia nie ma większego sensu a już na pewno nie wychodzi korzystnie cenowo.

W Karpaczu podeszliśmy do sklepu na drobne zakupy. Czekając pod wiatą przystankową (tak, znowu padało), zauważyłem dwie niemieckie rodziny, które spotkaliśmy w schronisku na Szrenicy. Po krótkiej rozmowie okazało się, że nieco skrócili swoją wyprawę z uwagi na kiepską pogodę. Po chwili wsiedli do autobusu, który miał zawieść ich do Jeleniej Góry skąd a potem pociągiem do Zgorzelca graniczącego z Niemcami. My poczłapaliśmy w stronę stacji. Przeszliśmy przez zaporę na rzeczce Łomnica. Potem minęliśmy wzniesienie Karpatka. Po pół godzinie weszliśmy na peron stacji kolejowej w Karpaczu. Było wcześnie, znacznie wcześnie niż planowałem przed wyjazdem. Na pociąg musieliśmy czekać blisko półtorej godziny. Niemniej wszyscy cieszyliśmy się, że już wracamy do domu.

Około 14:30 dojechaliśmy na dworzec w Jeleniej Górze. Połączenie do Warszawy mieliśmy dopiero o 21:30. Na zwiedzenie miasta i jakiś obiad było 7 godzin. Ponieważ i tu była kiepska pogoda, to znaczy widoczność była ok, ale padało, uwinęliśmy się w 4 godziny. Zaliczyliśmy włoską restaurację Calabria z pyszną pizzą oraz cukiernię, w której zjedliśmy bezowe ciastka. Pospacerowaliśmy również po rynku i jego okolicach. Na dworzec wróciliśmy o 18:30. Zasiedliśmy w poczekalni i oczekiwaliśmy, aż podjedzie nasz skład. Przyjechał punktualnie o 21:30, do Warszawy też się nie spóźnił. W mieszkaniu zameldowaliśmy się o 7:00 rano. Po drodze wpadliśmy jeszcze po świeże pieczywo. Przed nami cały weekend na rozpakowanie rzeczy i odpoczynek po tym dość intensywnym wyjeździe.








Podsumowanie
Tę część najchętniej bym pominął, jednak chęć zachowania spójnej koncepcji, którą stosuję we wszystkich wpisach, nie pozwala mi na wyłamanie się z ustalonych reguł. Sam plan wyjazdu był dobry, jak zwykle. Rezerwacja i płacenie schronisk, zakup biletów na pociąg. Zgranie urlopów dla 3 dorosłych osób. W końcu pakowanie czy wybór prowiant. To wszystko zagrało tak jakbyśmy chcieli. To co nie wyszło to pogoda. W życiu bym się nie spodziewał, że jadąc gdzieś na 6 dni można trafić na tak jednostajnie kiepskie warunki pogodowe. Widać to na zdjęciach. Mimo to staraliśmy czerpać z tych wakacji jedynie pozytywy.
Oczywiście z uwagi na zastane warunki nie udało nam się zrealizować takich wycieczek jak pierwotnie zaplanowałem. Jedynie pierwszego i czwartego dnia poszliśmy po z góry ustalonej trasie. Głównie dlatego, że były to najkrótsze możliwe odcinki do miejsc noclegu. W pozostałe 4 dni wycieczki zostały skrócone. Łącznie przeszliśmy 78 km i wspięliśmy się przeszło 10 razy na pałac kultury (2475 m różnicy wzniesień). Wyszło 102,5 punkty GOT (po 17 pkt na dzień). Mniej więcej 82% tego co chciałem. Biorąc pod uwagę pogodę to i tak nieźle. Z perspektywy czasu wiem, że mogłoby być gorzej, gdyby było np. chłodniej. Zdziwiło mnie to, że na szlakach nie byliśmy sami. Na zeszłorocznym wyjeździe spotkaliśmy znacznie mniej turystów. To świadczy pewnie z dużej popularności Karkonoszy.
O samych górach trudno napisać czy są ładne czy też nie, ponieważ nie było nam dane ich oglądać. Na pewno większość szlaków jest dość łatwa. Jeżeli ktoś znajdzie się już powyżej 1200 m n.p.m. to może wędrować grzbietem gór bez większych podejść. A dostać się na tę wysokość od polskiej strony można np. za pośrednictwem dwóch wyciągów krzesełkowych, jednego ze Szklarskiej drugiego z Karpacza.
To co nas też zawiodło, poza pogodą, to schroniska. O ile pierwsze było poprawne, ale też nie do końca trzymało górski klimat. To drugie – Dom Śląski – było w naszej opinii tragiczne i to w każdym aspekcie. Jeżeli kiedykolwiek zdecydujemy się tu przyjechać – a pewnie tak będzie, bo jednak chcielibyśmy zobaczyć jak na żywo wyglądają Karkonosze – to na pewno ominiemy to miejsce szerokim łukiem, nawet gdybyśmy mieli wydać więcej. A wydaliśmy nie mało. Na naszą piątkę wyszło 4050 zł:
370 zł – transport (przejazd pociągiem Warszawa – Szklarska Poręba, Karpacz – Jelenia Góra i Jelenia Góra – Warszawa)
250 zł – kolejka linowa na Śnieżkę
1 790 zł – noclegi (3 noclegi w Schronisku na Szrenicy i 2 noclegi w Schronisku Dom Śląski)
1 640zł – gastronomia (liofilizaty, jedzenie w schroniskach, zakupy spożywcze)
Mimo wszystko, na swój sposób, będziemy wspominać ten wyjazd. Na pewno jako najbardziej deszczowy i wietrzny. Można śmiało stwierdzić, że z głową w chmurach. Jeszcze nigdy do tej pory nie spędziliśmy 6 dni po rząd chodząc w płaszczach przeciwdeszczowym. Paradoksalnie, dzięki takiej pogodzie, mogliśmy zwrócić większą uwagę na takie szczegóły krajobrazu jak mikroflora. No i była to dla nas pewna nauka na przyszłość by ewentualną rezerwację dokonywać na ostatnią chwilę.
