W tym roku zaliczyliśmy dwa dłuższe, wyjazdy. Tygodniowe rowerowanie przez Kaszuby oraz 3 tygodniowy wyjazd nad morze – także rowerowe. Brakowało corocznego wyjazdu w góry. Podczas jednej z rodzinnych rozmów, mój brat zaproponował by pojechać w Tatry Zachodnie, z noclegiem w schroniskach. Dobrze wspominał jeden z taki wyjazdów, gdy nie mieliśmy jeszcze dzieci. Tatry to fajna sprawa, ale gdy schronisko trzeba zarezerwować miesiąc wcześniej, a wyjazd odbywa się w październiku, to pogoda może spłatać figla. W tym okresie, historycznie, zdarzały się nawet opady śniegu. Chodzenie po wysokich górach, w takich warunkach, z dziećmi i ciężkimi plecakami to nic przyjemnego. W ramach kontr oferty, zaproponowałem Beskid Sądecki i Pieniny. Góry znacznie niższe i nawet jak pojawią się opady oraz kiepska pogoda, będzie możliwość wędrować od schroniska do schroniska. A tych jest tam sporo.

Plan wyglądał następująco. Dojeżdżamy pociągiem do Żegiestowa, następnie przechodzimy przez pasma Jaworzyny i Radziejowej. Na koniec dwa dni w Pieninach. Przez pierwsze 6 dni nocowalibyśmy codziennie w innym obiekcie. 7 dnia, gdyby dopisała pogoda, moglibyśmy zaliczyć spływ Dunajcem połączony ze spacerem powrotnym do Sromowców Niżnych. 8 dnia powrót pociągiem, z Nowego Targu do domu. Początkowo mieliśmy przejść przez Małe Pieniny, jednak obsługa schroniska pod Durbaszką, nie bardzo chciała wynająć nam dwa pokoje. Od początku wyglądało na to, że nastawieni są na większe grupy. Na 3 tygodnie przed wyjazdem, miałem już zarezerwowane wszystkie kwatery oraz kupione bilety na pociągi.

Teraz pozostało tylko trzymać kciuki za to by nikt się nie rozchorował. Połowa października to okres, kiedy sporo wirusów krąży w szkołach, a trzeba dodać, że jechaliśmy w 7 osobowym składzie, gdzie 4 to dzieci między 5 a 11 rokiem życia. Mieliśmy też nadzieję, że nie trafi nam się jakaś pogodowa katastrofa. Najgorzej, gdyby przez tydzień lał deszcz. Chodzenie po górach, z całym dobytkiem upchanym w plecakach, do tego w płaszczach, przy ulewnym deszczu nie byłoby przyjemne. Trudno w takich warunkach o dobrą motywację dla młodszej części ekipy.

Jeżeli chodzi o wspomniane plecaki. To wszystko musieliśmy nieść ze sobą, jako że codziennie mieliśmy spać gdzie indziej. Na tydzień przed wyprawą, spakowaliśmy testowo plecaki i poszliśmy na spacer by sprawdzić, czy nie będą za ciężkie. Sześciokilometrowa próba poszła dobrze, chociaż wiedziałem, że na wyjeździe będziemy przemierzać znacznie większe odległości i to w górzystym terenie. Ostatecznie mój plecak ważył około 15 kg z czego 3-4 kg to jedzenie i picie, które mogło się zmniejszać z upływem kilometrów i dni. Ola miała około 10 kg a Marysia i Leon po 6 kg. Felicja też chciała swój plecak, ale niosła tylko kilka swoich zabawek. Brat Bolek miał także około 15 kg na plecach a jego syn Stefan, niósł plecak podobny w rozmiarze i wadze do tego co Leon. W bagażu udało nam się uwzględnić też kilka śpiworów, i choć nie pokrywały się ilościowo z liczbą użytkowników, to pozwoliły nieco obniżyć koszty noclegów, gdzie za pościel trzeba było płacić dodatkowo.

Co 2-3 dni planowe było zejście do miasta, więc nie musieliśmy nieść jedzenia na całe 7 dni. Spakowaliśmy liofilizaty, na wypadek, gdybyśmy mieli dochodzić na miejsce noclegu po zamknięciu kuchni. To kolejna rzecz, o którą miałem pewne obawy. Zakładałem średnio dzienne dystanse po około 15 km marszu i 500 metrów przewyższeń, co daje jakieś 20 punktów GOT. Marsz z dziećmi mógłby się tak rozciągać, że dochodzilibyśmy do schronisk już po zmierzchu. Bezpiecznie przyjąłem, że opuszczając schronienie, powinniśmy dochodzić do kolejnego punktu na 18:00 maksymalnie na 19:00 godzinę. Przy założeniu, że będziemy potrzebować dłuższych odpoczynków dla dzieci. Gdyby miało padać, czas potrzebny na przejście z pewnością by się skrócił.

To była pierwsza tego typu wprawa jaką zaplanowałem z dzieciakami. W 2017 byliśmy co prawda w górach, w podobnym systemie, ale wtedy doszliśmy z Nowego Targu do schroniska na Turbaczu i spędziliśmy tam 3 noce zwiedzając okoliczne polany. Potem pojechaliśmy z Łopusznej PKS’em do Sromowców Niżnych, gdzie wynajęliśmy na 4 noce pokój w schronisku PTTK Trzy Korony. W tym czasie eksplorowaliśmy Pieniny. Dojazd i powrót był również pociągiem, ale większość wycieczek była na lekko, bo plecaki zostawialiśmy na kwaterach. Tu niemal codziennie nocowaliśmy gdzie indziej. W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Długoterminowa pogoda prognozy wyglądała łaskawie, na 8 dni nie powinno padać więcej jak w trakcie 2 z nich, i to też nie cały czas.

Dzień 1: pociągiem z Warszawy do Żegiestowa Zdroju

Piątek, ostatni dzień pracy w tygodniu. Z racji późnej godziny wyjazdu, obowiązywał standardowy grafik zajęć. Praca, szkoła i zajęcia dodatkowe dla dzieci. Pociąg odjeżdżał z Centralnej dopiero o 23:48. Ola przyszykowała prowiant a także ciepłą herbatę na kolejny dzień. Mieszkanie opuściliśmy o 22:00. Do Dworca Centralnego dojechaliśmy tramwajem. Dzieci nie mogły się doczekać aż wsiądą do pociągu. Na peronie, poza pociągiem, czekaliśmy jeszcze na mojego brata, który razem z synem miał dołączyć do naszej wyprawy. Zjawił się po kilkunastu minutach. Chwilę potem na tory wtoczył się pociąg.

Wspólnie z Olą i trójką dzieciaków mieliśmy wykupione miejsca w sześcioosobowym przedziale, dedykowanym dla rodzin z przynajmniej jednym dzieckiem do 6 roku życia. Miejscówki brata i jego syna były w wagonie bezprzedziałowym, zaraz obok naszego. Okazało się, że do naszego przedziału został przypisany jeden dorosły pasażer, chociaż pierwotnie zakup miejscówki przysługiwał tylko pod warunkiem, że jechało się z dzieckiem. Najwyraźniej z uwagi na duże obłożenie, PKP postanowiło sprzedać i takie miejsca. Dla nas trochę słabo, bo od wspomnianego pasażera, czuć było mocny, papierosowy sztynk. Po krótkiej rozmowie udało nam się dogadać na zamianę biletów. Brat z synem przenieśli się do naszego przedziału, a współpasażer udał się na ich miejsca. Myślę, że ta transakcja była z korzyścią dla każdej ze stron. My uniknęliśmy niepożądanych zapachów, a druga strona zyskała trochę spokoju. Koniec końców, w 6 osobowym przedziale zmieściliśmy 3 dorosłe osoby i czwórkę dzieci w wieku 5, 6, 9 i 11 lat.

Optymalne wykorzystanie miejsca w przedziale

Podczas pierwszej godziny jazdy atmosfera była napięta. Zadbały o to dzieci, które nie mogły sobie znaleźć dogodnego miejsca. Niektóre chciały siedzieć przy oknie, inne przy mamie lub tacie, kolejne chciały mieć wyprostowane nogi. W końcu po kilku przetasowaniach udało się wypracować konsensus i mogliśmy położyć się spać. Minęła północ. Od rana mieliśmy rozpocząć dreptanie po górach, więc wypadałoby się trochę przespać. Pierwsza zasnęła Felicja, potem kolejne dzieci. Nam dorosłym, z uwagi na gabaryty było trochę ciężej w tej kwestii.

Około 4:00 dojechaliśmy do Krakowa. Tu skład został podzielony na dwie części. Pierwsza zmierzająca do Zakopca, druga do Krynicy Zdrój. Nasz kierunek okazał się mniej popularny, sporo osób wysiadło też w samym Krakowie. Dzięki temu pojawiły się puste przedziały. Brat nie omieszkał z tego skorzystać i poszedł przespać się w jednym z nich.

Dzień 2: Żegiestów Zdrój – Bacówka nad Wierchomlą (14,6 km, 723 m przewyższeń)

Do Żegiestowa wjechaliśmy planowo, o 7:55. Po przebudzeniu, jeszcze w pociągu, zjedliśmy pierwsze śniadanie. Wysiedliśmy na peron. Tu zaczynał się szlak, którym mieliśmy zaliczyć kolejne 13 km podejścia do pierwszego noclegu w górach. Pogoda zapowiadała się dobra. Z rana było chłodnawo, około 10 stopni. Słońce wychylające się z pomiędzy chmur dawało jednak nadzieję, że w środku dnia powinno się ocieplić. Pierwsze metry były dość proste, poruszaliśmy się przez puste miasteczko. ’Schody’ zaczęły się jak odbiliśmy na czarny szlak, który piął się stromo na zbocze wzniesienia Wierchu Zubrzego i Trzech Kopców. Dzieci nieśmiało zaczęły okazywać niezadowolenie. Wiadomo, marsz pod górę, to nie spacer do parku. Po 300 metrach, nogi przyzwyczaiły się, do nowego ukształtowania terenu i dalej już jakoś poszło. Dzieciaki wiedziały, że śpimy gdzieś tam na górze i przed nocą musimy dojść na miejsce.

Wjeżdżamy w Beskidy
Na stacji Żegiestów Zdrój
Żegiestów Zdrój
Na tle niebieskiego domku

W dalszej wspinaczce, pomocne okazały się drobne szczegóły w zastanym krajobrazie. Tu krowa, tam muchomorki, były też gąsienice, czy robaczki, których nie spotka się w mieście. To wszystko co dla osoby mieszkającej z dala od cywilizacji wydaje się normalne, teraz wzbudzało dziecięcą ciekawość. Po 4 kilometrach zrobiliśmy pierwszą, dłuższą przerwę na popas, i chociaż dzieci już od jakiegoś czasu upominały się o postój, to jako przewodnicy, ustaliliśmy, że lepiej robić mniej postojów, za to dłuższych. Takie krótkie, częste przystanki, mocno rozbijają marsz. Pewien stopień rygoru jest szczególnie pożądany w większej grupie. Ku uciesze Oli, na pierwszy rzut poszedł prowiant z jej bagażu – pachnące i ciężkie cynamonki. Plecak zrobił się trochę lżejszy. Miało to duże znaczenie, bo o ile kondycję mieliśmy dobrą, to nasze barki, nie byłe przyzwyczajone, do noszenia sprzętu i prowiantu w ilości wystarczającej na tygodniową wędrówkę po górach. Najmniej odczuła ciężar plecaka Felicja, która niosła w nim kilka zabawek, w tym pieska-przytulankę, który jeździł z nią także na wyprawy rowerowe.

Jesienne widoki
Już na szlaku
Czerwone kapelusze
Ola z Marysią, zostawiamy w tyle ostatnie zabudowania Żegiestowa
Ekipa na kolejne 7 dni, w tle dolina rzeki Poprad
Felicja
Wszystkie barwy jesieni

Pojedliśmy i popiliśmy, nieco się też wychłodziliśmy. I to był znak, że czas iść. Pozostało nam jeszcze około 10 kilometrów, ale za to wysokościowo za sobą mieliśmy już około połowy różnicy wysokości. Dalej szlak prowadził ścieżką o mniejszych nachyleniu. Maria, Leon i Stefan prowadzili ze sobą ożywione rozmowy. Felicja nieco odstawała tempem marszu i razem z Olą obstawiała tyły. Miała najkrótsze nóżki, nadrabiała za to charyzmą, bo od samego początku szła dzielnie i nie narzekała jak to miało miejsce w przypadku starszych dzieci.

Gęsiego przed siebie
Pięknoróg szydłowaty (Calocera cornea)
Grzyby psylocybinowe
Leon
Chwila odpoczynku na zdjęcie
Droga była dobra, miejsc błotnistych prawie wcale
A Pan gdzie ma swoje kropki?
Niektóre muchomory wyglądały na prawdę smakowicie
Uparcie przedzieramy się coraz dalej

Do rezerwatu Wierchomla ,na drodze, nie spotkaliśmy żadnych turystów. Z pewnością większą popularnością cieszył się szlak żółty. Był nieco krótszy, ale najstromsze podejście miał w drugiej części, a ja wolałem mieć tę cięższą część na początku, gdy byliśmy jeszcze świeży. Na szczycie Pustej Wielkiej stanęliśmy o 12:30. Na przestrzeni 10 km podeszliśmy z wysokości 430 m n.p.m. na 1 061 m n.p.m. Zajęło to 4,5 godziny, co jak na pierwszy rzut oceniam bardzo dobrze. Rozsiedliśmy się wygodnie na karimatach, Ola wyciągnęła kanapki i jaja na twardo. Była też ciepła herbata i coś słodkiego. Atmosfera prawie piknikowa. Nadal było jednak nie za ciepło. Dopóki szliśmy, było ok. Przy postojach robiło się jednak zimno. Ze zdobycia szczytu, najbardziej ucieszyły się dzieci. Wiedziały, że dalej nie będzie już za wiele podchodzenia, a miejscami będziemy szli nawet w dół.

Popas na Pustej Wielkiej
Ola

Po posiłku poszliśmy zwiedzić piaskowcowe skałki, z ukrytą między nimi grotą, znajdujące się wbukowo-jodłowym lesie, który chroni w tym miejscu rezerwat Wierchomla. Do schroniska zostało około 4 km, w płaskim terenie. Szliśmy zboczem rozdzielającym dwie doliny: Wierchomli i Muszyny. Zimą funkcjonuje tu spory ośrodek narciarski dysponujący kilkoma trasami, które łączy sieć wyciągów. Kilkanaście lat temu, przed założeniem rodziny, byliśmy tu raz z Olą w sezonie zimowy na nartach i desce. Grzbiet, po którym szliśmy od rana, jest najdłuższą odnogą pasma Jaworzyny, po którym mieliśmy iść jeszcze przez następne dwa dni. Dzieci nabrały siły na bieganie i wygłupy polegające na turlaniu się po trawiastym zboczu, w czym przodował kuzyn Stefan. W teatralny sposób wywracał się co jakiś czas na trawę. Dopiero reprymenda taty nieco go uspokoiła. Chodziło o to, że mieliśmy ograniczoną ilość ubrań i należało zadbać by te same ubrania pod koniec wyjazdu 'nadawały’ się jeszcze do pociągu.

Skałki i niewielka grota w rezerwacie Wierchomla
Na stoku pod Jaworzynką, w tle pasmo Jaworzyny
Dzieciaki zadowolone
Po wygłupach śmiechu co nie miara
Im bliżej celu, tym weselej
Pod światło
Wchodzimy na Długie Młaki
Dzielna Felicja

Punkt 15:00 doszliśmy do schroniska. Znacznie wcześniej niż zakładałem. To był dobry prognostyk na kolejne dni. Duże uznanie dla dzieci, które szły naprawdę sprawnie, za co należała im się słuszna pochwała. Dorośli nie mieli problemów z przejściem trasy. Największą uciążliwością były plecaki a właściwie ucisk jaki generowały na naszych barkach. W bacówce poprosiłem o wrzątek, którym zalaliśmy liofilizowane spaggetti i danie meksykańskie. Dzieciom zamówiliśmy jeszcze deser. Racuchy z cukrem pudrem i naleśniki z serem na słodko.

Po sytym posiłku poszliśmy się rozpakować. Pierwszą noc mieliśmy wyjątkowo spędzić w namiocie, a właściwie w jurcie. Nigdy dotąd nie spaliśmy w ten sposób, a tu była dobra okazja. Ola nieco obawiała się, że możemy zmarznąć w nocy, jednak jurta dysponowała niewielką 'kozą’ na drewno. Bolek w kilka chwil rozpalił ogień i wewnątrz zrobiło się przytulnie. Wieczorem poszliśmy się jeszcze wykąpać, korzystając z prysznicy z ciepłą wodą w schronisku. Zachęcony promieniami zachodzącego słońca, które przeciskały się przez chmury podszedłem w okolice tarasu widokowego będącego jednocześnie schroniskową stołówką. Ku mojej uciesze w oddali dało się zauważyć Tatry. To był dopiero spektakl. Normalnie, o tej porze, pewnie schodzilibyśmy do kwatery, tymczasem tu mogliśmy podziwiać widoki aż do zmierzchu, bo spaliśmy wysoko, w górach.

Grzyby psylocybinowe
Widok w kierunku pasma Radziejowej, na ostatnim planie, po prawej Radziejowa
Wieczorem, chmury się obniżyły i ukazał się taaaki widok
Na środkowym planie Magura Spiska, w tle górują Tatry Wysokie
I jeszcze jedno zdjęcie w szerszym kadrze

Jurta była 6 osobowa, ale dysponowała tylko jednym łóżkiem… za to długim. Składało się z kilku, połączonych ze sobą, europalet, na których znajdowały się materace. Pierwsza padła Felicja. Starsze dzieci zrobiły sobie jeszcze coś do jedzenia, po czym wszyscy ułożyliśmy się do snu. Tego dnia zrobiliśmy prawie 22 punkty GOT. Dużo jak na pierwszy dzień. Jutro czekała nas krótsza wycieczka. Według prognoz mogło też popadać w drugiej połowie dnia.

A to widok, z jedynego okna jakie mieliśmy w naszej jurcie
W jurcie

Dzień 3: Bacówka nad Wierchomlą – Schronisko na Hali Łabowskiej (9,9 km, 383 przewyższeń)

Obowiązki nadwornego palacza, w naszej jurcie, od początku przejął mój brat. W nocy zrobił to na tyle skutecznie, że około 1:30 obudziliśmy się zlani potem. Musiałem otworzyć na oścież drzwi wejściowe i wpuścić świeże powietrze, bo w środku nie dało się oddychać. Przed 5:00 zrobiło się z kolei zimno, palenisko wygasło. Tu znowu z pomocą przyszedł brat i na nowo rozpalił drewniane polana. Nie mogłem już zasnąć, więc wziąłem się za spisywanie relacji z pierwszego dnia pobytu w górach.

Około 8:00 wszyscy byliśmy już przebudzeni. Pomimo perypetii związany z ogrzewaniem jurty, a także nocnej imprezy przy ognisku, którą zorganizowali mieszkańcy pobliskich jurt, wyspaliśmy się całkiem nieźle. Pierwsze słowa Felicji, po tym jak otworzyła oczy brzmiały: „Śniło mi się, że ktoś chciał mnie ugotować na piecu„. Po tym zwrocie na naszych twarzach pojawił się uśmiech, z wiadomych powodów. Tego samego dnia Leonowi i Felicji odpuścił kaszel, który towarzyszył im w ostatnich dniach.

Spakowaliśmy bambetle i opuściwszy nasze nocne schronienie, udaliśmy się do stołówki w bacówce. Na pierwszy rzut poszła kaszka, którą zalewało się wrzątkiem. Potem domówiliśmy dla nas jajecznicę, a dla dzieci tosty. Przed wyjściem zrobiliśmy jeszcze ciepłą herbatę do termosów. Na szlak wyszliśmy o 10:00. Trochę późno, ale przy tylu uczestnikach wyprawy, trudniej zebrać się do drogi. Dziś nie miało to jednak dużego znaczenia, bo dystans do następnego schroniska był niewielki.

Śniadanie z widokiem – bacówka nad Wierchomlą
Widokówka z Beskidu Sądeckiego
Widok na Tatry

Temperatura była podobna jak wczoraj. Miejscami przyświecało słońce. Na drzewach było widać piękną, złotą jesień. Podejście pod Runek (1 080 m n.p.m.) zrobiliśmy w czasie zgodnym z drogowskazem. Mimo wczorajszej, dłuższej wycieczki, szło nam się całkiem dobrze. Może dlatego, że mieliśmy znacznie mniej podejść. W końcu spaliśmy na wysokości 900 m n.p.m. Dzieci szły nad wyraz ochoczo i nie marudziły. Wspólnie z Felicją zadawaliśmy sobie zagadki. Potem do zabawy włączyli się pozostali. Niektóre zagadki, szczególnie te wymyślone przez wujka Bolka, były na prawdę trudne. Dzięki temu czas leciał nam dużo szybciej.

Brama do świata gór
Kapliczka
W drodze na Runek
Z rana sporo słońca
Na niebieskim szlaku do Runka

Po drodze mijaliśmy 2-3 osobowe grupki cyklistów. W większości wyposażonych w rowery elektryczne. Ale były też osoby na zwykłych rowerach, które wzbudzały szacunek, tym bardziej, że większość z nich wiekiem przewyższała tych na rowerach z silnikiem. Szlak pieszy zbiegał się tu z niebieskim szlakiem rowerowym prowadzącym z Muszyny. Widać 27 kilometrowa pętla była dobrze rozreklamowana. Z drugiej strony dziś była niedziela. W weekend, turystów zawsze więcej.

Dziś niewielki dystans, czasu na zdjęcia i postoje w nadmiarze
Szliśmy szlakiem po drodze o niewielkim nahyleniu

Za Runkiem odbiliśmy na zachód, na czerwony szlak biegnący głównym pasmem Jaworzyny. W okolicy Juchówki, zatrzymaliśmy się na coś słodkiego i ciepłą herbatę. Ścieżka prowadziła raz w górę, raz w dół. Niebo powoli zasnuwało się chmurami. W górę zboczy rozpędzał się zimny wiatr. Zrobiło się mało przyjemnie. Do schroniska zostały około 2 km. Felicja i Leon wycięli do przodu. Ścigali się kto pierwszy dojdzie do mety dzisiejszego etapu. Cieszyłem się, że najmłodsi uczestniczy wyjazdu, tak dobrze radzą sobie w górach. Najbardziej obawiałem się jak to będzie z Felicją. Jeszcze podczas poprzednich wyjazdów musieliśmy ją czasami nosić. Tym czasem teraz, bardzo mnie zaskoczyła. Inna sprawa, że z uwagi na plecaki, które i tak mocno nam ciążyły, noszenie któregokolwiek dziecka było nierealne.

Marysia
Chrobotek strzępiasty (Cladonia fimbriata)
Muchomor czerwony (Amanita muscaria)
Płonnik pospolity (Polytrichum commune)
Podczas rozmów droga idzie szybciej
Okolice Juchówki
Rodzinnie
Przez bukowy las
Ostatni rzut oka na Tatry, potem pojawiły się chmury
Przed Cisowym Wierchem
Buki w jesiennej szacie
Felcia
Nagle zerwał się silny wiatr

W pewnym momencie między drzewami pojawiło się schronisko. W tej samej chwili, pierwsze krople zaczęły spadać na nasze głowy. Po 2 minutach siedzieliśmy już na głównej sali jadalnej. Czasówkę mieliśmy bardzo dobrą. Wybiła 14:00, dzisiejszy spacer trwał 4 godziny. Był idealnie zgrany jeżeli chodzi o prognozy pogody. To się nazywa mieć szczęście.

Pojawiły się pierwsze krople deszczu, szczęśliwie tuż przed schroniskiem na hali Łabowskiej

Ola zamówiła dla dzieci dwie porcje pierogów ruskich. Po posiłku poszliśmy do wieloosobowego pokoju znajdującego się na piętrze budynku. Dysponował czterema piętrowymi łóżkami i dwoma zwykłymi. Spanie, na górnych pryczach odpadało. Barierki zabezpieczające były niemal na wysokości materacy. Woleliśmy chuchać na zimne, i po połączeniu kilku łóżek, w jedno szerokie udało nam się tak rozporządzić miejscem by spać tylko na dole. Brat z synem też zajęli dolne prycze na piętrówkach. Wewnątrz były tylko dwa małe okienka, a że schronisko nie było podpięte do sieci energetycznej, panowała lekka ciemnica.

Miał być żurek z kiełbasą a wyszła kiełbasa z żurkiem

Wyjrzałem przez okienko. Na zewnątrz rozpadało się na dobre. Naszły gęste chmury i zrobiło się ponuro. Cieszyliśmy się, że dotarliśmy do schronienia zanim dopadł nas deszcz. Po przyniesieniu wrzątku ze stołówki, zrobiliśmy jeszcze dwa liofilizowane dania zmieszane z zupką chińską. Po posiłku, poszliśmy skorzystać z natrysków. Gdy szykowaliśmy się by ponownie zejść do głównej sali jadalnej, w schronisku włączono prąd. Zgodnie z informacją, jaką wcześniej uzyskałem, mieliśmy teraz 2 godziny na podładowanie elektroniki. Po tym czasie agregat prądotwórczy ponownie miał zostać wyłączony.

Widok z okna w naszym pokoju, po godzinie widoczność zmniejszyła się znacznie

Na dole, poza nami, były jeszcze dwie rodziny z dziećmi. Trochę mnie to nawet zdziwiło. W sumie na 7 dorosłych, po sali chodziło jeszcze 9 dzieci. Większość poniżej 10 roku życia. Jeżeli dołączy się do tego dostęp do pianina i gitary, można sobie wyobrazić, że bardzo szybko zrobił się niezły harmider. Próbowałem grać z Marysią w statki, na przygotowanych przez nią planszach, ale nie dało rady. Po godzinie przenieśliśmy się na górę do pokoju. Proporcja 3 dorosłych i 4 dzieci była nieco korzystniejsza, tym bardziej, że na własne dzieci mieliśmy większy wpływ niż na cudze. Przed godziną 21:00 umyliśmy zęby i poszliśmy spać. Następnego dnia czekał nas spory dystans, ze znacznym podejściem w drugiej połowie dnia. Powinniśmy się dobrze wyspać.

Nie widać tego na zdjęciu, ale w sali było na prawdę gwarno
Nasza sypialnia, zdjęcie zrobione z czwartego, piętrowego łóżka

Dzień 4: Schronisko na Hali Łabowskiej – chata Magóry (18,5 km, 720 przewyższeń)

Wczoraj zasnęliśmy dość wcześnie. Byłem przekonany, że obudzę się około 6:00, przed pozostałymi, i zajmę się swoimi notatkami. Tymczasem, przebudziłem się dopiero po 7:00, razem z pozostałymi. Jak widać wysiłek należało odespać ekstra godzinami. Za oknem świeciło słońce – to dobry prognostyk na najbliższe kilkanaście godzin. Pakowanie przebiegło wyjątkowo ekspresowo i o 7:40 zeszliśmy z bagażami na stołówkę. Kuchnia miała zostać otwarta od 8:00, ale widząc obsługę, która zajęta była jeszcze czyszczeniem podłóg i ogólnymi porządkami, wywnioskowałem, że może to potrwać dłużej, zanim będzie można coś zamówić. Z tego powodu zdecydowaliśmy się na kanapki z tuńczykiem. Bolek i Stefan mieli kaszkę na mleku zalewanym wrzątkiem.

Tymczasem o świcie…

Po zrobieniu herbaty do termosów i umyciu zębów, opuściliśmy budynek. Była 8:30. Poranek, mimo słonecznej pogody był chłodny. Niewielkie podejście do rozstaju dróg i dalej już tylko w dół. Schodziliśmy niebieskim szlakiem do Łomnicy-Zdrój. Po kilku minutach znaleźliśmy się na hali Skotarki, z której rozciągał się widok na Tatry. To trzeci dzień, podczas którego mogliśmy obserwować najwyższe, polskie pasmo gór, i chociaż towarzyszyły nam też chmury, to co do widoków mieliśmy sporo szczęścia.

Jedna z wielu tablic w tym rejonie, upamiętniająca walczących z niemieckim najeźdźcą
Od rana zapowiadał się słoneczny dzień

Robiąc zdjęcia, zmieniałem obiektywy, w zależności od sceny. Efekt był taki, że drużyna trochę mnie odsadziła i musiałem ich potem podgonić. Za halą Groń, czekało strome zejście. 200 metrów różnicy wysokości w dół, na przestrzeni pół kilometra. Schodziłem z Felicją, trzymając ją za rączkę. Jako jedyna nie miała swojego kijka, którym mogłaby się podpierać. Czasami pożyczaliśmy jej swoje, ale przy tak stromym zejściu byłoby to dla niej niebezpiecznie. Stopnie były tak wysokie, że należało mocno zginać kolana. W kilku newralgicznych miejscach, gdy ciężar ciała spoczywał na jednej nodze, podczas, gdy druga musiała stanąć dużo niżej, poczułem kucie w prawym kolanie. W takiej sytuacji kijki są niezastąpione. Pozwalają odciążyć stawy.

Hala Skotarki
Hala Skotarki, w tle Tatry
Barwy jesieni
Strome zejście do potoku Łomniczanki
Krótki odpoczynek

Na dole zatrzymaliśmy się nad potokiem Łomniczanka. W pobliżu ścieżki przyrodniczej Piekiełko, znajdował się niewielki wodospad. Obiekt oznaczony na mapie jako Wodospad Pod 77, był trudno dostępny i nie widoczny ze szlaku. Udało mi się jednak podejść do niego od góry i zrobić kilka ciekawych zdjęć. Gdy przedzierałem się przez koryto strumienia, pozostali korzystali z chwili odpoczynku i posilali się tym co zostało jeszcze w plecakach.

Wodospad na potoku Łomnicznki
Krótki odpoczynek na zdjęcia i coś na ząb

Dalej szliśmy już zwykłą drogą, aż do Łomnicy. Gdy minęliśmy granice lasu, słońce było już wysoko na niebie i mocno grzało. Należało się trochę rozebrać, tym bardziej, że czekało nas teraz niewielkie podejście na przełęcz pod Kicarzem. Za nią strome zejście i już byliśmy w Piwnicznej Zdrój. Minęło 2/3 dystansu, ale w tej łatwiejszej części. Wyszukałem w internecie, chyba jedyną, czynną restaurację, w której postanowiliśmy zamówić coś na ząb. Wliczając zakupy, zeszło nam w miasteczku półtorej godziny.

Informacje na temat najbliższej okolicy
Idealna droga pod podróże rowerowe
Coraz bliżej wioski
Czarny kot
… biały pies
Okolice osady Skowronki w Łomnicy Zdrój
Polne „pasiaki”
Kapliczka
Kadry same się układały, pogoda wyśmienita
Felicja a za nią Wargulszańskie Góry
Wspólne foto, w tle Piwniczna i dolina rzeki Poprad – pod chmurami Radziejowa, najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego
Ola i Felicja
Jeszcze jedno zdjęcie przed zejściem do Piwnicznej Zdrój
Stefan i Bolek
Przed dworcem w Piwnicznej

Dzisiejszy etap był nietypowy. W pierwszej części mieliśmy zejście, a teraz czekało nas spore podejście z 390 m n.p.m. na 870 m n.p.m. To prawie 500 metrów różnicy wysokości, sporo. Dla mnie była to idealna sytuacja, od czasu, kiedy pojawiły się problemy z kolanami, wolę zdecydowanie wchodzenie od schodzenia. Wziąłem Felcię za rękę i wycięliśmy do przodu. Miarowo, krok za krokiem szliśmy, w kierunku osady Piwowary. Dużo rozmawialiśmy, był też czas na zagadki. Przed kaplicą rzymskokatolicką pw. św. Antoniego, ujrzeliśmy dwie łanie, które spłoszone uciekły do pobliskiego zagajnika. Kawałek dalej, na nasłonecznionej stronie stoku, wylegiwał się jeleń. Ten nie przejmował się naszą obecnością. W tym miejscu poczekaliśmy na pozostałych. Byliśmy na wysokości 670 m n.p.m., mniej więcej w połowie podejścia. Pogoda i widoki były świetne.

No i z znowu pod górkę
Felicja wycięła pierwsza do przodu
Przy kapliczce na Piwowarówce
„Oswojony” jeleń, po rozmowie z miejscowym, dowiedziałem się, że często przychodzi w to miejsce

Do miejsca noclegu pozostały około 3 km. Dzieci były już trochę zmęczone, a przynajmniej tak mówiły. Zatrzymaliśmy się więc na czekoladę i ciepłą herbatę. To nieco podbudowało morale i mogliśmy ruszyć dalej. Szlak zielony, schodził się w tym miejscu z granicą między Polską a Słowacją. O 17:30 doszliśmy do końca dzisiejszego odcinka. Słońce schowało się za wzniesieniem i zrobiło się chłodno. Opłaciłem pozostałą część za nocleg, po czym właściciel zaprowadził nas do domku, w którym mieliśmy zarezerwowany pokój.

Cienie coraz dłuższe, na niebie spektakl, który zapowiadał zmianę pogody
Felicja na granicy…
Jesień
A tu pewne udogodnienie dla turystów
Prawie 20 kilometrów w nogach nie robiło wrażenia na Felicji, do końca miała uśmiech na twarzy
A teraz w wujkiem
Szczęśliwie doszliśmy do bazy noclegowej Chata Magóry

Budynek stanowił odrestaurowaną, góralską chatkę. Miała dwa mieszkalne pokoje, pomiędzy którymi znajdowała się kuchnia z jadalnią. Zaraz obok była łazienka. Domek ogrzewany piecem w formie kozy, podobnym do tego w jurcie, ale nieco większym. Ciepła woda w łazience także podgrzewana była z tego źródła ciepła. Sypialnia była obszerna. Miała dwupoziomową pryczę. Na dole cztery złączone materace i tak samo wyżej. Drugi pokój wynajmowała inna rodzina z dwójką dzieci.

Marysia w naszej sypialni

Po rozpakowaniu rzeczy, młodzież poszła na teren osady, gdzie pasły się konie. Jeden z nich był poza ogrodzeniem i można było go pogłaskać, po wcześniejszym upewnieniu się, że jest spokojny. W między czasie odgrzaliśmy coś na kolację. Nasi sąsiedzi rozpalili na zewnątrz spore ognisko, na które dostaliśmy zaproszenie. Chociaż nie dysponowaliśmy niczym, co moglibyśmy na nim upiec, to postaliśmy tam chwilę dla towarzystwa. Po wieczornej kąpieli siedzieliśmy jeszcze w pomieszczeniu z aneksem kuchennym. Było ciepło i przytulnie. Dzieci zajęte były zabawkami i grami jakie oferował niewielki salonik.

Leon ze Stefanem zainteresowali się tutejszymi zwierzętami, w tle dom, w którym spaliśmy tej nocy
Ognisko
Dom gospodarzy w świetle księżyca
Górska chatka

Około 22:00 zagoniliśmy dzieciaki do łóżek. Mimo 25 punktów GOT, które przeszliśmy tego dnia, nie wyglądały na zmęczone. Następnego dnia mieliśmy do przejścia niewiele mniej, więc należało się wyspać. Niestety w tym miejscu nie było kompletnie zasięgu i nie mogłem sprawdzić pogody na jutro. Do tej pory aura nam sprzyjała, była spora szansa, że tak będzie dalej.

Dzień 5: chata Magóry – schronisko na Przehybie (16,0 km, 739 przewyższeń)

Obudziłem się za kwadrans siódma, za oknem było jeszcze ponuro. Wyjrzałem, a tam mokro. Z nieba siąpił lekki deszczyk. Chmury miały niski pułap. Przyjemnie było siedzieć w przytulnym domku, ale kolejny nocleg mieliśmy kilkanaście kilometrów dalej, bez możliwości dojazdu autem. Czyżby nasze szczęście do pogody miało się skończyć? Jeszcze miesiąc wcześniej, gdy rezerwowałem noclegi, najbardziej obawiałem się, że może lać przez tydzień. Chodzenie po górach, w płaszczach, bez widoków, to nie to na co mieliśmy nadzieję.

Tymczasem pozostali zdążyli już wstać. Zaczęliśmy pakować plecaki. Później śniadanie i zbieranie tego co jeszcze zostało, zajęło nam dość długo. Deszcz padał w kratkę. Mieliśmy nadzieję, że się rozpogodzi. Gdy byliśmy gotowi do wyjścia, przestało padać. Płaszcze były w pogotowiu, ale teraz mogliśmy ich jeszcze nie rozkładać. Osadę opuściliśmy przed 10:00. Doszliśmy z powrotem do granicy, do miejsca, w którym prowadził szlak zielony. Skierowaliśmy się na zachód, by po 2 km dojść na wzniesienie Eliaszówka (1 020 m n.p.m.). Stała tu wysoka, drewniana wieża widokowa. Obok, niewielkie, zadaszone pomieszczenie z ławkami. Idealne miejsce na pierwszy postój. Weszliśmy na platformę, chmury się nieco rozstąpiły i zrobił się nawet ciekawy widok w kierunku pasma Jaworzyny. Doliny spowijały mgły, było zimno, a panująca dookoła wilgoć jeszcze bardziej potęgowała uczucie chłodu. Postoje w takich warunkach wychładzają organizm. Należało iść dalej by się rozgrzać.

Dzieci szybko się zintegrowały z pozostałymi gośćmi
Nasza sypialnia
Na szlaku
Stefan i Bolek z wieży na Eliaszówce
Chmury powoli się rozwiewały, dawały nadzieję, że w drugiej połowie dnia będzie lepiej
Na wieży widokowej
Felicja, Marysia i Leon

Kolejny postój planowałem na przełęczy Gromadzkiej, obok przysiółka Obidza. Dwa kilometry marszu po mokrej drodze, na której gdzieniegdzie rosła trawa, sprawiły, że buty najmłodszej trójki dzieci przesiąkły. Najgorzej, sprawa wyglądała, u Leona. Zatrzymaliśmy się na wspomnianej przełęczy pod drewnianą wiatą. Na stole zawitały słodycze i ciepła herbata. Ola zastanawiała się jak zabezpieczyć stopy Leona. Zapasowe, suche i ciepłe skarpety na nie długo by takie pozostały. Sprytna mama dołożyła na nie dodatkową warstwę, torebki foliowe. To powinno zaradzić ponownemu przemoczeniu stóp.

Idziemy dalej
Leśne wędrówki

Zimny wiatr nie pozwolił na dłuższy odpoczynek. Należało iść dalej by się rozgrzać. Powinniśmy też wykorzystać moment, póki nie padało i dojść jak najdalej. Atmosfera nie była najlepsza. Humory nie dopisywały. O motywację do dalszej wędrówki nie było łatwo. Dzieci trochę marudziły. Po każdym następnym kroku robiło się cieplej. Na chwilę wyszło nawet słońce. Wziąłem Felicję za rączkę i opowiadając sobie kolejne zagadki, szliśmy miarowo do przodu. Nie oddając prowadzenia, aż do Wielkiego Rogacza (1 182 m n.p.m.), którego szczyt mijało się bokiem. W 45 minut przeszliśmy prawie 3 kilometry i 250 metrów wzwyż. Tu zrobiliśmy 5 minutową przerwę.

Na polanie Litawcowej
I takie łaziki można było spotkać na szlaku
Krzyż w okolicy Małego Rogacza

Za szczytem, ukazał nam się widok na Pieniny. Były zasnute mgiełką, mimo to, ucieszyliśmy się, że sytuacja na niebie się poprawia. Nasze szczęście nie trwało jednak za długo. Gdy doszliśmy do przełęczy Żłóbki, zaczęło kropić. Najpierw lekko, potem mocniej. Przed nami dość strome podejście, na najwyższy szczyt, który mieliśmy zdobyć na całym wyjeździe – Radziejowa (1 262 m n.p.m.). Po krótkiej naradzie postanowiliśmy założyć płaszcze, nie czekając, aż rozpada się mocniej. Rozpoczęliśmy kulminacyjne podejście. Deszcz padał coraz skromniej i po 10 minutach kompletnie ustał. Tak, to był blef… gdybyśmy trochę zaryzykowali obyłoby się bez czasochłonnego wyjmowania płaszczy z plecaków i nakładania ich na siebie oraz na plecaki. Cała akcja była na tyle uciążliwa, że postanowiliśmy już nie zdejmować peleryn ochronnych, na wypadek, gdyby chmury postanowiły zmienić zdanie i ponownie zrosić nas opadem. Inna sprawa, że w tej całej, otaczającej nas szarzyźnie, płaszcze dodawały kolorytu i stanowiły ciekawy kontrast w zastanym krajobrazie, a to z kolei przekładało się na interesujące kadry.

Punkt widokowy na Pieniny
Przed nami przełęcz Żłobki
W oddali Pieniny zasnute mgłą
Finalne podejście pod Radziejową, w tym miejscu przestało padać

W pewnym momencie Stefan krzyknął: „śnieg!”. Faktycznie, pomiędzy krzaczkami jagód, znajdowały się niewielkie ciapki śniegu. Niewielkie, a jednak sprawiły dzieciom sporo radochy. Już po chwili w powietrzu zaczęły latać śnieżne kulki. Ta atrakcja, dosłownie „spadła nam z nieba” w najodpowiedniejszym momencie. Podczas podejścia, gdy młodzieży zaczynało się „chcieć mniej„. A tu taka niespodzianka. Dzięki temu, zanim się kapnęliśmy, a już byliśmy na szczycie.

A tu śnieg, który wzbudził duże emocje wśród młodszej części zespołu
Im wyżej, tym mniejsza widoczność

Znajdowała się tu wysoka, zbudowana z drewna i metalu, wieża widokowa. To ostatnie słowo można by jednak pominąć. Byliśmy w gęstej chmurze. Oczywiście wdrapaliśmy się na jej szczyt by zrobić sobie kilka zdjęć. Niestety pogoda pozwoliła tylko na uwiecznienie samej konstrukcji i okolicznych wierzchołków drzew. Trochę szkoda, bo to najwyższy punkt naszej wyprawy. Przy dobrej pogodzie byłoby to wyśmienite miejsce do oglądania panoramy Tatr i nie tylko.

Na szczycie wieży na Radziejowej, w najwyższym punkcie Beskidu Sądeckiego
Nasz skład z lotu ptaka

Do miejsca noclegu pozostało 7 kilometrów. Droga, w dużej części prowadziła w dół lub po poziomicy. Wbrew pozorom, droga w chmurach i mgły, miały swój urok. Szczególnie ciekawie, wyglądało to w okolicy Złomistego Wierchu, gdzie miejsce lasu zastąpiły uschłe kikuty drzew. Zrobiło się melancholijnie i trochę mrocznie. Nadlatujące od zachodu chmury były coraz gęstsze.

Na szlaku byliśmy niemal jedynymi turystami
Felcia
Dobrych humorów nie popsuł nawet mroczny klimat
Nasze stroje wyraźnie ożywiały okolicę
Jeszcze kilometr i dojdziemy do schroniska
Gigantyczna ławka na polanie przed schroniskiem

Do schroniska na Przehybie, doszliśmy kilkanaście minut po 17:00. Pierwsze kroki skierowaliśmy do stołówki. Zamówiłem w okienku dwie porcje pierogów ruskich oraz naleśniki. Jedzenie było pyszne. Szczególnie naleśniki z jagodami i serem, które dzieci opędzlowały w chwilę. Po posiłku opłaciłem pozostałą część opłaty rezerwacyjnej i udaliśmy do części mieszkalnej budynku. Tym razem spaliśmy w dwóch osobnych pokojach. Były całkiem przestronne i schludne. Podczas rezerwacji można było zaznaczyć opcję pokoju z widokiem na Tatry, co też zrobiłem. Dziś jednak nie miało to znaczenia, bo ze wszystkich okien było widać to samo. Po rozpakowaniu rzeczy i kąpieli, udaliśmy się na dół, do sali jadalnej. Dzieciaki dorwały się do planszówek. Grali dobre dwie godziny, podczas gdy ja robiłem zaległe wpisy z dwóch poprzednich dni.

Gry i zabawy w schronisku na Przehybie

W między czasie towarzystwo ponownie zgłodniało. Do dyspozycji gości była kuchnia z płytą grzewczą, czajnikiem i paroma innymi udogodnieniami. Zalaliśmy wrzątkiem kolejne dwa dania liofilizowane. Byliśmy w tym miejscu dwa lata wcześniej na rowerach, jadąc częściowo po Velo Dunajec. Spaliśmy w namiocie przed schroniskiem. Miejsce zmieniło zarządcę i zmiany, które zauważyliśmy były z pewnością na plus. Szczególnie łazienki czy dostęp do kuchni. W podpiwniczeniu udostępniono suszarnię ze specjalnymi suszarkami do butów… tego dnia przydały się w sam raz. Po 21:00 udaliśmy się do swoich pokoi. W przeciwieństwie do chaty Magóry, tu zasięg był idealny. Sprawdziłem prognozę pogody na kolejny dzień, zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Oby nic się nie zmieniło. Spać poszliśmy nieco po 22:00.

Dzień 6: schronisko na Przehybie – bacówka pod Bereśnikiem (11,0 km, 311 przewyższeń)

Budzik zadzwonił o 6:00. Miałem nadzieję, że o świcie powita mnie widok Tatr, oświetlonych pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Nie podchodząc do okna, założyłem, że jeżeli w pokoju jest jeszcze ciemno, to na zewnątrz na pewno jest pochmurnie i nici z ciekawych zdjęć. Po 7:00 usłyszałem Marysię jak woła nas do okna. Okazało się, że wcześniej byłem w błędzie. Widok z okna był wspaniały i poza górami, które rozświetlało poranne słońce, widać było jeszcze okoliczne doliny spowite chmurami. My byliśmy nad nimi, wyglądało to bajecznie. Tak jakbyśmy byli nad oceanem chmur, pomiędzy którymi, znajdowały się zalesione wyspy.

Tatry ponad chmurami
Widok z naszego pokoju

Dziś nie musieliśmy się spieszyć. Dystans do przejścia nie wielki, około 10 km. Chodziło o to by nieco zregenerować się po dwóch dniach, podczas, których zrobiliśmy prawie 50 punktów GOT. Na następny dzień zapowiadała się niezła wyrypa, więc tym bardziej należało nieco odpocząć. Z zapakowanymi plecakami, zeszliśmy na stołówkę. Wczorajsze naleśniki z serem, jagodami i czekoladą, tak zapadły dzieciom w pamięć, że Ola zmówiła im na śniadanie dwie porcje. Do tego kaszki bananowe i nasze zapasy, skutecznie się pomniejszyły odchudzając plecaki.

Słoneczne powitanie dnia
W dolinach jeszcze jakiś czas utrzymywały się chmury, charakterystyczny szczyt po lewej to Rabsztyn, na ostatnim planie Kralova Hola (Tatry Niżne)
Tatry
Na tarasie widokowym na Przehybie

O 10:00 opuściliśmy schronisko. Widoki były przednie. Bezchmurne niebo, słońce przyjemnie grzało. Szlak czerwony prowadził nas zalesioną granią pasma Radziejowej. Trochę szkoda, bo na tej wysokości widoki byłyby niezłe. Na odcinku do miejsca noclegu zrobiliśmy dwa dłuższe postoje na nasłonecznionych polankach. Pierwszy w okolicach przysiółka Rokita. Drugi na przełęczy Przysłop, na wysokości 840 m n.p.m.. Tutaj przypałętał się do nas wioskowy kot. Dość szybko dał się obłaskawić Leonowi, usadawiając się na jego kolanach. Po małym co nieco, złożonym głównie ze słodyczy, rozpoczęliśmy jedyne większe podejście tego dnia. Wdrapywaliśmy się na Dzwonkówkę. Na górce odbiliśmy na szlak żółty, schodzący do Szczawnicy zboczem Kotelnicy.

Odbicia
Jeszcze trochę Tatr
Na Skałce
Leśne klejnoty
Schodzimy coraz niżej i niżej
Na przełęczy Przysłop
Leon i kot
W tle Przysłop
Na pieńku
Od Przysłopu do Bereśnika było trochę takich miejsc, gdzie nieuwaga mogła kosztować kąpiel w błocie
Jesiennie
Odbicia

Po godzinie znaleźliśmy się przed Bacówką pod Bereśnikiem. Skromny, niewielki budynek, oferował kilka wieloosobowych pokoi na poddaszu. Na parterze znajdowała się kuchnia i stołówka. W przyziemiu zlokalizowane były łazienki. Usiedliśmy na ławach przed budynkiem. Bolek wyciągnął kuchenkę gazową, którą zabrał z domu. Postanowił z niej skorzystać, żeby nie było, że niósł ją bez potrzeby. My zamówiliśmy frytki dla dzieci, sami zadowoliliśmy się pieczoną kiełbasą z chlebem. Tu, podobnie jak w poprzednich miejscach, mieliśmy do dyspozycji planszówki. Była też gra Dixit, za którą szybko zabrała się młodzież. Potem i ja z bratem dołączyliśmy do rozgrywki.

W Bacówce PTTK pod Bereśnikiem
Na stołówce
Felicja

W między czasie zaczęliśmy przyrządzać strawę na kolację. Liofilizaty i zupki chińskie. Ola, siedząc przy stole, zahaczyła ręką o torebkę z daniem zalanym wrzątkiem. Część płynu wylała się na jej nogę. Szybko pobiegła pod prysznic by schłodzić poparzone miejsce. Chwilę później doniosłem jej kostki lodu, które dostałem od kucharki. Nie było tak źle, przed większymi obrażeniami, nogę uratował dodatkowy materiał, kieszeni, naszytej na spodniach. Ostatecznie po całym zdarzeniu, na skórze został niewielki, zaczerwieniony obszar i mała blizna.

Widoki

Po kolacji, dzieci wyszły na dwór, przed bacówkę. Bawiły się terenowymi autkami, które zabrały z domu. Wieczorem ponownie graliśmy w gry. Pokój był niewielki, ale przytulny. Miał dwa okna, z czego jedno z widokiem na Tatry, nad którymi właśnie zachodziło słońce. Do spania 3 piętrowe łóżka oraz dwa pojedyncze. Ponownie udało się tak rozłożyć towarzystwo, by nie musieć korzystać z górnych prycz, które w tym przypadku nie miały żadnych barierek. Przed nocą przewietrzyłem pomieszczenie, kaloryfery grzały mocno, a nie chciałem na noc zostawiać uchylonego okna. Zasnęliśmy po 22:00.

Tatry o zachodzie
Światła Szczawnicy

Dzień 7: bacówka pod Bereśnikiem – Sromowce Niżne (18,5 km, 874 przewyższeń)

Rano ponownie przywitało nas słońce. Nie było porannych mgieł jak wczoraj, ale to lepiej, bo spaliśmy już sporo niżej i zanim by się rozwiały minęłoby trochę czasu. Kuchnię wydającą posiłki otwierali dopiero o 9:00. Dla nas zdecydowanie za późno. Dziś mieliśmy do przejścia prawie 20 km w górzystym terenie. Zagotowaliśmy wrzątek w ogólnodostępnym czajniku. Zalaliśmy kisielki, które wszamaliśmy z ciasteczkami maślanymi. Opuszczaliśmy już Beskid Sądecki. Przed nami kolejne pasmo – Pieniny. Jednak zanim do nich dotrzemy, powinniśmy przejść przez uzdrowisko Szczawnica Zdrój.

Tatry o wschodzie, widok z naszego pokoju

Po umyciu naczyń i dopakowaniu ostatnich klamotów do plecaków, rozpoczęliśmy zejście żółtym szlakiem do miasteczka. Widoki były tak urocze, że nawet nie zauważyliśmy, jak szlak odbił w bok a my z oczami wpatrzonymi w okolicę poszliśmy prosto. Z tego miejsca, większość dróg prowadziła do centrum, więc nie musieliśmy się cofać. Po 20 minutach znaleźliśmy się przy dolnym parku zdrojowym w Szczawnicy. Weszliśmy do pierwszego, większego sklepu i kupiliśmy trochę prowiantu na dalszą drogę, oraz świeże pieczywo, masło, ser żółty i szynkę. Zeszliśmy kilkadziesiąt metrów dalej, w okolice potoku Grajcarka, gdzie zrobiliśmy sobie drugie śniadanie. Ciepłe promienie słońca starały się zniwelować zimne powiewy wiatru.

Górskie dukty
Na Bryjarce
Przełom Dunajca, w tle Tatry
Jesienny landszaft
W parku dolnym w Szczawnicy
Śniadanie w plenerze
Kaczki żebraczki

Po pół godzinnej sjeście, poszliśmy w kierunku, głównego szlaku biegnącego przez Pieniny. W pobliżu schroniska Orlica, znajdowała się przeprawa przez Dunajec. Musieliśmy skorzystać z usług flisaka, który przeprawiał ludzi na drugi brzeg. Zabawa zaczęła się na drugim brzegu. Znaleźliśmy się w obrębie Pienińskiego Parku Narodowego, przed nami strome podejście. 300 metrów wzwyż na dystansie kilometra. My jak my, ale dzieci szybko zaczęły skarżyć się na „zmęczenie” i „ból nóg„. O skuteczną motywację nie było łatwo. Powoli, w mozole, krok za krokiem, drapaliśmy się z obładowanymi plecakami, ku popularnej skale Sokolicy.

Nad Grajcarkiem
Skałki przed wejściem do Pienińskiego Parku Narodowego
Już po drugiej stronie Dunajca
Chwila na herbatę w połowie podejścia na Sokolicę
Przewrócone drzewo rośnie nadal

W końcu się udało! Czas na zasłużoną przerwę, małe co nieco i zapitkę. Od tego miejsca, po nabraniu wysokości, powinno być już łatwiej. Po odpoczynku poszliśmy dalej. Szlak prowadził granią. Po lewej stronie skały, z urwiskiem prowadzącym prosto do koryta Dunajca. Po prawie strome, zalesione zbocze. Od południa wiał silny, chłodny wiatr. Za Czertezikiem mieliśmy do wyboru dwa warianty szlaku. Niebieski i zielony. Pierwszy eksponowany, drugi łatwiejszy. Oczywiście wybraliśmy ten ciekawszy, bardziej niebezpieczny. Leon, Stefan i Marysia byli bardzo zadowoleni. Szczególnie jak pojawiły się drabinki i zabezpieczenia w najbardziej newralgicznych miejscach. Ja prowadziłem Felicję, która wymagała szczególnego nadzoru i asekuracji.

Na Sokolicy
Klasyk: przełom Dunajca, rachityczna sosna i Tatry
Bolek i Stefan na Sokolicy
Pieniny – przełom Dunajca i masyw Trzech Koron
Felicja na Sokolej Perci
Pogoda widokowa
Felicja na niebieskim szlaku

Następne szczyty, które minęliśmy to Czertez, Ociemny Wierch i Sutrówka. Przy polanie Bajków, na złączeniu szlaków niebieskiego i żółtego, zrobiliśmy odpoczynek. Z tego miejsca mogliśmy pójść prosto, szlakiem żółtym przez przełęcz Szopka, do Sromowców Niżnych, gdzie nocowaliśmy. Mogliśmy też skręcić na niebieski szlak, który prowadzi dookoła, ale za to uwzględniając ciekawe miejsca. Wybraliśmy tę drugą opcję, chociaż pora nie była już wczesna, a i zmęczenie dawało o sobie znać. Bolek i Marysia narzekali trochę na ból w kolanach. Po 40 minutach doszliśmy pod Górę Zamkową, która skrywała ruiny zamku z XIII wieku.

Przy rozstaju szlaków żółtego i niebieskiego
Polana przy Wyrobku
W lesie
Marysia i Felicja
Podejście pod Górę Zamkową

Obiekt nazywany jest zamkiem Św. Kingi. Pierwsza wzmianka o historii warowni, dotyczyła księżnej Kingi, która ukryła się tu wraz z zakonnicami z klasztoru Klarysek w Starym Sączu podczas trzeciego najazdu Tatarów na Małopolskę w 1287 r. Zamek wzniesiony został z budulca, którego nie brakowało w okolicy, a mianowicie kamieni wapiennych łączonych zaprawą. Mur tarczowy miał 120 cm grubości i rozciągał się na długości 90 metrów, łącząc w ten sposób dwie skalne granie. W obrębie murów znajdowały się drewniane budynki. Jeszcze kilka lat temu, gdy byliśmy z tu z młodszymi dziećmi, obiekt nie był udostępniony do zwiedzania. Ostatnimi czasy ruiny zostały zabezpieczone, dzięki czemu turyści mogą bezpiecznie przyjrzeć się z bliska pozostałym fragmentom zamku.

Mury Zamku Pienińskiego

W tym miejscu ’rozbiliśmy’ ostatni obóz, przed atakiem szczytowym na najwyższy szczyt masywu Trzech Koron. Wyjęliśmy ostatnie zapasy jedzenia jakie zostały nam w plecakach. Następne dwa dni spędzaliśmy stacjonarnie w Sromowcach Niżnych, gdzie zapewniony był dostęp do sklepów. Po krótkim odpoczynku poszliśmy dalej. Nie minęło pół godziny a doszliśmy do punktu poboru opłat za wejście na szczyt. O tej godzinie nie zastaliśmy już poborcy. Nie miało to jednak znaczenia, bo bilety uprawniające do wejścia na Sokolicę, które kupiliśmy kilka godzin wcześniej, obowiązywały i tu. Warto sobie to odnotować, że przy chęci zaliczenia obu miejsc (Sokolica i Okrąglica), w których obowiązują opłaty, tego samego dnia, zapłacimy raz.

Ostatni popas w ruinach zamkowych
Kapliczka św. Kingi
Idziemy dalej
Felicja i Leon za polaną Kosarzyska

Metalowy wybieg, który ograniczały masywne, metalowe bariery, zaprowadził nas na platformę widokową ustawioną na samym wierzchołku. Dzięki temu, mogliśmy podziwiać panoramę 360 stopni. Słońce chyliło się ku zachodowi, widok był bardzo dobry, szczególnie w kierunku Tatr. Silny, chłody wiatr nie zachęcał jednak by zostać tu dłużej. Dodatkowo zaczęli schodzić się fotografowie ze statywami, które rozstawiali na niewielkiej powierzchni. Trzeba było się ulotnić.

Platforma prowadząca do szczytu Okrąglicy
Widok z Okrąglicy w kierunku południowym
Zdobywcy!
Czerwony Klasztor na lewym brzegu Dunajca, po prawej stronie Sromowce Niżne
Pienińskie pola
Magura Spiska z Tatrami w tle
Przełom Dunajca

Teraz czekało nas już tylko zejście do wioski położonej ponad 500 metrów niżej. Należało przy tym uważać, by podczas stromego zejścia, nie nabawić się jakiejś kontuzji. Do przełęczy Szopka prowadził szlak niebieski. Potem skręciliśmy na żółty, który prowadził wzdłuż jednej z ostatnich atrakcji tego dnia. Był to wąwóz Szopczański. Strome wapienne skały, wrzynały się niemal pionowo w ziemię. Po kilkuset metrach opuściliśmy wąskie gardło, utworzone przez skały i naszym oczom ukazało się schronisko PTTK Trzy Korony. Początkowo to właśnie tu mieliśmy nocować. Ceny były jednak dość wygórowane. W Sromowcach znalazłem, w przystępnej cenie, dwa apartamenty z aneksami kuchennymi. Z poprzednich wyjazdów pamiętaliśmy jednak, że schroniskowa kuchnia oferowała pyszne obiady, więc to tu skierowaliśmy pierwsze kroki. Nie zawiedliśmy się, pierogi juhasa, czy po bacowsku były pyszne. Dziewczynom zamówiliśmy pierogi z serem, a Leon zjadł schabowego z frytkami.

Ostatni widok na Tatry
Słońce już się schowało
Wąwóz Szopczański
Turystki na tle masywu Trzech Koron

Po wyjściu ze schroniska było już kompletnie ciemno. Apartamenty U Wiktorii były oddalone zaledwie o 10 minut piechotą. Na miejscu rozmówiłem się z sympatyczną właścicielką i opłaciłem kwaterę na najbliższe dwie noce. Potem rozeszliśmy się do pokoi. Bolek ze Stefanem do swojego i my do naszego. Pokój wyposażony był w łóżka z bardzo wygodnymi materacami. Do tego pełen aneks kuchenny i łazienka wykończona w wysokim standardzie. Pozwoliło nam to na szybką regenerację po 6 dniach wędrówki i spania w schroniskach. Po ciepłych prysznicach i gorącej herbacie, położyliśmy się spać. Następnego dnia nie mieliśmy w końcu zamiaru próżnować. Zapowiadał się jeszcze jeden, słoneczny dzień.

Dzień 8: spływ Dunajcem + wycieczka Szczawnica – Sromowce Niżne (16,0 km, 525 przewyższeń)

Obudziłem się o 6:00. Najwcześniej podczas całego wyjazdu. Nigdy nie przykładałem uwagi do tego na czym śpię, ale jednak dobry materac potrafi skrócić czas w którym możemy się dobrze wyspać. Poszedłem do łazienki i nagle zgasło światło. Wyjrzałem za okno i pierwsze wnioski były takie, że elektryka padła w całym miasteczku. Ciekawe, czy w takiej sytuacji będzie otwarty sklep. Potrzebowaliśmy zrobić kanapki na drogę oraz kupić coś na śniadanie. Poszedłem do pobliskiego spożywczaka. Tu także nie było prądu, ale przedsiębiorcza ekspedientka miała dodatkowy akumulator do kasy, więc udało się kupić co trzeba.

Po powrocie do apartamentu, towarzystwo dopiero zaczęło się przebudzać. Przygotowaliśmy śniadanie oraz prowiant na drogę. W planach mieliśmy spływ Dunajcem. Zależało nam na czasie bo w drodze powrotnej chciałem zaliczyć jeszcze jedną wycieczkę. Tym razem po słowackiej stronie Pienińskiego Parku Narodowego. Do przystani flisackiej doszliśmy na 8:30. Z informacji w okienku dowiedzieliśmy się, że spływ może się odbyć dla grupy nie mniejszej niż 11 osób, więc należało swoje odczekać. Na szczęście był piątek. Nie było też porannych mgieł. Istniała spora szansa na to, że zaraz zaczną się schodzić pierwsi turyści. Faktycznie, po około 40 minutach uzbierała się grupa, której mogła zostać przydzielona tratwa i jej obsługa.

W oczekiwaniu na spływ

O 9:30 wypłynęliśmy w rejs. Niebo czyściutkie, słońce świeciło. Mimo to było zimno. Od wody ciągnął chłód. Duża cześć spływu odbywała się w cieniu stromych zboczy. Przez półtorej godziny siedzieliśmy na ławeczce. Stary flisak raczył nas opowieściami o miejscach, które mijaliśmy. Były to historie z życia jak i informacje na temat tutejszej fauny i flory. Z dołu podziwialiśmy skałki, po których szliśmy dzień wcześniej z plecakami.

Flisak Leon
Płyniemy sobie
Ku słońcu

W końcu pokazały nam się pierwsze zabudowania Szczawnicy. Mocno wymarzliśmy. Całe szczęście Ola, przed spływem, cofnęła się po ciepłe ubrania dla dzieci. Ja zostawiłem bluzę w domu i na sobie miałem tylko koszulkę oraz cienką kurtkę. To był błąd, który kilka dni później nieco odchorowałem. Jeszcze podczas planowania całej wyprawy brałem pod uwagę spływ pontonem. Moglibyśmy wiosłować sami, bez sternika. Teraz cieszyłem się, że zrezygnowaliśmy z tej opcji, mogąc skupić się na podziwianiu widoków. Co innego gdyby było upalne lato. Po opuszczeniu tratwy, pierwsze kroki skierowaliśmy na pobliskie ławki, ustawione w nasłonecznionym miejscu. Musieliśmy trochę odtajać. By efekt był szybszy, zażyliśmy coś czekoladowego popijając ciepłą herbatą z termosów.

W tym miejscu rozstaliśmy się z moim bratem i jego synem. Chcieli sobie zrobić odpoczynek i pozwiedzać Szczawnicę, a do Sromowców wrócić busem. Ja postanowiłem wykorzystać wyjazd na maksa i zabrałem rodzinkę na ostatnia wycieczkę. Poszliśmy z powrotem, wzdłuż Dunajca, tym razem pieszo. Po minięciu granicy ze Słowacją, skręciliśmy na ichniejszy, niebieski szlak prowadzący przez Leśnicę. Gdy oddaliliśmy się od rzeki, z mroźnego poranka już nic nie zostało. Zrobiło się bardzo ciepło i dzieci musiały się teraz przebrać w lekkie ciuchy.

Kościół Rzymskokatolicki Pw. św. Michała w Leśnicy (Słowacja)

Pod koniec wioski, na wysokości cmentarza, odbiliśmy w prawo, na szlak zielony. Było kompletnie pusto. Zero turystów. Tak odmiennie, od tego, co mieliśmy wczoraj w polskiej części Pienińskiego Parku Narodowego. 2 kilometry wyżej znajdowała się łąka z pasącymi się owcami. Rozciągał się stąd widok na Małe Pieniny. Rozsiedliśmy się na trawce i łaknęliśmy ostatnie chwile wakacji i beztroskiego klimatu. Dalej droga pięła się stromo w górę. Tu na chwilę nadwyrężyłem cierpliwość dzieci i te zaczęło stękać. Gdy doszliśmy do szlaku czerwonego prowadzącego na Plasną, ścieżka wypłaszczyła się. Humory uległy poprawie.

W granicach Pienińskiego Parku Narodowego po słowackiej stronie
Jesienne pola
Wypas owiec
Pieniny
Na słoneczku, w tle po prawej szczyt Rabsztyn
Felicja, pozostali wspinają się z mozołem na Plasną

Odtąd rozpoczynało się zejście, czyli to co wolą dzieci. Za Vapennikiem pojawiła się niewielka polana, na której znajdowała się przełęcz Cerla. Widok na Tatry był na tyle zachęcający, że zdjęliśmy plecaki i rozsiedliśmy się wygodnie na trawce ogrzewani ostatnimi promieniami słońca. Następne dwa kilometry, szlak schodził lasem, aż doszliśmy do Czerwonego Klasztoru. Po drugiej stronie rzeki widać było zabudowania Sromowców. Po kilkunastu minutach doszliśmy do kładki pieszo rowerowej, którą przeszliśmy na polską stronę. Tu spotkaliśmy Bolka i Stefana, którzy wyszli akurat na spacer. My spieszyliśmy w przeciwną stronę – na obiad, do schroniska Trzy Korony. Po posiłku udaliśmy się do pokoju. Było już ciemno. Po kąpieli zapakowaliśmy wszystko co miało się już nie przydać kolejnego ranka i poszliśmy spać.

Tatry
Leon
Na przełęczy Cerla
Jeszcze jeden widok na Magurę Spiską i Tatry
Sadzanka rumienica (Phragmatobia fuliginosa)
Spędzamy miło czas na jesiennej łące
Słowackie szlaki
Schodzimy do Czerwonego Klasztoru
Niczym piramida, nad Sromowcami Niżnymi wyrasta Nowa Góra, w dole struga Lipnik wpływa do Dunajca
W bramie do Czerwonego Klasztoru
Na kładce spinającej Polskę i Słowację, w tle masyw Trzech Koron
Nad Dunajcem

Dzień 9: Nowy Targ i powrót do domu

Wstaliśmy po 7:00. Z rozkładu jazdy na przystanku PKS, wynikało, że najbliższy autobus do Nowego Targu, mamy o 10:40. Było zatem dużo czasu, na śniadanie i zapakowanie wszystkiego w plecaki. Kwaterę opuściliśmy z zapasem czasowym. Bus był linią przyśpieszoną. Kierowca wziął to sobie do serca, bo na zakrętach myśleliśmy, że wylecimy z drogi. Marysia, która od małego miała problemy z chorobą lokomocyjną, ledwo to przeżyła. Niestety Felicja musiała posiłkować się torebką foliową, które zawsze mamy pod ręką. Pojazd miał 22 miejsca siedzące, ale przynajmniej drugie tyle upchało się po drodze na wąskim korytarzu. Byliśmy szczęśliwi jak opuściliśmy busa na dworcu w Nowym Targu.

Od razu udaliśmy się na rynek. Pamiętałem, że gdzieś tu, jedliśmy dobrą pizzę w 2017 roku, gdy byliśmy w górach ze starszą dwójką dzieci, Felicji jeszcze wtedy z nami nie było. Nie zawiedliśmy się, restauracja Vincitore serwowała tak samo smaczne dania jak przed 7 laty. Do odjazdu pociągu zostało sporo czasu. Dziś Stefan kończył 7 urodziny. Postanowiłem zrobić mu niespodziankę. Po kryjomu zakupiłem świeczkę i udaliśmy się do cukierni. Po zakupie ciastek, wbiliśmy w jedno z nich urodzinowy symbol i odśpiewaliśmy sto lat. Po degustacji udaliśmy się na rynek. Było ciepło, na mój gust około 20 stopni, bo mogliśmy rozebrać się do koszulek. Dzieci znalazły sobie zabawę obok fontanny, przepuszczały swoje jeep’y patrząc, któremu nie uda się i zostanie porwany przez strumień wody, który w regularnych odstępach, strzelał do góry.

Przy rynku w Nowym Targu w Vincitore Ristorante Pizza Napoletana
Sto lat! Sto lat… Stefan!
Urodzinowy piernik
Odmieniec
Felicja
Fontanna na rynku w Nowym Targu
Zabawy w wodzie

Idąc na pociąg, wpadliśmy jeszcze do sklepu by kupić coś na przekąskę do pociągu. W końcu do Warszawy mieliśmy dojechać późno w nocy. Na dworcu zameldowaliśmy się na godzinę przed czasem, ale zawsze wolałem być w takim miejscu za wcześniej, niż 5 minut za późno. Górska przygoda powoli dobiegała końca. O 16:48, na peron wtoczył się nasz pociąg. Tym razem zajęliśmy miejsca w wagonie bez przedziałowym. Podczas 6 godzin jazdy umilaliśmy sobie czas grą w kart, i rozmowami. Spisywałem też zaległe notatki z ostatnich dwóch dni. Do Warszawy Centralnej dojechaliśmy o 22:47. 2 minuty później, po 100 metrowym sprincie na przystanku, jechaliśmy już tramwajem do domu, w którym czekała na nas mała niespodzianka. Mama zaopatrzyła nas w świeże pieczywo i różne smakołyki, z których przyrządziliśmy pyszną kolację. Spać poszliśmy po północy.

Ostatni rzut oka na Tatry
Oczekując na pociąg
Gramy w karty

Podsumowanie

To pierwszy tego typu wyjazd jaki odbyliśmy i już mogę z całą pewnością napisać, że nie ostatni. Żadne z moich obaw się nie sprawdziły. Pierwszą rzecz jaką należy poruszyć w podsumowaniu jest kwestia dzieci. Bałem się trochę, że będą marudzić i wyjazd przerodzi się w ciągłe napominanie młodych do marszu. Nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Oczywiście kilka razy zdarzyło się, że brakowało im motywacji, ale było to znacznie poniżej pewnej normy z poprzednich lat. Mało tego, Felicja, po której spodziewałbym się największych problemów, z racji tego, że była najmłodsza (5 lat), była najgrzeczniejsza w tym względzie. Większość trasy przeszedłem właśnie z nią, trzymając ją za rękę i prowadząc wiele rozmów. To była sama przyjemność. Cały dystans przeszła o własnych siłach a dużą część trasy obstawialiśmy przody nadając tempa pozostałym członkom wyjazdu. Jeszcze przed wyjazdem dopuszczałem, że w newralgicznych momentach poza plecakiem miałbym na barkach Felcię. Nic z tych rzeczy!

Poranne pakowanie, śniadanie i związane z tym czynności odbywały się na tyle sprawnie, że najpóźniej o 10:00 byliśmy już na szlaku. Przeważnie udawało nam się opuścić schronisko do 9:00, czyli zgodnie z oczekiwaniami. Nawet na najdłuższej wycieczce, do miejsca noclegu doszliśmy przed 18:00, a bywało też tak, że udało nam się zameldować o 14:00. Przeważnie na nocleg dochodziliśmy około 16:00 – 17:00, czyli jak było jeszcze widno. Po wyjeździe często pojawiały się pytania w którym miejscu było najfajniej, i tu nie ma jednej odpowiedzi. Każde ze schronisk, czy bacówek miało coś fajnego w sobie. Jak nie jedzenie, to widok, albo wygodnie łóżka, czy miłą atmosferę. Apropo kuchni, to w zasadzie wszędzie było smacznie. Niektóre dania były wybitnie smaczne, ale nie było nic takiego co zapamiętalibyśmy negatywnie.

To na co nie mieliśmy wpływu to pogoda. Ta udała nam się znakomicie. I chociaż nie było już tak ciepło jak latem, to moim zdaniem był to plus. Temperatura w granicach 10-15 stopni pozwalała na wspinaczkę wolną od pocenia i potrzeby rozbierania się z kurtek. Co prawda dłuższe postoje trochę nas wychładzały, ale dzięki temu był to pewien znak, że trzeba iść dalej. Dzięki temu, mimo że byliśmy z dziećmi, wędrówka szła bardzo sprawnie. Słońca też mieliśmy sporo, były momenty, gdy kładliśmy się na trawie chłonąc z promieni witaminę D.

Odnośnie planu noclegów. Brałem pod uwagę, że przy gorszej pogodzie, moglibyśmy w kilku miejscach skorzystać z podwózki autobusem lub taksówką. Nieco skrócić dzienne dystanse, wybierając inny szlak. Nie było jednak takiej potrzeby i w zasadzie cały wyjazd odbył się w 100% wedle założeń. Kosztowo wyszło też całkiem nieźle. 8 pełnych dni z 7 noclegami na 5 osób zamknęliśmy w kwocie 3 950 zł, na którą składały się:

  • 330 zł – transport (przejazd pociągiem Warszawa – Żegiestów i Nowy Targ Warszawa, oraz bus ze Sromowców do Nowego Targu)
  • 420 zł – spływ Dunajcem
  • 1 900 zł – noclegi (5 noclegów w schroniskach i 2 noclegi w apartamencie w Sromowcach Niżnych)
  • 1 300 zł – gastronomia (liofilizaty, jedzenie w schroniskach, zakupy spożywcze)

Podczas 7 dni wędrówek, pokonaliśmy 105 km oraz 4 200 metrów wzwyż. Razem około 147 punktów GOT, co daje średnio na dzień 21 punktów. Bardzo dobry wynik. Biorąc pod uwagę, że ponad połowa ekipy to dzieci no i na plecach nieśliśmy plecaki, to jest się czym pochwalić. Warto jeszcze zauważyć, że dzieci były zadowolone podczas całego wyjazdu. Wieczorami miały na tyle siły, że trzeba je było zapędzać do łóżek. Jedynym minusem dla Marysi i Leona, mogła być potrzeba nadrobienia materiału szkolnego, co zajęło im kolejny tydzień po powrocie do domu. Dla dorosłych, pewną niedogodnością, były plecaki, do których nie nawykły nasze barki. Z czasem można się było jednak do nich przyzwyczaić. Już teraz poważnie myślę, nad tym by za rok, w podobnej formule, pojechać np. w Karkonosze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *