Wyżyna Krakowsko-Częstochowska – kilkukrotnie rozmawiałem z Olą na temat tej krainy geograficznej, głównie w kontekście szlaku Orlich Gniazd, który występuje w dwóch wersjach: dla pieszych i rowerzystów. Zapalnikiem do wyjazdu w ten region, ponownie był zlot forum rowerowego podrozerowerowe.info . Jak co roku, z pośród kilku kandydatur, na miejsce spotkania wybierana jest jedna – tym razem padło na Jurę. Data zlotu, niezmiennie trzeci, pełny weekend maja. W zeszłym roku w ten sposób jechaliśmy na zlot na Kaszubach.
Planowanie trasy rozpocząłem od oznaczenia na mapie wszystkich zamków, strażnic i warowni, które stanowiły niegdyś system obronny strzegący granicy Królestwa Polskiego. Większość obiektów tego typu, została wybudowana na trudno dostępnych wapiennych skałach. Następnie dołożyłem do tego obiekty typu kempingi czy pola namiotowe. I tu okazało się, że jest ich niewiele. Nie było z czego wybierać. Nie mogliśmy liczyć na to, że jak w połowie drogi zechcemy skrócić wycieczkę, to znajdzie się miejsce pod namioty (jedynie nocleg pod dachem, a z tym bywa różnie). Niemniej, udało się nakreślić, wydłużoną pętlę na około 280 km przy 7 dniach jazdy. Od północy ograniczał ją Olsztyn (ten koło Częstochowy), a od południa Olkusz.
Już ze wstępnych danych wynikało, że będzie na nas czekać wiele górek do zdobycia. Może nie jakiś wybitnych, ale za to niemal cały czas będziemy jechać w górę lub w dół. Trochę się tego obawiałem, bo wiem jak dzieciaki reagują na podjazdy, a tu dodatkowo w wielu miejscach musielibyśmy jechać poza asfaltem, no i na ciężko, co znacznie podnosi poprzeczkę. Z tego powodu, już od momentu, kiedy rozpocząłem dokładne planowanie, co jakiś czas wspominałem dzieciom, że nie będzie łatwo. W zakresie ciekawych miejsc czy poprowadzenia niektórych problematycznych odcinków, pomógł mi Michał Demel (członek wspomnianego forum), który posiada uprawnienia przewodnika.
To nasza dziesiąta wyprawa rowerowa, a zarazem pierwsza, na którą mieliśmy jechać w powiększonym składzie. Czwartego dnia wyjazdu, w okolicach Zawiercia, dołączyć miał Maciek ze swoim synem. Byłem ciekaw jak wyjdzie nam wspólna jazda większej grupie. Dzieci też dopytywały o nowych członków wyjazdu. W napięciu obserwowaliśmy prognozy pogody jaką przewidywano na czas podróży. Niestety nie nastrajały one optymistycznie. Do samego końca mieliśmy nadzieję, że może coś się zmieni. Tym razem musieliśmy zbastować. Według zapowiedzi prognozowano deszczowy tydzień, do tego temperatury rzędu 10-15 stopni w dzień oraz nocne przymrozki. O ile 1-2 dni można by się przemęczyć lub wynająć awaryjnie kwaterę, to tydzień kiepskich warunków był już nie do zaakceptowania. Wyjazd należało przesunąć. Szkoda, bo akurat w tym terminie dzieci miały 4 dni wolnego w szkole. Drugie podejście padło na pierwszy tydzień czerwca. Niestety potencjalni współtowarzysze naszej wyprawy, nie mogli jechać w tym terminie, więc pojechaliśmy w naszym standardowy składzie. Ponieważ było już po zlocie, doszedł nam dodatkowy dzień jazdy. Wydłużyłem trasę do ponad 300 km, wplatając w nią przejazd przez Płaskowyż Sułoszowski.
Ślad z wyprawy, według stanu z licznika przejechaliśmy łącznie 302 km, suma przewyższeń z nawigacji to 3 125 metrów.
Mapka z atrakcjami i innymi punktami na trasie
Dzień 1: Kostkowice – Złoty Potok (33 km, 338 m przewyższeń)
Pobudka o 4:30, reszta rodzinki wstaje nieco później, po 5:00. Zszedłem do garażu i rozpocząłem montownie rowerów na platformie służącej do ich przewozu. Biorąc pod uwagę, że nasz sprzęt ma niestandardową konfigurację (mniejsze i większe rowery, kierownice proste i typu 'baranek’, a do tego bagażniki, błotniki i inny szpej), prawidłowe i bezpieczne zamontowanie czterech jednośladów (rower Felicji był w bagażniku), zajęło około godzinę. Warto zaznaczyć, że przy pracy, tym razem, pomagał mi syn Leon. Wyjechaliśmy o 6:45. W domu zostały dwa koty, którymi pod naszą nieobecność miała opiekować się moja mama.
Do punktu startu w Kostkowicach dojechaliśmy o 10:15. Rozpakowanie auta i zasakwienie rowerów zajęło pół godziny. Pojazd zostawiliśmy na terenie obiektu Zajazd nad zalewem Dzibice, uprzednio kontaktując się z jego właścicielką. Za 8 dniową opiekę nad autem mieliśmy odwdzięczyć się dobrym trunkiem. Zaraz po starcie, wyjeżdżając z parkingu, usłyszałem wołanie Oli. Okazało się, że nie wyjęliśmy z auta zapięć zabezpieczających rowery podczas noclegów. Dzięki tak szybkiej reakcji uniknąłem wracania się do auta z miejsca, w którym mieliśmy spać.

Po uzupełnieniu braków sprzętowych, mogliśmy ruszyć przed siebie w nieznane. No może poza mną, bo po dokładnym planowaniu trasy, znałem jej główne atrakcje a także wiele widoków z googlowego street view oraz zdjęć w aplikacji Komoot. Pierwsze metry nigdy nie są łatwe, szczególnie tam, gdzie teren jest pagórkowaty. Całe szczęście już od 2 miesięcy mentalnie przygotowywałem nasze dzieci, że na wyjeździe czekać nas będzie masa podjazdów a o płaskich odcinkach mogą zapomnieć. Trochę nawet wyolbrzymiłem trudności jakie mogą nas spotkać na drodze, ale w mojej opinii była to całkiem niezła metoda. W końcu lepiej by 'zawiedli’ się, że górki wcale nie są tak duże, niż przed pierwszym podjazdem labidzili, że tu nie da się jechać.

Pierwszy postój zrobiliśmy przy wywierzyskach rzeki Białki. Na północ od zabudowań wsi Zdów zlokalizowane są źródła rzeki Białki, będącej dopływem Krztyni w dorzeczu Pilicy. W jej korycie, nieopodal wiaduktu z linią kolejową, znajdują się niezwykle atrakcyjne wywierzyska. Woda wypływa z wapieni i margli górnojurajskich. Cały obszar źródliskowy mierzy 1,34 ha powierzchni. Średnia wydajność 30 l/s a klasa czystości wody ma stopień Ia. Zaczerpnąłem łyk chłodnej, orzeźwiającej wody. Kilkaset metrów dalej Białka wlewa się do zalewu Dzibice, który tworzą cztery sztuczne zbiorniki wodne. Największy jest zalew zachodni, najmniejsze są dwa środkowe. Leżą u podnóża najdalej na północ wysuniętego wzniesienia Skał Kroczyckich – wzgórza Słupsko.


Do samego Zdowa jechaliśmy po asfaltowej ulicy. Za cmentarzem, nawierzchnia drogi zmieniła się na szutrową. Gradient nachylenia zaczął się zwiększać, tempo jazdy spadło. Ja oraz Felicja podczepiona holem do mojego roweru a także Leon jechaliśmy na przedzie. Ola i Marysia w pewnym oddaleniu za nami. I oto dotoczyliśmy się do pierwszego zamku na naszej trasie. Mowa o warowni w Bobolicach zbudowanej w połowie XIV wieku przez króla Kazimierza Wielkiego. Była elementem systemu obronnego, który chronił zachodniej granicy królestwa od strony Śląska. Zamek oraz jego okolice mocno ucierpiały podczas kilkukrotnych najazdów. Najbardziej dramatyczny w skutkach okazał się tak zwany „potop szwedzki„, od czasu którego zamek zaczął popadać w ruinę. Jednym z ostatnich pamiętnych wydarzeń, jakimi zapisał się w historii Bobolic, były odwiedziny Jana III Sobieskiego, który obozował pod tutejszymi murami udając się do Krakowa na koncentrację wojsk przed odsieczą wiedeńską.


Uwieczniliśmy obiekt kilkoma zdjęciami i podążyliśmy dalej za wytyczonym szlakiem. Postanowiliśmy, że nie będziemy zwiedzać większości zamków, gdyż prawie wszystkie to budowle, które w mniejszym lub większym stopniu nie pokazują jak pierwotnie wyglądał zamek. Mury, jak mury z zewnątrz niewiele różnią się od tego jak widać je w środku. Druga sprawa, że nie do końca był czas na dokładną eksplorację. Woleliśmy robić przystanki w miejscach mniej znanych a tym samym pustych.
Cofnęliśmy się do rozstaju dróg, po czym skręciliśmy w gruntową drogę, która stromo obniżała się w kierunku Pikulowego lasu. Tu nieco zgubiłem ślad w nawigacji. Najprawdopodobniej za sprawą mapy, jaka zainstalowana była fabrycznie w urządzeniu. W lesie była gęsta sieć ścieżek a ja wpakowałem nas w jedną z tych bardziej zapiaszczonych. Po kilkuset metrach trafiliśmy z powrotem na zaplanowaną trasę. Minęło południe i zaczęło się robić ciepło. Po zimnym maju była to dobra zapowiedź na następnych kilka dni. Lepsze to niż nocne przymrozki połączone z obfitymi opadami deszczu.


Za Mirowem, Felicja zasygnalizowała, że robi się senna. To drugi sezon, gdy nie 'woziła’ się już w przyczepce. W takich momentach należało czym prędzej szukać miejsca do odpoczynku i przełamania monotonni jaka dla dziecka w jej wieku mogła wiązać się z jazdą na rowerze. Nie chcieliśmy by w pewnym momencie spadła, a ja pojechałbym dalej z samym rowerem doczepionym do holu. Po 5 minutach zjechaliśmy do osady Łutowiec, zaraz pod samiutką skałę Knur, na której wspinacze ćwiczyli swoje umiejętności poruszania się po wapiennych ostańcach. Dzieci dostały swoją porcję słodyczy, po czym już pieszo, udaliśmy się na eksplorację okolicznych wzniesień. Wspięliśmy się na skałę Zamkową, po krętej ścieżynce. Nazwa formacji wywodziła się z dawnych czasów, gdy wznosiła się na niej strażnica, uważana przez Bohdana Guerquina za obiekt należący do systemu Orlich Gniazd. Z budowli ostał się jedynie fragment muru o grubości 0,6 metra i długości 4,5 metrów. Wybudowana najprawdopodobniej za panowania Kazimierza Wielkiego, chociaż według innej hipotezy ustawiono ją później, w latach 70-80 XIV wieku, podczas rządów Władysława Opolczyka. Niegdyś, na szczycie skały, znajdowała się wieża obronna. Strażnica była niewielka. Ukształtowanie terenu wokół niej wskazuje, że prawdopodobnie u podnóża skały Zamkowej znajdowały się pomocnicze pomieszczenia chronione wałem i fosą.




Wśród wielu grup wspinaczy, dało się słyszeć nie tylko ojczysty język, ale też francuski czy angielski. Jak widać miejsce cieszyło się dużą popularnością. Po odpoczynku, należało ruszać dalej. Zjechaliśmy stromą, kamienistą ścieżynką, a potem przez las. Następnie przecięliśmy drogę numer 789 i wjechaliśmy do Moczydła. Sklep w Łutowcu był zamknięty, ale tu nam się udało i zakupiliśmy obiecane lody. Słodycze to słodycze, ale w upalny dzień lody pozwalają na chwilę zapomnieć o wysokich temperaturach. Do tego dołożyliśmy banany. Wspólnie z Olą mieliśmy postanowienie, by w naszej podróżniczej diecie zagościło więcej owoców i warzyw. Zobaczymy, czy nam to wyjdzie.
Po orzeźwieniu, dzieci nabrały nowej mocy. W sam raz na jeden z trzech większych podjazdów jakie mieliśmy dziś do pokonania. Mowa o górze Freciej (404 m n.p.m.), i chociaż nie wyglądała na górę, to pokonanie jej nie przyszło łatwo, tym bardziej, że nawierzchnię stanowiły drobne kamyczki, które powodowały utratę przyczepność rowerowych kół. Ale co się dziwić, w tym miejscu poprowadzony był pieszy Szlak Orlich Gniazd. W Trzebniowie odbiliśmy ostro na południowy zachód. Asfaltowa droga, tylko dla rowerów, pięła się coraz stromiej w górę. Po półtora kilometrowym odcinku, zjechaliśmy ze stromego, ale wygodnego asfaltu w leśną ścieżkę by podjechać jak najbliżej miejsca, z którego moglibyśmy dostać się pieszo na górę Bukowie. Trakt był wybitnie pieszy, kamienisty i nierówny. Mimo to cel został osiągnięty. Na dwa rzuty, najpierw ja i dzieci a potem Ola z dziećmi, wdrapaliśmy się na skałki wspomnianego wzniesienia. Z wapiennych platform roztaczał się widok na okoliczne tereny. Pilnując rowerów udało mi się zapisać pierwsze strony wyprawowego dziennika.






W koło było pusto, podobnie jak we wszystkich miejscach, gdzie nie dało się podjechać autem bliżej niż na kilometr od danej atrakcji. Ścieżka mocno zarosła, czego efektem było zdjęcie kilku kleszczy, które złapały się na moje nogi z okolicznych traw. U dzieci było podobnie. Po 'przeglądzie’ i pozbyciu się pasażerów na gapę rozpoczęliśmy zjazd leśną ścieżką by dostać się do asfaltowej drogi dla rowerów łączącej Trzebniów z Ostrężnikem. Ciąg rowerowy, nazwany na mapie Siedlecką drogą, cieszył się dużą popularnością. Co rusz mijaliśmy grupki weekendowych rowerzystów. Według nawigacji, przed Ostrężnikiem, wyrastało ostatnie z większych wzniesień zaplanowanych na ten dzień. Podjazd był krótki, ale treściwy. Wspólnie z Leonem daliśmy rade pokonać górkę na siodełkach. Ola z Marysią musiały podprowadzić swoje rowery. Niemniej nie było to żadna ujmą, tym bardziej, że obok nich, jedna z turystek wpychała rower elektryczny, który bynajmniej nie miał doczepionych żadnych bagaży. Z początku pomyślałem, że może Pani rozładowała się bateria. Popełniłem małe fopa, i zapytałem kobietę czy tak faktycznie jest. Ta zaczęła usprawiedliwiać się, że tu jest pod górkę a rower elektryczny jest ciężki i trudno nim jechać w takich warunkach.



Za punktem kulminacyjnym czekał nas stromy zjazd, który wypłaszczył się nim dojechaliśmy do drogi wojewódzkiej numer 793. Zaraz obok znajdował się rezerwat Ostrężnik a w nim skałki i ciekawa jaskinia. Były też ruiny zamku noszącego tę samą nazwę co wspomniany rezerwat. O istnieniu zamku nie zachowały się niemal żadne informacje. Według badań archeologicznych przypuszcza się, że zamek wzniesiono na początku XIV wieku. Brak późniejszych warstw kulturowych nasuwać może przypuszczenia, że zamek nie został ukończony lub był użytkowany dość krótko. Nie jest wykluczone, że służył za więzienie. Jedna z legend głosi, że zamek zamieszkiwali rycerze-rozbójnicy i przechowywali w nim łupy, zaś Ostrężnik miał być jakoby połączony podziemnym przejściem z odległym zamkiem olsztyńskim.



Do miejsca noclegu było już całkiem blisko, ale po drodze miałem oznaczonych jeszcze kilka punktów godnych odwiedzenia. Jechaliśmy teraz po Rowerowym Szlaku Orlich Gniazd. Krótkie postoje zrobiliśmy przy formacji skalnej Diabelskie Mosty, i nieco dalej koło Bramy Twardowskiego. Słońce przybierało złocistą barwę i chyliło się ku horyzontowi. Dłuższej przerwy wymagało odwiedzenie źródeł Zygmunta i Elżbiety. Zespoły źródeł oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów, którym nazwę nadał, przebywający tutaj z rodziną w 1857 roku poeta polskiego romantyzmu Zygmunt Krasiński. Wypływające z kilkunastu szczelin potoki są dodatkowo zasilanie licznymi źródłami korytowymi. Potok Zygmunta posiada piaszczyste dno i na długości 500 metrów tworzy kilka meandrów. Potok Elżbiety ma dno kamieniste i jest nieznacznie głębszy. Źródła mają charakter szczelinowo-krasowy. Kilkanaście metrów dalej znajdowała się ulica, toteż w koło kręciło się sporo turystów. Niektóry pobierali wodę do sporych baniaków. Marysia i Leon, wypatrzyli w wodzie, przy samym wywierzysku, pijawki.










W tym miejscu nasz szlak prowadził przez rezerwat Parkowe zlokalizowany w dolinie Wiercicy. To krótka, 30-kilometrowa rzeka, wypływająca na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, a uchodząca do Warty. Niebawem ukazały się przed nami pierwsze zabudowania Złotego Potoku… i całe szczęście, bo wszyscy byliśmy już bardzo głodni. 18:00 godzina to późna pora na główny posiłek dnia, gdy w nogach ma się przejechane ponad 30 km, z bagażami i w pagórkowatym terenie. Ugościliśmy się w polecanej knajpce U Lidzi. Zamówiliśmy pstrąga i kiełbasę z grilla. Wszystkie dania szybko zniknęły z talerzy i mogliśmy udać się na pobliskie pole namiotowe, gdzie przywitał nas właściciel i jego mama, która okazała się osobą niezwykle kontaktową. Po opłaceniu noclegu w kwocie 100 zł, rozbiliśmy namioty i poszliśmy wziąć prysznic, po którym okazało się, że jednak nie wszystkie kleszcze udało nam się ściągnąć w trakcie dnia. Ola i Leon mieli po jednym a Marysia mogła 'pochwalić’ się, aż 3 sztukami. Po operacji usunięcia pajęczaków poszedłem z Marysią na zakupy do pobliskiej Żabki. Należało uzupełnić zapasy wody przed niedzielą, bo dziś, z uwagi na upały, wyduldaliśmy niemal cały zapas. Do namiotów wróciliśmy z 8 litrami płynu oraz owocami. Spać położyliśmy się o 22:30.


Dzień 2: Złoty Potok – Masłońskie (38 km, 343 m przewyższeń)
Po spokojnej, ciepłej nocy obudziłem się o 5:30. Przez godzinę udało mi się spisać, dość szczegółowo, relację z miejsc, które odwiedziliśmy poprzedniego dnia. Przed 7:00 zacząłem przygotowywać rowery do drogi i budzić resztę towarzystwa. Dziś dystans miał być nieco większy, z relatywnie mniejszą liczbą podjazdów. Celem był dojazd do Obniżenia Górnej Warty. Po drodze mieliśmy wstąpić do lokalu wyborczego by oddać głos w drugiej turze wyborów na urząd Prezydenta Polski. Chcieliśmy też pójść na niedzielną mszę.
Od rana świeciło słońce i szybko zrobiło się ciepło. Pakowanie połączone ze śniadaniem przebiegało sprawnie i o 9:15 opuściliśmy teren kempingu. Odwiedziliśmy pierwszy lokal wyborczy na naszej trasie. W przygotowanym na ten cel przedszkolu w Złotym Potoku nie było kolejek i cała procedura postawienia krzyżyka w odpowiednim polu przebiegła sprawnie. Zanim to zrobiliśmy komisja musiała dopisać nas do listy na podstawie zaświadczeń, które uzyskaliśmy w miejscu zamieszkania. Dzieci zostały przed lokalem. Na trawniku rosła dorodna koniczyna, wśród jej pnączy znalazły kilka czterolistnych okazów, czyżby to miał być jakiś znak? Zerwali swoje 'talizmany’ i zabezpieczyli przed zniszczeniem w notesikach. Dodam jeszcze, że dziś wypadał 1 czerwca, dzień dziecka.


Zanim opuściliśmy miasteczko, przejechaliśmy jeszcze obok kościoła rzymskokatolickiego pw. św. Jana Chrzciciela a także przez park, w którym znajdował się pałac Raczyńskich. Na miejscu obiektu od XVI wieku istniał dwór, prawdopodobnie obronny, nazywany Zameczkiem. Do obecnej formy przebudowano go w XIX wieku, do czego przyczynił się Wincenty Krasiński. Tereny odziedziczył syn Zygmunt Krasiński a następnie córka poety Maria, od 1877 żona hrabiego Edwarda Aleksandra Raczyńskiego.




Od rogatek miasta, czekał nas dłuższy odcinek bez postoju, mający 12 kilometrów. Niemal w całości prowadził po Pieszym Szlaku Orlich Gniazd. W części pokrywał się z jego rowerowym odpowiednikiem. Z początku jechaliśmy starą aleją wysadzaną leciwymi klonami. Spod kół wytaczały się kamienie, które rozmiarami przypominały piłeczki do golfa. Po niecałym kilometrze wjechaliśmy w obszary leśne i tu droga gruntowa była już całkiem znośna. Co jakiś czas mijaliśmy się z innymi rowerzystami, ale jadącymi na lekko. Zapowiadał się kolejny upalny dzień, było też parno. W pewnym momencie powinniśmy rozłączyć się ze szlakiem rowerowym, ale część piesza tonęła w piachu i pojechaliśmy do wioski Siedlec. Nomen omen, droga, z której zrezygnowaliśmy, była oznaczona na mapie jako Piasecka Ścieżka.




Do Zrębic wjechaliśmy o 10:55. Okoliczni mieszkańcy zbierali się na mszę. Parafia we wsi powstała w XIV wieku na terenie dóbr zamku olsztyńskiego. Drewniana świątynia pochodziła z 1789. Kościół jednonawowy, konstrukcji zrębowej, kryty dachem gontowym i oszalowany deskami. Obok kościoła znajdowała się dzwonnica o konstrukcji słupowej, z przełomu XVII i XVIII wieku z dzwonami z 1632. Zabytki wewnątrz kościoła to między innymi obraz św. Idziego z XVII wieku, obraz Matki Bożej zwany Betlejemką z XV wieku, ołtarze barokowe i kamienna chrzcielnica z XVIII wieku.

Po mszy, gdy słońce świeciło w zenicie, dosiedliśmy rowery i skierowaliśmy się na północny zachód. Tym razem wzdłuż szlaku św. Idziego, który był m.in. patronem parafii, w której się zatrzymaliśmy. Minęliśmy kapliczkę św. Idziego, upamiętniającą cud jakim było objawienie się w Zrębicach św. Idziego oraz źródełko z którego woda miała służyć jako lekarstwo. Przy rozstaju dróg, w cieniu lasu, rozłożyliśmy koc i zrobiliśmy małą sjestę. Ola przygotowała kanapki z tuńczykiem. Nieopodal nas przecwałowała grupa ludzi na koniach zajeżdżając do kilku chat stojących w lesie. Po 10 minutach podszedł do nas młody chłopak i zapytał czy nie mamy czegoś do rozpalenia ognia. Oczywiście dysponowałem zarówno zapalniczką jak i krzesiwem, ale były schowane głęboko w sakwie. Jako człowiek uczynny postanowiłem jednak poratować młodzież w potrzebie, bo mogli wspólnie zasiąść przy ognisku.

Po przerwie pojechaliśmy dalej. Dzieci miały nad wyraz dobre humory, mimo że droga nie była łatwa. Górki, piaszczyste łachy, kamienie i korzenie. W Przymiłowicach ponownie wjechaliśmy na asfalt. Odcinek miał tylko 1,5 kilometra, ale za to z górki. Na końcu wsi skręciliśmy w leśną szutrówkę i po kilkunastu minutach znaleźliśmy się na wzniesieniu usianym skałkami. Nad całością dominowały ruiny zamku Olsztyn.

Pierwsza wzmianka o zamku, identyfikowanym dawniej jako zamek w Przemiłowicach, pochodziła z 1306 roku. Zawarta została w aktach drugiego procesu biskupa krakowskiego Jana Muskaty. Wiadomo jednak, że zamek istniał już wcześniej. W XV wieku powstał tak zwany dolny zamek, rozbudowywany prawdopodobnie w kolejnym stuleciu. W XV w. zamek odegrał znaczącą rolę przy odpieraniu napadów ze strony książąt śląskich. W 1545 roku na zamku przebywał król Zygmunt August. W czasie potopu Szwedzi zrujnowali zamek i spalili miasto, gdy część sił idących na Częstochowę zaatakowała w październiku 1655 roku zamek w Olsztynie, który po krótkim oblężeniu został zdobyty i zrujnowany. Podczas budowy kościoła parafialnego w latach 1722-1726, rozebrano fragmenty dolnych partii warowni. Do końca tego stulecia przetrwało starostwo olsztyńskie. W XIX w. chłopi stopniowo rozbierali zamek w celu pozyskania budulca.
Zatrzymaliśmy się pod grupą skałek. Zabrałem dzieciaki na skałki Szafa i Dziewica, skąd roztaczała się piękna panorama na zamkowe błonia. W maju tego roku, Leon otrzymał swój własny telefon, w związku z tym na pokładzie, mieliśmy już 4 fotografów amatorów, a to znacząco wydłużało nasze postoje. Każdy chciał uwiecznić najciekawsze kadr. Niejednokrotnie z tej samej perspektywy, co wiązało się, z czekaniem w kolejce. Okazało się, że do wymienionych skał, od tyłu, prowadziła całkiem niezła droga. Postanowiliśmy wrócić po Olę i dotrzeć tu razem na rowerach. W tym momencie, nie wiadomo skąd, zaczęło padać. Ola zdążyła naszykować płaszcze. Sytuacja wyglądała jednak na przejściową i postanowiliśmy przeczekać ją pod pobliskimi drzewami, które tworzyły skuteczny parasol ochronny. Po 15 minutach deszcz ustał i mogliśmy wspólnie wjechać wyżej. Obecne umiejscowienie słońca na niebie nie sprzyjało dobremu oświetleniu zamku, ale cóż było począć. Po serii kilkunastu zdjęć należało dostać się do Olsztyna (koło Częstochowy). To jedno z większych miast na naszej drodze. Z mojej rozpiski wynikało, że mimo niedzieli, mogą tam być otwarte sklepy. W końcu obiecałem dzieciom duże lody!








To co zobaczyliśmy za zamkowym wzgórzem nieco nas przeraziło. Główny deptak łączący rynek z wejściem na zamek tonął w ludziach, niczym na Krupówkach. W koło stragany z 'chińskimi’ pamiątkami, budki z fastfoodem… ogólnie to czego staram się unikać przy planowaniu wyprawy. Niemniej było też kilka okazałych lodziarni. W jednej z nich zamówiliśmy duże porcje lodów. Z uwagi na temperaturę przełożyliśmy je do składanych kubeczków, gdyż zanim dzieci, zdążyłyby je zjeść mogłyby się rozpuścić. Nie chcieliśmy też by zbytnio się ubrudziły, na takich wyjazdach czyste ubrania to towar deficytowy, szczególnie jeżeli chodzi o dzieci.

Tuż za miastem odbiliśmy nieco z drogi by zobaczyć górę Biakło. Pierwotnie mieliśmy pojechać na pasmo Gór Towarnich, ale nie były po drodze, a że wszystkiego zobaczyć się nie da, padło właśnie na Biakło. Ola została przy rowerach. Leon z Felicją nie mieli ochoty na eksplorację, więc poszedłem tylko z Marysią. Szczyt wznoszący się nad Olsztynem na wysokość 340 m n.p.m. ze względu na charakterystyczne ukształtowanie skalnego grzebienia, bywa nazywana Jurajskim Małym Giewontem. Na skale postawiono nawet krzyż, upamiętniający pontyfikat Jana Pawła II.




Lista punktów do zobaczenia na dziś już niemal się wyczerpała. Przed nami 10 km drogi, z której spora część prowadziła nowym odcinkiem asfaltowej ścieżki rowerowej. Gdyby nie fakt, że wydzielona była z fragmentu ulicy i oddzielona od niej jedynie niskimi krawężnikami, byłoby cudnie. Niestety auta jadące z naprzeciwka sprawiały, że nieraz serce podchodziło nam do gardeł. Wystarczył jeden nieuważny ruch albo utrata koncentracji i po zderzeniu czołowym nie byłoby co zbierać… oczywiście z naszych rowerów i nas. Niemniej asfaltowa nawierzchnia na pagórkowatej drodze sprawiała, że jazda szła sprawniej niż wcześniej.


Od cmentarza w Choroniu, ślad prowadził już niemal tylko z górki. Tu podskoczyliśmy jeszcze zobaczyć szeroką aleję lipową, którą po trawiastym podłożu zjechaliśmy do następnej ulicy przecinającej wzgórze. Potem trochę przez las i o 17:20 znaleźliśmy się w miasteczku Poraj, przed restauracją Oliwa do pizzy. Na terenie parkingu i w pobliżu wejścia do budynku było tłoczno. Część ludzi czekała na stoliki. Obok znajdowało się miejsce z dużym plażowym parasolem i kilkoma leżakami. Za stół robiły dwie skrzynki po napojach. Na ziemi rozsypany piach. Pewnie dlatego leżaki były wolne. Postanowiliśmy skorzystać z okazji. Ustawiłem rowery po czym rozsiedliśmy się wygodnie i zamówiliśmy strawę. Chwilę po tym ponownie spadł deszcz i znowu trwał dosłowni chwilę. Na zamówienie czekaliśmy blisko godzinę, ale było warto, pizze były bardzo smaczne.



Do miejsca noclegu zostały nam już tylko 4 kilometry, które pokonaliśmy na raz. Jechaliśmy wzdłuż linii brzegowej zalewu Porajskiego. Powierzchnia akwenu wynosi 5,5 km kwadratowego, zaś jego całkowita pojemność to 25,1 mln metrów sześciennych. Długość prawie 5 kilometrów a maksymalna głębokość 13 metrów. Zaporę, która kumuluje wodę, budowano w latach 1977-1978. Celem było zapewnienie wody na potrzeby funkcjonowania Huty Częstochowa. Na miejsce noclegu wytypowałem niewielkie pole namiotowe zarządzane przez Polski Związek Wędkarski (okręg Częstochowa). Pan z obsługi początkowo chciał nas ulokować w krzakach, przy ogrodzeniu. Gdy zapytałem o inne miejsce, zaproponował, że za 50 zł możemy przespać się w stojącym obok baraku. Cena okazyjna. Następnego dnia mieliśmy do pokonania większy dystans, najeżony górkami. Gdybyśmy nie musieli rano zwijać namiotu, można by wyjechać wcześniej niż zwykle.

Obok baraku stał nowy, drewniany domek. Wnętrze za uchylonymi drzwiami było puste. Ola zapytała ile kosztowałby ten nowszy obiekt. Cena 150 zł była do zaakceptowania. Niewiele mniej zapłacilibyśmy za rozbicie naszych dwóch namiotów. W środku mieliśmy do dyspozycji kuchnię i łazienkę z ciepłą wodą. Klamka zapadła, dziś prześpimy się na standardowych łóżkach. Trochę luksusu nie zaszkodzi. W końcu dziś dzień dziecka. Młodsza część ekipy była bardzo zadowolona, w środku był też telewizor, na którym mogli obejrzeć bajki. Najpierw jednak przenieśliśmy do środka bagaże i spięliśmy rowery. Następnie razem z dzieciakami poszliśmy na piaszczystą plażę nad zalewem, pobawić się przy brzegu. Pół godziny później, deszcz wygonił nas do domku. Po kąpieli, zrobiliśmy sobie kisiel z ciasteczkami. Zasnęliśmy około 22:30.



Dzień 3: Masłońskie – Rzędkowice (47 km, 511 m przewyższeń)
Przebudziłem się o 4:30 i mimo usilnych prób, nie mogłem już zasnąć. W nocy lało, tym razem dłużej. Myk z zajęciem domku był strzałem w dziesiątkę. Zasiadłem do dzienniczka. Ola obudziła się około 7:00. Zaczęliśmy wspólne pakowanie. Korzystając z kuchni zrobiliśmy jajecznicę z 10 jaj, które zabraliśmy z domu. Kemping opuściliśmy o 9:00 tocząc się teraz na wschód. Był to jeden z najniższych punktów na naszej trasie. Z tego powodu dziś czekało na nas wiele podjazdów. Słoneczko nadal przygrzewało, ale nie było już parno jak w poprzednich dniach. Droga pięła się wyżej i wyżej, aż do Przybynowa, w którym gradient nachylenia osiągnął 12%. Zatrzymaliśmy się obok kościoła św. Mikołaja. Świątynia była zamknięta, na zewnątrz wyglądała bardzo okazale. Parafia rzymskokatolicka św. Mikołaja była wymieniana w źródłach po raz pierwszy w 1306 roku, ale jej początki sięgają drugiej połowy XIII wieku. Pierwszy, drewniany kościół św. Piotra i Pawła Apostołów, wspomniany przez Jana Długosza w „Liber Beneficiorum” pochodził z 1306 roku. W 1595 w Przybynowie stał już kościół murowany, zbudowany prawdopodobnie w połowie XVI wieku. Przebudowany został w 1770 w stylu barokowym. Najważniejszym zabytkiem wewnątrz kościoła jest obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem, który ofiarował król Jan III Sobieski.


Ola poszła z dziećmi do Żabki w celu uzupełnienia prowiantu. Drugie śniadanie mieliśmy zjeść przy Srogiej Skale za Zaborzem. Niestety Ola z Marysią nie dostrzegły, że skręciliśmy w polną drogę do skałek i pojechały prosto, a że od tego miejsca było z górki, zanim udało mi się do nich dodzwonić, były już dobre 2 kilometry dalej. Dogoniliśmy je i wspólny posiłek zjedliśmy w Suliszowicach. Na zalesionym wzgórzu znajdowały się ruiny murowanej strażnicy obronnej. Wzniesiona prawdopodobnie przez Kazimierza Wielkiego lub przez Władysława Opolczyka w latach 1370-1391 na szczycie samotnej skały (około 400 m n.p.m.). Do dziś zachował się odcinek muru z łamanych kamieni wapiennych o długości 19,5 m i grubości dochodzącej do 1,8 m. W latach 70. XX wieku na majdanie wybudowano dom letniskowy, a całość ogrodzono. Łudziłem się, że idąc wzdłuż płotu dostrzeżemy chociaż fragment warowni. Niestety gęsta roślinność i duży ogrodzony teren nie pozwalały dostrzec ruin. Szkoda, że kiedyś takie tereny wyprzedawano prywatnym osobom. Pozostałości po zamkach mogłyby być atrakcją regionu i przyciągać turystów, niestety to co najcenniejsze, zostało 'ukryte’.




W pobliżu miejsca, gdzie ustawiliśmy rowery, stał zamknięty foodtrack, kilka ławek i coś na kształt placu zabaw. Było kompletnie pusto, przygnębiający widok. Jedyna atrakcja, która faktycznie mogła uratować to miejsce, była za ogrodzeniem. Po drugim śniadaniu ruszyliśmy dalej. W pobliżu znajdowały się formacje skalne: Lisia Skała i Skały Zastudnie. Droga, która obok nich prowadziła, była tak tragiczna, że musieliśmy zejść z rowerów i prowadzić je po rozsypanych kamieniach wielkości piłek tenisowych. Gratulacje dla tego kto postanowił w ten sposób 'utwardzić’ drogę i przebiegający tędy niebieski szlak pieszy. Niebawem dotarliśmy do Ostrężnika i tu dzieci szybko kapnęły się, że przejeżdżaliśmy przez to miejsce dwa dni temu.

Zjedliśmy po kanapce i zakręciliśmy na południe do Czatachowej. Przed nami kilka dłuższych podjazdów. Całe szczęście po asfalcie. Początkowo przez las, po drodze rowerowej. Później ulicą. Razem z Felicją i Leonem wciągnęliśmy podjazd na raz. Dziewczyny, które obstawiały tyły musiały trochę podprowadzać rowery. Na końcu wzniesienia znajdowała się Pustelnia Świętego Ducha. W lesie, na wschodnim skraju wioski, powstała na początku lat 90 ubiegłego stulecia chrześcijańska pustelnia. Jej założycielami byli pobożni mężczyźni z ojcem Stefanem Legawcem, częstochowskim paulinem. Pustelnicy mieszkają w eremach – drewnianych chatkach ze stromym, dwuspadowym dachem i skromnym wyposażeniem w środku – w postaci prostych mebli, pieca i trumny jako łóżka. Owi pustelnicy żyją z pracy własnych rąk, nie zbierając żadnych datków.




Po krótkim postoju, ruszyliśmy przed siebie. Była górka, to teraz jest zjazd, przez las, po asfaltowej ścieżce dla rowerów. Momentami prędkość była duża, wołałem do tyłu, by Felicja mocno się trzymała. Po dwóch kilometrach znowu stop. Tym razem, przed nami wyrosła skała, z widocznymi na niej ruinami murowanej strażnicy obronnej Przewodziszowice z XIV wieku. Jedyną pozostałością po strażnicy jest częściowo zrekonstruowany mur o długości 26 m, wysokości do 10 m i miejscami osiągający grubość 1,8 m. Prawdopodobnie u stóp skały istniało podzamcze chronione wałem i fosą. I ten obiekt wybudowany został najprawdopodobniej z inicjatywy Kazimierza Wielkiego. Razem ze Strażnicą Suliszowice mogły stanowić wsparcie zamku obronnego Ostrężnik. Po drugiej stronie, znajdowały się, ukryte w lesie, skały Rajce. Ścieżka była zarośnięta, przez co nałapaliśmy trochę kleszczy. Finalnie udało nam się dostać na wierzchołek najwyższej ze skał, która górowała nad lasem.





Kolejny postój, przy Sanktuarium Matki Bożej Leśniowskiej Patronki Rodzin, połączyliśmy z konsumpcją lodów. Przed nami Żarki, drugie pod względem zaludnienia, miasto na naszej trasie. Zajrzeliśmy na teren dawnego kirkutu oraz zabytkowy targ w Żarkach. Pobliskie stodoły powstały na przełomie XIX i XX wieku. Pierwotnie były to drewniane budynki, kryte strzechą, w których rolnicy przechowywali plony. Wszystkie spłonęły podczas pożaru w 1938 roku, a na ich miejscu powstały nowe, murowane budynki z kamienia wapiennego i cegły. W środy i soboty odbywają się tu Żareckie Jarmarki – największy targ w województwie śląskim (na powierzchni ok 1,5 ha stoiska wystawia ponad 500 sprzedawców). Chcieliśmy zajrzeć jeszcze do ptaszarni JuRajskie Ptaki, ale akurat w poniedziałki była zamknięta. Zatrzymaliśmy się przy dyskoncie i zaopatrzyliśmy w banany, arbuza i nektarynki. Większość owoców pochłonęliśmy na miejscu.






Dzień zbliżał się ku końcowi a przed nami jeszcze kawałek drogi. Do Mirowa mieliśmy około 6 kilometrów, poprowadzone przez pagórkowate pola. Jechaliśmy asfaltową drogą, która w tym miejscu pokrywała się z rowerowym Szlakiem Orlich Gniazd. Było pusto, widokowo i bardzo przyjemnie. Oby więcej takich miejsc dla rowerzystów. Mimo licznych hopek, dzieci jechały uśmiechnięte. Odkryły na tym wyjeździe jedną z opcji w mojej nawigacji – profil wysokościowy trasy. Całą wyprawę miałem podzieloną na dni, dzięki temu mogły na bieżąco sprawdzać ile górek jest za nami, albo co nas jeszcze trudnego czeka. I tak za Mirowem mieliśmy do podjechania ostatnie z większych wzniesień tego dnia.




Nie odnotowałem, ale jeżeli chodzi o zamek w Mirowie, to zrobiliśmy mu tylko zdjęcie z daleka. Raz, że nie bardzo był czas na dłuższe oględziny. Druga sprawa, były to ruiny, i oglądanie ich z bliska nie wniosłoby wiele. Sama budowla stanowi przykład średniowiecznego zamku obronnego zaadaptowanego do celów mieszkalnych. Powierzchnia zamku wynosiła pierwotnie ok. 270 m², ale w wyniku rozbudowy rozrosła się do 1 200 metrów kwadratowych. Zbudowano go w czasach Kazimierza Wielkiego. Mocno ucierpiał podczas potopu szwedzkiego, kiedy zniszczono znaczną część murów. Mimo podjętych przez właścicieli prac remontowych, powoli popadał w ruinę i ostatecznie został opuszczony w 1787 roku. Warownia stała się źródłem kamiennego budulca dla okolicznych mieszkańców, co przyspieszyło jej rozpad.
Za wzniesieniem Łysa Góra, znajdowały się Kotowice a w nich mały sklepik. Pojawiła się propozycja by znowu zatrzymać się na lody, drugi raz tego dnia. Rozpatrzyliśmy ją pozytywnie, głównie z uwagi na sprawną jazdę dzieci i brak marudzenia. Ostatecznie zadowoliliśmy się pączkami, bo zamrażarka świeciła pustkami. Najwyraźniej sklepowej nie udało się uzupełnić zaopatrzenia po wczorajszym dniu dziecka. Nieco później dojechaliśmy do linii kolejowej łączącej Szczekociny z Zawierciem. Obok zabytkowego cmentarza wojennego znajdował się przepust pod torami, dzięki któremu ominęliśmy wysoki wiadukt i spore zakole. Do miejsca noclegu zostały już tylko 4 kilometry jazdy po płaskim, asfaltowym odcinku ulicy, ze znikomym ruchem aut. Dzieci prowadziły między sobą ożywione rozmowy lub różne słowne gry. Wymyślały też ciekawe historyjki. Najweselej miała oczywiście Felicja. Nie musiała zbytnio skupiać się na jeździe, bo kierowcą byłem ja.



Wyjątkowo, w Rzędkowicach, mieliśmy dwie opcje noclegu. Jedna to kemping a druga spanie na dziko pod skałkami Rzędkowickimi, gdzie wyznaczony był obszar programu Zanocuj w lesie. Druga opcja była kusząca, ale po 50 kilometrach jazdy w górzystym terenie, wszyscy byliśmy solidnie upoceni. Przydałby się dostęp do wody. Padło na opcję numer jeden. Zanim udaliśmy się na kemping postanowiłem, że przed wieczorem podjedziemy jeszcze na skałki Rzędkowickie. Trudno to było jednak nazwać jazdą. Pieszy, zielony szlak nie nadawał się zbytnio do eksploracji terenu z poziomu siodełka. W kilku miejscach musieliśmy uskutecznić wpych. W pewnym momencie Leon wybuchł, cały dzień trzymał się dzielnie, ale tego było za wiele. Po kilku minutach jednak się uspokoił. Dalej poszliśmy pieszo. Zachodzące słońce ładnie oświetlało wapienne skałki. Po udanej sesji fotograficznej i małej regeneracji, należało wrócić do głównej drogi. Do tego celu posłużyła nam polna droga, którą można było w przyzwoity sposób przemieszczać się do przodu.





Na pole namiotowe Włodowice, znajdujące się na uboczu od głównej drogi, wjechaliśmy o 19:00. Na terenie znajdowało się 10 wiat oraz przyzwoite zaplecze kuchenne i sanitarne. Trochę deliberowaliśmy nad punktem, gdzie rozbijemy namioty. Blisko łazienek było pochyło. W nocy zapowiadano obfite opady deszczu, tym bardziej należało znaleźć właściwe miejsce. Wybraliśmy przestrzeń pomiędzy dwoma wiatami. Po rozbiciu namiotów, rozwiesiłem z Leonem tarp nad wejściami do sypialni. Dzięki temu, gdy zaczęło padać, dzieci mogły bawić się dalej koło namiotów. Wolały siedzieć tu niż pod wiatą. Potem przyszła kolej na kąpiel a następnie obiadokolację z liofilizatów. To był ciężki dzień, całe szczęście wybraliśmy fajny kemping, na którym mogliśmy się zregenerować. Byłem dumny z żony i dzieciaków, że w takim terenie dali radę przejechać 50 kilometrów, na ciężkich rowerach. Zasnęliśmy o 23:00.
Dzień 4: Rzędkowice – Podzamcze (27 km, 396 m przewyższeń)
Przez większą część nocy obficie padało. Przed pójściem spać zostawiłem otwarte wejście do namiotu (część tropiku). Miałem je potem zamknąć, ale zasnąłem. Obudziły mnie krople spadające, przez siateczkową powierzchnię sypialni, prosto na moją głowę. Okazało się, że porywisty wiatr, wyrwał jeden ze śledzi napinających tarp rozwieszony między namiotami. Pół przytomny, zacząłem szukać śledzia, oraz linki. Po kilku minutach udało mi się zabezpieczyć zadaszenie dodatkowymi odciągami. Nieco mokry, położyłem się z powrotem spać, przy akompaniamencie dźwięków piorunów, które dochodziły z dalszej okolicy.
Wstałem po 6:00. Woda podeszła pod namiot w kilku miejscach, ale we wnętrzu było nadal sucho. Namiot Naturehike Cloud Up spisywał się bardzo dobrze. Do tego był lekki, nasza 3 osobowa wersja ważyła 2 kg plus dodatkowa podłoga 300 gram. Po spisaniu relacji, zacząłem ściągać z tropików krople wody, by materiał mógł szybciej wyschnąć. W około unosiła się lekka mgiełka, było wilgotno a słońca brak. W takich warunkach nie najlepiej zwija się obóz. Z drugiej strony, mogłoby jeszcze padać, więc nie było tak źle.
Dziś towarzystwo pospało dłużej a pierwsze ruchy w namiotach można był zauważyć dopiero około 7:30. Tego dnia planowany był krótszy dystans, niecałe 30 kilometrów, zatem pośpiech nie był konieczny. Z tym 'zaplanowany’, to może za dużo powiedziane. Podczas planowania wyprawy, okazało się, że na Wyżynie Krakowsko Częstochowskiej, nie ma zbyt wielu obiektów noclegowych typu kempingi czy pola namiotowe, zatem wielkiego wyboru nie było. Zarówno tarp jak i namioty nie wyschły w całości. Spakowaliśmy je wilgotne, na samym końcu. Z rana było chłodniej i Ola dała dzieciom buty, jednak niedługo potem założyły sandały ze skarpetkami. Zawsze uważałem, że targanie butów na wyprawę nie ma sensu. W deszczu i tak przemokną a potem będą długo schły. W sezonie letnim, najlepsze obuwie do turystyki to sandały, które nawet przy deszczowej pogodzie wyschnął dużo szybciej.
Z Rzędkowic wyjechaliśmy o 11:10. Obraliśmy kierunek południowo wschodni. Za ostatnimi zabudowaniami asfalt kończył się, przechodząc w drogę gruntową nie najlepszej jakości. Usiana była wystającymi kamieniami i kałużami. Na wysokości Kolonii Zaborze, pojawiła się szutrówka. Jechaliśmy teraz na spotkanie z górą Łężec. Przed wzniesieniem zatrzymaliśmy się na rozwidleniu drogi. Nawigacja nakazywała skręcić w lewo. Ja postanowiłem, że pojedziemy dłuższym wariantem, ale za to mniej stromym i po asfalcie. Droga, którą pierwotnie planowałem, miała 500 metrowy odcinek prosto pod stromą górę. Liczyłem się z tym, że ten odcinek trzeba by podchodzić, ale po nocnych opadach ślizgalibyśmy się na gliniastej drodze. Nowy wariant nadkładał 1,5 kilometra, ale pozwalał na w miarę dobrą jazdę.




Na kilometr przed szczytem dobiegło mnie wołanie. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Leon wskazuję ręką tylne koło roweru. Złapał kapcia. Według relacji syna, całe powietrze zeszło dosłownie w chwilę. Zdjąłem bagaże z roweru i zmieniłem dętkę na nową. Stara nie nadawała się do naprawy, dziura miała szerokość pół centymetra, jakby została przyszczypnięta między obręczą a oponą. Na górze nie było specjalnych widoków, niestety ranek był pochmurny. Zaczęło kropić. Podeszliśmy na stok z nieczynnym wyciągiem narciarskim, który lata świetności miał już dawno za sobą. Po drugiej stronie znajdował się zamek Morski zwany Bąkowcem. Warownię zbudowano najprawdopodobniej z inicjatywy Władysława Opolczyka. Kamienna budowla nie robiła specjalnego wrażenia, nie przypominała klasycznego zamku. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy w kierunku Skarżyc. Na niebie nieco się rozpogadzało, droga prowadziła z górki, po asfalcie. Temperatura oscylowała w granicach 18-20 stopni, w sam raz do jazdy w pagórkowatym terenie. W Skarżycach zwiedziliśmy kościół Świętej Trójcy i Świętego Floriana Sanktuarium NMP konsekrowany w roku 1598.









Kilometr dalej znajdował się następny punkt programu. Jedna z bardziej rozpoznawalnych skał w Polsce – Okiennik Wielki. Na dojeździe do niego, zgubiłem majtki, które suszyły się na sakwach. Na szczęście jechałem pierwszy i część garderoby została zauważona przez Leona. Gdyby nie to, do końca wyjazdu zostałbym tylko z jedną parą bielizny. Ustawiliśmy rowery w pobliżu skałek opierając je o ławki. Wdrapaliśmy się niemal na sam szczyt formacji. Miałem zamiar wejść jeszcze do legendarnego ’okienka’ w skale, ale dziewczyny nalegały bym tego nie robił. Bały się, że mogę spaść. Po kilku pamiątkowych zdjęciach, zeszliśmy do Oli, dzieląc się tym co było widać z góry. A widać było między innymi długi podjazd, który nas teraz czekał. Góra Chełm wznosiła się na 433 m n.p.m.. Na niecałym kilometrze mieliśmy do pokonania 60 metrów wzwyż z nachyleniem około 11-12 %.





W tym miejscu poruszaliśmy się wśród pól, po asfaltowej drodze dla rowerów. Było pusto, więc poprosiłem Felicję o zejście z roweru co miało mniej trochę odciążyć. Moja prędkość i tak wynosiła około 5-6 km na godzinę. Ola i Marysia zostały w tyle, prowadząc rowery. Leon jechał podobnie jak ja. Na szybko wymyśliłem konkurs. Kto będzie pierwszy na górze, Leon czy Felicja, która wbiegała na nogach. Wygrała oczywiście Felicja, która nie miała ze sobą obładowanego roweru. Miejsce było bardzo widokowe, ścieżka wiła się pomiędzy polami, z dala od ulicy. Za trzecim większym wzniesieniem, zauważyliśmy pierwsze zabudowania Kromołowa, do którego było już tylko z górki. Na pełnym gazie podjechaliśmy pod najbliższy sklep po składniki na drugie śniadanie. Nie zapomnieliśmy oczywiście o lodach. Miejscami wychodziło słońce i wyglądało na to, że pogoda się poprawia. Poza jedzeniem, Leon i Felicja kupili sobie gazetki z niewielkimi zabawkami.






W centralnej części miasteczka, przy skrzyżowaniu głównych dróg, stała kaplica św. Jana Nepomucena z wybijającym obok niej źródełkiem. Według oficjalnych danych, jest to miejsce, w którym swój bieg rozpoczyna trzecia najdłuższa rzeka w Polsce. Warta, bo o niej mowa, ma długość 808 km, a powierzchnia dorzecza wynosi 53 709 kilometrów kwadratowych. Na postój związany z drugim śniadaniem wybraliśmy górę Rzędową, nieopodal Bzowa. To tu, trzy tygodnie temu, miał do nas dołączyć Maciek ze swoim synem.


Stanęliśmy pod obszerną wiatą. Ola zrobiła dla wszystkich kanapki. Potem wdrapaliśmy się na grupę skałek, skąd rozciągała się znakomita panorama okolic. Widać było także cel dzisiejszego odcinka – zamek Ogrodzieniec – nieopodal, którego mieliśmy nocować. Ostatni odcinek do Podzamcza, pokonaliśmy bardzo sprawnie, w całości ulicą z niewielkim ruchem aut. Przy niewielkim ryneczku zatrzymaliśmy się w restauracji Stodoła. Dzieciaki zamówiły frytki z chrupiącym kurczakiem, a my pierogi ruskie i po meksykańsku. Marysia miała wilczy apetyt i dodatkowo zjadła pomidorówkę. Przez ostatnie dwa lata znacznie urosła. W tym czasie dwa razy przesiadała się na większy rower.





Syci i zadowoleni udaliśmy się na kemping. Po drodze zajechaliśmy jeszcze pod Sanktuarium Matki Bożej Skałkowej. Zamek Ogrodzieniec postanowiliśmy zwiedzić następnego dnia. Pole namiotowe Ogrodzieniec było całkiem spore i puste jednocześnie. Poza nami stał jeden namiot, przyczepa i kamper. Trawiaste podłoże idealnie nadawało się pod namioty. Koszt noclegu dla naszej piątki wyniósł 105 zł. Rozbiliśmy się obok jednej, z dwóch dużych wiat dostępnych dla gości. Po 15 minutach poszedłem z dziećmi na skałkę Suchy Połeć, z której rozpościerał się widok na oświetlony promieniami zachodzącego słońca zamek. W dole widać było nasze namioty i Olę.



Wieczorem dzieci bawiły się pod wiatą. Rysowały i uzupełniały coś w swoich notatnikach. Zaraz po zachodzie słońca pojawiła się rosa, namioty szybko okryły się dużymi kroplami wody. Przyszedł czas na kąpiel. Kemping miał tylko 2 toalety i 2 sanitariaty, co przy obecnym obłożeniu było wystarczające. Przed snem dzieci kontynuowały zabawę w namiotach. Na dobranoc Ola przeczytała następny rozdział książki „O psie, który jeździł kolejną”.
Dzień 5: Podzamcze – Błędów (35 km, 306 m przewyższeń)
O 6:00 dzwoni telefon. To przypomnienie nastawione przeze mnie wieczorem by rano naładować zasilanie aparatu fotograficznego. Na wyprawach rowerowych wieziemy ze sobą kilka powerbank’ów, które spokojnie starczają na pokrycie zapotrzebowania w energię. Nie wykupujemy na kempingach osobnego podłączenia do prądu. Z reguły wymagane jest wtedy posiadanie przedłużacza a ten sporo waży. Inna sprawa, że takie łącze jest drogie, w zakresie 20-30 zł za noc – dużo jak za naładowanie dwóch telefonów. Do 7:00 spisywałem notatki a potem zacząłem budzić rodzinkę. Dziś planowaliśmy zwiedzić zamek, a na to trzeba trochę czasu. Należało sprawnie zwinąć obóz i zjeść śniadanie. Mimo szczerych chęci, pole namiotowe opuściliśmy dopiero o 9:40. W trakcie pakowania musiałem jeszcze naprawić jedną z sakw, z której po drodze wypadła śrubka mocująca hak stabilizujący. Nie miałem zapasowych części do sakw, ale z pomocą przyszły niezawodne trytytki, które razem z metalowymi podkładkami zastąpiły zgubiony wkręt.

Do zamku jechaliśmy pod górkę. W koło otwierały się stragany z pamiątkami oraz jedzeniem. Przed wejściem kręciły się grupki dzieciaków ze szkolnych wycieczek. Tym razem ja zostałem przy rowerach a Ola z dziećmi poszli zwiedzać zamek Ogrodzieniec. Budowla wzniesiona była na górze Janowskiego. To najwyższy punkt na całym naszym wyjeździe, 515 m n.p.m.. Zamek został wybudowany w XIV-XV w. przez ród Włodków Sulimczyków, jednak pierwsze umocnienia w miejscu późniejszego zamku stanęły już za panowania Bolesława Krzywoustego. Zniszczone zostały najprawdopodobniej podczas najazdu tatarskiego w 1241 roku. Warownia była doskonale wkomponowana w teren: z trzech stron osłaniały ją wysokie skały, wjazd prowadził wąską szczeliną między skałami a obwód zamykał kamienny mur.







Rodzina wróciła ze zwiedzania akurat jak skończyłem spisywać relację z poprzedniego dnia. Zbliżało się południe, a my dopiero zaczynaliśmy jazdę. W pierwszej części mieliśmy sporo górek. Felicja nie miała humoru do jazdy. A to było jej za ciepło, a to za zimno. Ogólnie trochę narzekała. Na stromszych podjazdach prosiłem ją by zsiadła. Marudzenie to ostatnia rzecz jakiej potrzebowałem wylewając z siebie siódme poty, podjeżdżając pod górki zestawem, który łącznie z córką ważył 80 kg. W tych chwilach Felicja szła z Olą i Marysią, które podprowadzały rowery. Po pewnym czasie rozkręciła się i było już dobrze.



Pierwsza ciekawostka czekała nas po około 3 kilometrach. Wjechaliśmy kilkaset metrów w las do skały Dupnica. Sama nazwa bardzo rozbawiła dzieci, tym bardziej, że miejsce to miałem opisane jako tunel w Dupnicy i dzieciaki wypatrywały na znakach wioski o nazwie Dupnica. Tymczasem Dupnica to skała w której znajdował się tunel. Weszliśmy do dziury, która przechodziła przez skałę na wylot. Miała długość około 10 metrów. Obok znajdowała się inna formacja skalna, z której widać było okolicę. Następnie zrobiliśmy szybki przegląd na kleszcze, bo kilka z tych robaczków przyczepiło się do nas na dojeździe trawiastą ścieżką. Zapowiadał się kolejny upalny dzień. Woda z bidonów znikała w błyskawicznym tempie. W Ryczowie zatrzymaliśmy się przy strażnicy Ryczów, która w porównaniu do poprzedniej atrakcji, znajdowała się tuż przy trasie. Budowla obronna powstała prawdopodobnie w końcu XIV wieku, z inicjatywy Kazimierza Wielkiego. Strażnicę wzniesiono na trudno dostępnej skale.



Wspiąłem się na jedną z wychodni by uzyskać lepsze ujęcie, ale na samą górę nie można się było dostać bez odpowiedniego sprzętu. Z warowni zachowały się tylko fragmenty murów. Na eksplorację wybrałem się sam, dzieci z Olą wolały siedzieć przy rowerach i uszczuplać nasze zapasy jedzenia. Dwie górki dalej zatrzymaliśmy się przy sklepie i uzupełniliśmy zapasy wody. Padły pytania o lody, ale wiedziałem, że kolejne 10 km może być wymagające i wolałem by dzieci miały jakiś cel pokonując ten dystans. Lody miały czekać w Chechle.


Nieopodal znajdowała się jeszcze jedna ciekawa górka i skałki – Grochowiec. Podobnie jak w poprzednim miejscu, nie znalazłem kompana do wędrówki na szczyt wzniesienia. A szkoda, bo widok faktycznie był rewelacyjny. Ekipa usiadła w cieniu drzew i zajadała banany. Do Śrubarni jechaliśmy jeszcze po asfalcie, ale dalej pojawił się leśny dukt z podjazdami. Po przecięciu drogi wojewódzkiej numer 791 wtoczyliśmy się do mało uroczego lasu. Droga była w strasznym stanie. Korzenie, piach i kamulce… a najciekawsze, że według mapy, prowadził tędy szlak rowerowy. Czasami mam wrażenie, że część takich 'tras’ rowerowych, jest wyznaczane palcem po mapie i nikt nawet nie sprawdzi czy droga nadaje się do jazdy.




W Rodakach, z wielką radością, powitaliśmy wyasfaltowaną ulicą, którą nie przyszło nam cieszyć się długo. Między Rodakami a Chechłem czekał na nas spory podjazd i to po kamienistej drodze. Prowadził tędy Szlak Partyzantów Ziemi Olkuskiej. Ledwo jechałem, dziewczyny prowadziły rowery, a Leon po raz kolejny pokazał ile ma siły, tylko w jednym miejscu zszedł z roweru. Ścieżka była bardzo widokowa. Przed końcem podjazdu zatrzymaliśmy się na chwilę by Ola z Marysią mogły do nas dołączyć. W tym momencie pojawiła się para rowerzystów. Kobieta na elektrycznym góralu i jej towarzysz na kolarce. Rzuciłem do mężczyzny komentarz, w formie żartu, że niezły rower sobie wybrał na taką drogę. Pogadaliśmy chwilę po czym para zostawiła nas w tyle. Nie ujechali 10 metrów, gdy nagle coś wystrzeliło. Facet podniósł swój rower i cisnął nim w trawę. Złapał kapcia. Zaproponowałem zestaw ratunkowy w postaci łyżek, łatek i pompki, ale okazało się, że kolarz był przygotowany na taką ewentualność. W niewielkiej biodrówce miał wszystko co potrzeba. Poza tym, że jak sam powiedział, swoją pompką nie dobije tyle atmosfer ile potrzebuje. Cóż potoczyliśmy się dalej, a oni musieli dalej poprowadzić rowery.



W najwyższym punkcie wzniesienia, naszym oczom, ukazał się widok na dolinę rzeki Centuria. W oddali widać było fragmenty pustyni Błędowskiej a na horyzoncie majaczyły jakieś góry, jedna była charakterystyczna – to najprawdopodobniej Babia Góra. Teraz pozostało już tylko zjechać do Chechła. Pierwsza część zjazdu była kamienista. W tym miejscu zeszliśmy z rowerów by nie złapać gumy. W miasteczku podjechaliśmy pod kościół, ale trafiliśmy na ceremonię pogrzebową. Zawinęliśmy się zatem pod sklep. Na pierwszy rzut poszła Ola z dziećmi. Wróciła po 10 minutach i zrobiła kanapki ze świeżych produktów (pieczywo, ser żółty, kiełbasa żywiecka, zielony ogórek, mozarella w kulkach oraz oscypek). Pychotka. Z wypełnionymi żołądkami poszliśmy do środka jeszcze raz. Tym razem po lody i wodę.





Przed nami znajdował się główny punkt dzisiejszego programu – pustynia Błędowska. To największy w kraju obszar lotnych piasków – około 33 km². Blisko 10 km długości i szerokość do 4 km. Przez pustynię przepływa Biała Przemsza, która dzieli obszar na dwie części. Jedna to poligon wojskowy a druga tereny objęte programem ochrony Natura 2000. Podczas epoki lodowcowej, następujących po sobie zlodowaceń, do doliny, w której znajduje się pustynia, stopniowo nanoszone były kolejne porcje piasków i żwirów. Gdy minęła epoka lodowcowa, wyrósł tu gęsty las, który około XIII wieku zaczął być intensywnie eksploatowany. Głównie na potrzeby przemysłu wydobywczego (kopalnie srebra i ołowiu). Intensywna wycinka drzew oraz pobór wód gruntowych, doprowadziły do powstania pustyni o pochodzeniu antropogenicznym.




Od wczesnych lat XX wieku pustynia wykorzystywana była jako poligon wojskowy. Podczas I wojny światowej ćwiczył na niej przed bitwą pod Krzywopłotami batalion pomocniczy piechoty legionowej. W okresie międzywojennym obszar ten wykorzystywała do ćwiczeń piechota i artyleria Korpusu nr V w Krakowie. W czasie II wojny światowej pustynia służyła jako poligon niemieckim lotnikom z bazy lotniczej Udetfeld koło Siewierza. Obecnie tylko część północna pustyni pełni funkcję poligonu, na którym ćwiczą wojska spadochronowe. W latach 50. XX wieku część pustyni zaorano i obsadzono wierzbą ostrolistną oraz sosną. W połączeniu z pyłami przemysłowymi GOP i obserwowanym obecnie podnoszeniem się poziomu wód, spowodowało to znaczne zmniejszenie powierzchni odkrytych piasków. Na obszarze występuje około 100 gatunków różnych roślin wyższych (naczyniowych) przystosowanych do gleb piaskowych. Fauna pustyni to głównie owady i ptaki. Spośród ptaków na uwagę zasługuje skowronek borowy oraz świergotek polny.
Za wzniesieniem Dąbrówka, znajdowała się obszerna platforma widokowa wcinająca się w pustynię, która w określonych dniach była zamieniana na poligon wojskowy. Po krótkiej sesji fotograficznej, wjechaliśmy na niedokończoną szutrówkę lub coś co miało być podkładam pod drogę asfaltową. W tym miejscu widniał niby zakaz wjazdu, ale sądząc po liczbie mijanych ludzi, nikt się tym nie przejmował. I my też postanowiliśmy tędy pojechać. Objazd całej pustyni do miejsca noclegu zająłby nam znacznie więcej czasu, a dzień powoli dobiegał końca. Jak już wspominałem, obie części pustyni, wojskową i cywilną oddzielał las, przez który płynęła rzeka Biała Przemsza. Na majówkę miała zostać oddana specjalna kładka pieszo-rowerowa, która spinała te dwa ekosystemy. Niestety okazało się, jak to u nas bywa, że 'projekt’ się opóźnił. Sama kładka niby stała. Nie miała dokończonych barierek, ale była dość szeroka, więc nie stanowiło to problemu. Za to brak podjazdu był już pewną przeszkodą. Przy pomocy jednej z porzuconych europalet, zrobiliśmy rampę, po której wtoczyliśmy nasze ponad gabarytowe rowery. Po kładce poruszali się spacerowicze. Na końcu kładki sytuacja wyglądała gorzej. Pomost kończył się urwiskiem na 2 metry. W poprzek, poukładane były drewniane kantówki. 3 z nich, ktoś ustawił w formie stromej pochylni. Nie uśmiechało mi się zawracać i nadrabiać trasy. Doszłoby nam ekstra 7 kilometrów z czego część po ruchliwej drodze numer 791. Do 3 belek dołożyłem kilka kolejnych tworząc coś na kształt mostka, ze stromym zjazdem. Belek poukładanych na kładce nie dało się objechać. Należało rozsakwić wszystkie rowery i jeden za drugim przenieść je nad przeszkodą a następnie ostrożnie sprowadzić po zaimprowizowanej pochylni. W ślad za rowerami należało przenieść sakwy i tobołki. Cała operacja zajęła około 20 minut. Znacznie krócej, niż gdybyśmy mieli jechać objazdem.






W tym miejscu wjechaliśmy na nową, betonową drogę dla rowerów i pieszych odwiedzających pustynię. Cały odcinek prowadził po północnej stronie, cywilnej części pustyni. W połowie 'piaszczystego’ szlaku, znajdowała się wiata, a kilka metrów obok, meandrowała Biała Przemsza. Woda była płytka, zeszliśmy pomoczyć nogi. Dzieci znalazły niewielkie bagienko z błotkiem i zrobiły sobie masaż stóp. Po zachodniej stronie pustyni, betonową drogę, zastąpiła całkiem dobrze przygotowana szutrówka. Do kempingu w Błędowie dotarliśmy już bez przystanków.
















Pole pod namioty było kompletnie puste. Obok stały drewniane domki, z których chyba tylko 2 były zajęte. Poszedłem do recepcji opłacić jedną nockę. Wyszło 123 zł, co biorąc pod uwagę dostęp do dużej wiaty z umywalkami do naczyń, stołów i ławek, a także łazienki z prysznicami i ciepłą wodą, nie było wygórowaną ceną. Co ciekawe, podczas zameldowania, musiałem przejść prawdziwe przesłuchanie. Pani zażądała numerów PESEL zarówno naszych jak i dzieci, adresów, imion nazwisk oraz dat urodzenia. Ponoć wynikało to z zapisów tak zwanej ustawy „lex Kamilek„. Kemping należał do gminy, i nie można było się obejść bez przejścia 'pełnej’ procedury. Nigdy wcześniej nie musiałem spędzić tak dużo czasu na wypełnianiu papierów by zameldować się na polu namiotowym, a trzeba przyznać, że przez ostatnie kilka lat odwiedziliśmy co najmniej ze 100 obiektów tego typu.
Dostaliśmy pozwolenie by rozbić się zaraz obok sanitariatów i zadaszonej stołówki. Takie umiejscowienie pozwalało na oszczędność czasu, ale nie tylko. Nie musieliśmy się z Olą wymieniać by pilnować dobytku, w niemal każdym miejscu mieliśmy na oku dzieci i nasz sprzęt. Wieczorem upichciliśmy obiadokolację. Sprowadzało się to do zagotowania wrzątku do liofilizatów i zupek chińskich, którymi 'doprawialiśmy’ główne dania. Głód nie został jednak zaspokojony i na deser wjechały budynie z czekoladą. Po kąpieli i przepierce brudnych i przepoconych ciuchów, poszliśmy spać.


Dzień 6: Błędów – Sułoszowa (49 km, 494 m przewyższeń)
Wstałem po 6:00. Dzień wcześniej ustaliłem z Olą, że dziś musimy zebrać się wyjątkowo ekspresowo. Przed nami długi odcinek, 50 kilometrów po górkach. Do tego, pod koniec drugiej połowy dnia, zapowiadano burze z wyładowaniami atmosferycznymi. Na kolejny kemping powinniśmy dojechać na 18:00, najpóźniej na 19:00, by mieć szanse rozłożyć namioty 'na sucho’. Ośrodek w Błędowie opuściliśmy punkt 9:00. Od rana przyświecało słońce, pojawił się przyjemny wiaterek, który na dodatek wiał nam w plecy. Pierwszą 'dychę’ przez błędowskie lasy śmignęliśmy w chwilę. Była to najbardziej płaska część trasy, do tego z dobrze przygotowaną leśną szutrówką. Nic tylko jechać.



Pierwszy postój na róży wiatrów na południowo wschodniej części pustyni Błędowskiej. Na dojeździe zaparkowanych było kilkanaście aut marki Porsche. Na pustyni można było dostrzec auto tej marki jeżdżące pomiędzy wydmami. Trafiliśmy na pokaz nowego sportowego modelu. Niby to teren Natura 2000, ale wiadomo jak jest… Weszliśmy na drewnianą platformę, wokół której rozstawiony był stary sprzęt wojskowy, armaty, haubice itp. Leon od razu wdrapał się na jedną z nich i za pomocą kołowrotka, obracał całą baterią dookoła własnej osi – ot taka atrakcja. Felicja pobiegła do kolejnej wyrzutni. Po kilkunastu minutach, do atrakcji ustawiła się grupka chłopców z wycieczki szkolnej, którą minęliśmy na rowerach. Zrobiło się tłoczno więc ruszyliśmy dalej.




Tu znowu jechaliśmy skrajem lasu, po betonowej drodze dla rowerów i pieszych. Na niebie słychać było warkot samolotów. Zgodnie z informacją od osoby obsługującej kemping nad zalewem Poraj, w każdy czwartek, na poligonie, mają miejsce manewry wojskowe. Tak było i tym razem. W pewnym momencie z samolotu wyskoczyło kilka grupek spadochroniarzy. W koło latały także helikoptery. Co jakiś czas słychać było salwy oddawane z karabinów maszynowych. Po 2 kilometrach dojechaliśmy do miasteczka Klucze. Na jego zachodnich obrzeżach znajdowało się wzniesienie Czubatka. Najwyżej położony punkt widokowy z panoramą na pustynię Błędowską. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na południe, do największego miasta na naszej wyprawie – Olkusza.




Pierwotnie mieliśmy jechać lasem, ale ze zdjęć w aplikacji Komoot wynikało, że jakość szlaku jest fatalna. Półtora kilometrowy odcinek do Bogucina Małego przejechaliśmy drogą wojewódzką numer 791. Nie było za przyjemnie i jak jechały ciężarówki to po prostu zjeżdżaliśmy na trawę. Niemniej udało się oszczędzić trochę sił i czasu. Na przedmieściach Olkusza zahaczyliśmy o park. Była tam skatepark i tor dla rowerzystów trialowych (to ciekawostka). Ale dzieci najbardziej interesowały maszyny wykorzystywane w w kopalniach. Małe lokomotywy tunelowe z wagonami, świdry, koparki itp. Do wszystkich eksponatów można było podejść i zobaczyć je od środka. Na olkuskim rynku, trafiliśmy akurat na remont. Cała przestrzeń była rozkopana i nie było mowy o ciekawych zdjęciach. Po rozmowie z jednym mieszkańcem, okazało się, że ma tu powstać park z drzewami. W końcu jakieś światełko w tunelu. Podczas, gdy większość małych miasteczek 'betonuje’ swoje ryneczki, tu postanowiono pójść 'pod prąd’. I bardzo dobrze.




Za nami 22 kilometry. Zbliżaliśmy się do połowy dziennego odcinka i wypadało coś zjeść, tym bardziej, że w dalszym etapie podróży, mieliśmy poruszać się w terenie mało zurbanizowanym. W związku z tym zajęliśmy stolik jednej z pizzeri przy rynku. Było wcześnie, jako jedyni goście, nasze pizze dostaliśmy po kilku minutach. Były smaczne więc dość szybko mogliśmy jechać dalej. Przejechaliśmy jeszcze obok kilku ciekawszych obiektów Olkusza jak Bazylika Św. Andrzeja Apostoła czy jedna z ocalałych baszt wybudowana za panowania Kazimierza Wielkiego.




Przed wyjazdem z miasta zajechaliśmy pod sklep. Ola z dziećmi poszli zaopatrzyć nas w prowiant i wodę. Ja pilnowałem dobytku. Zjedliśmy też lody. Ola przygotowała domowej roboty izotoniki. Woda plus cytryna i cukier. Z pewnością zaraz się przydadzą bo temperatura była coraz wyższa a przed nami same górki. Nawigacja pokazywała, że jesteśmy w 'dołku’, dzieciaki nie były zadowolone, ale przyjęły z pokorą, że nie będzie łatwo. Jazda szła nieźle. Atrakcje na liście wyczerpały się, najbliższe znajdowały się już przy kempingu. Z krótkimi postojami w celu nawodnienia przejechaliśmy przez Osiek, Zimnodół i Zederman.


Po przecięciu drogi krajowej numer 94, rozpoczęły się dłuższe podjazdy Wyżyny Olkuskiej. Jechałem na przedzie razem z Felicją. Obok mnie Leon. Mimo dużych sakw, które zastąpiły małe, radził sobie bardzo dobrze, wyprzedzając mnie nie raz na podjazdach. Przed wyjazdem obawiałem, się że najwięcej problemów z motywacją będę miał właśnie w stosunku do Leona, a tu tak pozytywne zaskoczenie. 100 do 200 metrów za nami jechała Ola z Marysią, które przy podjazdach powyżej 6-7% podprowadzały rowery. Cała ekipa była dzielna. To z czym musieliśmy się zmierzyć najlepiej oddaje mapka z profilem wysokościowym trasy. Poza najbliższymi okolicami pustyni Błędowskiej, niemal cały czas były mniejsze lub większe górki.
Na wysokości przysiółka Zadole Kosmolowskie, nasz ślad połączył się z pieszym Szlakiem Orlich Gniazd. Gruntowa droga pięła się wzwyż, aż na wysokość 480 m n.p.m. Jechaliśmy grzbietem szerokiego garbu. Widoki bajeczne, w oddali widać było rozlazłe zbocza Babiej Góry oddalone o 75 kilometrów w linii prostej. Pogoda była dobra, puki co niebo czyste, zero oznak nadchodzącej zlewy. W nogach już 40 kilometrów i to było widać po minach dzieci, które dopytywały ile jeszcze do końca. Z myślą o nich, robiliśmy krótkie postoje na odpoczynek. Gdy jednak zaczynały dokazywać i robić wygłupy, oznaczało to tylko tyle, że 'bateryjki’ już im się naładowały i można jechać dalej.














Przed nami 3 kilometrowy zjazd, częściowo wzdłuż malowniczego wąwozu Babie Doły, do doliny Prądnika. Po przekroczeniu brodu na rzece, wjechaliśmy na drogę numer 773. Pojechaliśmy na wschód, mimo że kemping był w drugą stronę. Nieopodal znajdowała się ostatnia atrakcja tego dnia. Najbardziej rozpoznawalna skała w Polsce – Maczuga Herkulesa. Zatrzymaliśmy się na pobliskim parkingu by zrobić pamiątkowe zdjęcie. Stała tu grupa około 30 motocyklistów a w zasadzie motorowerzystów. O dziwo, to my wzbudziliśmy większe poruszenie, bo grupa wesołych mężczyzn obeszła nad dookoła i zaczęła wypytywać skąd jedziemy, jak sobie radzą dzieci, ile średnio przejeżdżamy itp. Najbardziej ucieszyły się dzieci, że wzbudziły tak duże zainteresowanie i pewnego rodzaju podziw. Z drugiej strony dowiedziałem się, że grupa, którą spotkaliśmy to Bzyk Raider ze Swarzędza. Jeżdżą objazdówki na maszynach typu Komarek po Polsce, ale także za granicą. Byli między innymi na Monte Cassino. Dostaliśmy w prezencie nawet pamiątkową koszulkę z logo grupy oraz naklejki. Na koniec zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia.






Po miłej pogawędce ruszyliśmy w stronę kempingu, który zlokalizowany był na początku wsi Sułoszowa. Miejsce nastawione było wyraźnie pod kampery. Parcele ogrodzone nowymi nasadzeniami, skrzynki z prądem, alejki z wysypanym żwirkiem. Rewir namiotowy był na samym końcu rozległego, obsadzonego trawą terenu. Zapytałem recepcjonistę czy moglibyśmy się rozbić na jednej z parceli przy sanitariatach. Tłumaczyłem, że na wieczór zapowiadają deszcz i chcielibyśmy mieć blisko do węzła sanitarnego. Facet był jednak nieugięty. Na miejscu pod kampery i przyczepy mogą stać wyłącznie takie pojazdy. Argument, że spędzimy tu tylko jedną noc nie pomógł. Zaproponował jednak inne rozwiązanie. Na końcu pola, znajdowała się duża wiata, na oko 5 na 10 metrów, w której mogliśmy się rozbić. Oczywiście nie pomogłoby to nam, gdybyśmy mieli iść do toalety, ale za to rano nie musielibyśmy suszyć namiotów, a to zawsze jakiś plus. Przystaliśmy na propozycję i po opłaceniu 117 złotych za nockę, ruszyliśmy rozbijać namioty. W pomieszczeniu było kilka ław i stołów, mimo to na drewnianej podłodze zmieściły się dwa namioty a przy ścianie wszystkie rowery. Teraz to już sobie mogło padać. Jak się później okazało, spanie pod wiatą uratowało nam noc.
Zaraz po ustawieniu rowerów, dzieci pobiegły na plac zabaw. Po powrocie zapytały, czy możemy podjechać na rowerach do miejsca, w którym przejeżdżaliśmy przez rzeczkę Prądnik. Gdy chodziło o wyższy cel – zabawę – mogły się poświęcić i zrobić te kilka kilometrów więcej. Po godzinie zabawy przy wodzie, wróciliśmy do bazy. W między czasie pogoda zaczęła się zmieniać, na niebie kłębiły się chmury a od zachodu robiło się ciemno. Należało szybko zjeść kolację i skorzystać z prysznicy. Po 20:00 spadły pierwsze krople deszczu. Ułożyliśmy się wygodnie w naszych namiotach czekając na rozwój wydarzeń. Z minuty na minutę strugi wody coraz mocniej waliły w plastikowy dach wiaty. W około waliły pioruny a niebo rozświetlały błyskawice. Przez otwór wejściowy w wiacie, podmuchy wiatru wpychały drobniejsze krople. Całe szczęście wiatr szedł z południowego zachodu, a od tamtej strony nie było żadnego wejścia. Początkowo rozstawiłem tylko samą sypialnię. Niby byliśmy pod dachem, ale dużą część materiału stanowiła moskitiera. W pewnym momencie na Leona zaczęły kapać pojedyncze krople deszczu. Najprawdopodobniej dach w miejscu łączeń nie był do końca szczelny albo silny wiatr wpychał wodę w miejsca, gdzie plastikowe powierzchnie płyt nachodziły jedna na drugą. Postanowiłem nałożyć tropik. Chwilę potem zasnąłem.






Dzień 7: Sułoszowa – Domaniewice (41 km, 409 m przewyższeń)
W nocy, burze przechodziły kilkukrotnie. Opady były bardzo duże. W pewnych momentach zastanawiałem się, czy plastikowy dach nie popęka lub nie zostanie zerwany przez porywisty wiatr. Około północy usłyszałem jakieś głosy. Okazało się, że Ola rozmawiała z jednym kempingowiczem. Razem z żoną spał pod namiotem, ale po drugiej nawałnicy zapytał w recepcji o bezpieczne schronienie. Tam pokierowali go do naszej wiaty. Przyszedł zapytać czy ich niewielki namiot zmieściłby się obok naszych. Ola potwierdziła, że nie powinno być problemu. Gdy głosy ucichły, ponownie zaczęło lać. Do rana nikt już się nie pojawił. Tymczasem z rana świeciło słońce jakby nigdy nic.
Około 9:00 byliśmy gotowi do odjazdu. Skalę nocnej nawałnicy zobaczyliśmy wyjeżdżając z kempingu. Koryto niewielkiej rzeczki Prądnik, do połowy było wypełnione wodą. Ale sądząc po trawie, która została przygnieciona przez nurt, w nocy woda musiała sięgać niemal do górnej granicy koryta. Gdyby opady zaczęły się wcześniej pewnie rozlałaby się na okoliczne tereny. W samej Sułoszowej, w wielu miejscach na ulicy zalegały błotne kałuże. Mieszkańcy przy użyciu ciężkiego sprzętu usuwali z jezdni ziemię, którą wymyła woda. W tym momencie ucieszyłem się, że na kempingu odmówiono nam rozbicia się bliżej toalet, pod chmurką. Schronienie pod wiatą było idealne – mieliśmy dużo szczęścia z tym noclegiem.


W miasteczku zrobiliśmy niewielkie zakupy i za kościołem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Sułoszowej, odbiliśmy na północ. Przed nami pierwszy długi podjazd na Płaskowyż Sułoszowski. Miejsce bardzo widokowe. Jak okiem sięgnąć, wszędzie tylko polne łany. Żadnej cywilizacji, no może poza kilkoma maszynami rolniczymi. Po trudach podjazdu przemierzaliśmy teraz płaskowyż. Słońce świeciło równo, ale wiaterek dawał o sobie znać. Felicja przyodziała się w bluzę, na rowerku z niskim przełożeniem, nie miała szans by rozgrzać się podczas jazdy, jak reszta rodziny. W ten sposób przejechaliśmy około 10 kilometrów.




















W Baciejówce znowu solidny podjazd, ale dalej przez Troks, aż do Rabsztyna, z górki, albo po płaskim. Zatrzymaliśmy się przy Żabce na lody, po czym podjechaliśmy na Wzgórze Rabsztyńskie, skąd mogliśmy zobaczyć częściowo zrekonstruowany zamek Rabsztyn. Jak większość takich obiektów rozsianych na Jurze, wchodził w skład Orlich Gniazd. Pierwsze, pisemne potwierdzenia jego bytności pochodzą z 1396 roku, jednak badania archeologiczne świadczą o tym, że drewniane budynki warowni, znajdowały się na wapiennej skale już w drugiej połowie XIII wieku. Zamek pełnił funkcję strażnicy granicznej z Czechami, chronił szlak handlowy z Krakowa do Wrocławia oraz był siedzibą starostów. Murowana 'wersja’ zamku powstała najprawdopodobniej za panowania Kazimierza Wielkiego.



Po krótkiej przerwie pojechaliśmy dalej. W między czasie, na postojach, sprawdzaliśmy prognozę pogody na najbliższe 24 godziny. Na wieczór i poranek, zapowiadano przelotne opady. Biorąc pod uwagę nocną zlewę, nie chcieliśmy ryzykować i zacząłem rozglądać się za noclegiem pod dachem. Innym powodem był brak kempingów czy pól namiotowych w najbliższej okolicy. Dojazd do pierwszego obiektu umożliwiającego rozbicie namiotów zwiększyłby dystans do 60 kilometrów. Ostatecznie umówiłem się z właścicielem Dworku Jurajskiego w Domaniewicach na wynajęcie obszernego pokoju z własną łazienką.



Od Rabsztyna nasza trasa pokrywała się z Rowerowym Szlakiem Orlich Gniazd. W Jaroszowcu, krótka przerwa na zakupy spożywcze. Następnie przejazd między rezerwatami Góra Stołowa i Pazurek. Ostatni postój odbył się w Bydlinie. Na wzniesieniu Święty Krzyż, znajdowały się ruiny zamku, który kiedyś pełnił także funkcję świątyni. Przypuszcza się, że budowla nigdy nie była zamkiem i od początku pełniła funkcje sakralne. Po 20 minutach podjechaliśmy pod budynek, w którym mieliśmy nocować. Ojciec właściciela obiektu wręczył nam klucze i zainkasował 250 zł. Okazało się, że pokój to pomieszczenie strychowe z osobnym wejście z dworu, po stromych schodach. Kiedyś, z małymi dziećmi, byłby to pewnie problem. Teraz jedyną niedogodnością była potrzeba wniesienia wszystkich sakw, pakunków i worów na górę. Rowery ustawiłem pod wiatą i spiąłem zabezpieczeniami.






Zbliżała się 18:00, przez chwilę pokropiło i na tym koniec. Trochę żałowaliśmy, że nie pojechaliśmy dalej do Siamoszyc. No nic, przynajmniej jak rano popada to nie będzie trzeba zwijać mokrych namiotów. Było to o tyle istotne, że przed nami ostatnia noc i mokry namiot musielibyśmy suszyć w mieszkaniu. Wieczorem zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać.
Dzień 8: Domaniewice – Kostkowice (32 km, 328 m przewyższeń)
Wstaliśmy około 7:00, na zewnątrz pogoda całkiem niezła. Na niebie białe obłoczki i słońce. Nic nie zapowiadało deszczu – jak widać wczorajsze prognozy się nie sprawdziły. Zaraz po śniadaniu znieśliśmy bagaże i zasakwiliśmy rowery. Przed nami ostatni dzień wyprawy połączony z dojazdem do auta. Pierwszy postój już po niecałych 2 kilometrach. Postanowiliśmy wdrapać się na Grodzisko Pańskie (485 m n.p.m.).




To grupa skał znajdująca się w ciągu wzgórz tworzących lewe zbocza Doliny Wodącej. Niegdyś szczyt był ufortyfikowany tworząc duży rozbudowany gród obronny, który od drugiej połowy XII do pierwszej połowy XIV wieku stanowił najsilniejsze ogniwo systemu obronnego na odcinku Smoleń-Strzegowa. W obszarze Grodziska Pańskiego prowadzono badania archeologiczne, w wyniku których odnaleziono wyroby późnopaleolitycznych myśliwych. Ola została przy rowerach a my z dziećmi udaliśmy się stromą ścieżką na szczyt. Na skałkach, widok częściowo przysłaniały drzewa. Był tu ustawiony krzyż. Po zejściu ruszyliśmy do Doliny Wodącej, na początku, której zatrzymaliśmy się przy skałach, w których znajdowało się kilka jaskiń. Niestety wejścia były zabezpieczone kratami. Ruch turystyczny spory, był sobotni poranek.






W Smoleniu, zatrzymaliśmy się pod obszernymi wiatami koło zamku Pilcza. Rozważaliśmy zakup biletów by wejść na wierzę zamkową, jednak po sprawdzeniu pogody okazało się, że w ciągu dnia mają wystąpić większe opady deszczu. Według nawigacji powinniśmy teraz jechać do Sławniowa przez dwa większe wzniesienia. Po krótkiej, rodzinnej naradzie, ustaliliśmy, że trasę skrócimy. Pojechaliśmy prosto do Pilicy korzystając z pieszego szlaku Orlich Gniazd. Tu zaopatrzyliśmy się w prowiant. W drodze do auta nie było już większych atrakcji na naszej drodze. Jedyne ciekawe miejsce to rezerwat przyrody Góra Zborów, który zdecydowaliśmy się pominąć. W nowym wariancie trasy, do auta zostało 19 kilometrów. By przejechać ten dystans na sucho, mieliśmy ponad 2 godziny. Do zrobienia. Nie zastanawiając się dłużej ruszyliśmy przed siebie.




Od pałacu w Pilicy do Owczarni czekał nas podjazd pod spore wzniesienie. Następnie wjechaliśmy na mały fragment drogi wojewódzkiej numer 790 a dalej, zjazd spokojną ulicą przez Gluzów. W około niebo robiło się szare i pochmurne. Od tyłu goniły nas brzydko wyglądające chmury, które przybierały ciekawe kształty, na przykład fal. Na jednym z podjazdów przed Mokrusami, ucięliśmy sobie pogawędkę z miejscową kobietą na temat pogody. Opowiedziała nam, że ostatnia nawałnica przewróciła jedną ze ścian w jej zabudowaniach gospodarczych.






Tuż za najbliższą wsią, nomen omen, która miała nazwę Mokrusy, zaczęło kropić. Najpierw trochę, a potem już na całego. Założyliśmy płaszcze i kontynuowaliśmy jazdę. Ulewa była coraz ostrzejsza, ale nigdzie nie było widać miejsca, w którym można by przystanąć i schronić się przed deszczem. Jedyny plus był taki, że nie wiało i nie było zimno. Woda, która bryzgała z pod naszych kół na stopy była ciepła od nagrzanego w ciągu dnia asfaltu. Okutani w wodoodporne ubrania przejechaliśmy kolejno przez Chałupki i Siamoszyce, w których znajdował się zalew o tej samej nazwie oraz kemping. Za ogrodzeniem stały kampery i namioty, miejsce wyglądało całkiem fajnie. Trochę żałowaliśmy, że poprzedniego dnia nie docisnęliśmy tu na rowerach. Dzieci mogłyby się rano przekąpać, a do auta byłoby już raptem 10 km. No nic, tym razem prognozy nas zmyliły.


Na wjeździe do Kroczyc zatrzymaliśmy się pod dachem jednego z zajazdów. Deszcz powoli ustawał, zastanawialiśmy się co robić dalej. Według danych z internetu, właśnie otwierało się okienko pogodowe, za około 3 godziny znowu miało padać. Zdecydowaliśmy by zjeść obiad w knajpie Juras Burger w Kroczycach. Na miejscu okazało się, że czas oczekiwania na zamówienie to minimum półtorej godziny. Do auta pozostawionego za Kroczycami, brakowało nam 5 kilometrów. W sam razy by dojechać i spakować sakwy do bagażnika a rowery na platformę. Złożyłem zamówienie i pojechaliśmy wszyscy razem po auto. Po półtorej godzinie byliśmy z powrotem, już na 4 kołach. Pierwszy raz mieliśmy okazję jeść burgery i muszę przyznać, że te serwowane w Kroczycach były świetne. Po około 4 godzinach dotarliśmy szczęśliwie do domu


Podsumowanie
Niewątpliwie Wyżyna Krakowsko-Częstochowska jest bardzo ciekawym miejscem do odwiedzenia. Można ją dedykować miłośnikom skałek, zarówno geologom jak i pasjonatom wspinaczki skałkowej. Ale też osobom, którym nie obca jest historia. Na dość niedużym obszarze, można zapoznać się z obiektami, które powstały za panowania Kazimierza Wielkiego.
Poruszanie się na rowerach po terenach między Olkuszem a Olsztynem, z pewnością nie należy do najłatwiejszych, z uwagi na mnogość wzniesień. W trakcie 8 pełnych dni, przejechaliśmy 302 kilometry, podczas których pokonaliśmy 3 125 metrów przewyższeń. Nie wszędzie mogliśmy liczyć na asfalt, 1/3 drogi prowadziła po drogach gruntowych, najczęściej szutrach. Pod kątem atrakcji nie było na co narzekać. Najlepiej widać to po opisach, gdzie średnio co 2-3 kilometry zatrzymywaliśmy się na krótsze lub dłuższe postoje,, najczęściej przy skałkach.
W naszym przypadku z drugim terminem wstrzeliliśmy się w dziesiątkę. Niemal przez cały wyjazd było słonecznie, jak padało to głównie w nocy. Dopiero ostatniego dnia pojawił się epizod deszczu, który spowodował potrzebę skrócenia trasy. I chociaż miał to być nasz rozgrzewkowy wyjazd przed główną, wakacyjną wyprawą do Austrii i Niemiec, jak się później okazało, właśnie Jura przejęła miano najdłuższej wyprawy rowerowej w 2025 roku, ratując nieco tegoroczne plany.
Dla osób, które planowałyby podobny przejazd, warto zwrócić uwagę, że na Jurze, baza noclegowa pod namioty jest dość uboga. Jeżeli ktoś chciałby zwiedzić te tereny na rowerze i na lekko, lepszym pomysłem byłoby wynajęcie pokoi w pensjonacie lub agroturystyce na perę dni i zrobienie kilku mniejszych pętli. Tym bardziej, że chcąc podróżować w tym miejscu na rowerach z bagażami, trzeba mieć już lepszą kondycję. Od strony kosztowej, cały wyjazd zamknął się w kwocie 3 270 zł. Dojazd autem około 150 zł, 7 noclegów 970 zł, dodatkowe atrakcje 350 zł i wyżywienie około 1 800 zł.
