Od dwóch lat starsze dzieci, Marysia i Leon wyjeżdżali w wakacje do dziadków na 2-3 tygodnie. Najmłodsza Felicja spędzała czas z nami. Tak było i w tym roku, ale tym razem pojawiła się opcja, że zostanie na kilka nocy u dziadków w Warszawie. Wpadły nam 3 dni bez dzieci. Pierwszy raz od 12 lat. Pogoda zapowiadała się dobra, bez opadów. Postanowiłem zaplanować krótszą wyprawę rowerową z dwoma noclegami.
Początkowo planowałem dystanse na poziomie 150 km na dzień. Ola nie była pewna czy da radę, bo niezbyt dobrze znosi upały, więc zmniejszyłem odcinki do około 125 km na dzień. Trasa w większości prowadziła po drogach asfaltowych , były też odcinki szutrowe. Bagażu nie było dużo, więc Ola mogła wieźć tylko torebkę z „bagażem podręcznym” na kierownicę. Patrząc na rozkład pociągów warianty były dwa: Warszawa – Gdańsk i Włoszczowa – Lublin. Biorąc pod uwagę kierunek wiatrów i prawdopodobieństwo wystąpienia niewielkich opadów w niedzielne popołudnie wybrałem drugą opcję. Wyznaczona droga przecinała w poprzek niemal całe województwo Świętokrzyskie a także zahaczała o część Lubelskiego. Zakupiłem bilety PKP. Spakowaliśmy się w czwartek wieczorem.
Poniżej ślad z naszego przejazdu bez uwzględnienia dojazdów do i z dworców:
Dzień 1: Włoszczowa – Przełęcz Jeleniowska, 133 km 1 292 m przewyższeń (+8 km dojazd do dworca PKP)
Budzik dzwoni o 3:30. Wcześnie, ale tym razem jedziemy pociągiem, nie będzie czekał na peronie. Lepiej się nie spóźnić. Bagaże zapakowaliśmy dzień wcześniej. Ola będzie jechać na lekko, ja wiozę dwie sakiewki po 12,5 litra oraz wór. Objętościowo 3/4 naszego bagażu to śpiwory, karimaty i namiot. To rzeczy, które trzeba zabrać niezależnie, czy jedzie się na 3 dni, czy też na 2 tygodnie. Rozlewamy wodę do bidonów, Ola robi kanapki do pociągu. Za oknem sucho, powoli zaczyna świtać. Ola poszła opróżnić kosz na odpadki bio. Wraca i oznajmia, że na dworze pada. No, nie fajnie. Zdejmuję wór i szperam w sakwie by wyciągnąćz dna kurtkę, z której nie miałem zamiaru korzystać na wyjeździe. O godzinie 4:25 opuszczamy mieszkanie, mamy godzinę do pociągu. Do przejechania, 8 km więc rozsądny zapas czasowy został zachowany.
Po wyjściu z klatki pozytywne zaskoczenie, już nie pada. Wsiadamy na rowery i jedziemy na dworzec Zachodni. Droga mija sprawnie. Na miejscu jeden wielki plac budowy. Zjeżdżamy nową windą do pasażu prowadzącego na perony. Niestety, ale przejście zablokowane. Wracamy z powrotem na poziom 0. Gdzieś w oddali znajdują się rusztowania za schodami i jakieś strzałki. Okazuje się, że to jedyna droga na perony. Obok jest też robotnicza winda, ale na zawieszonej karteczce widnieje napis: działa między 6:00 – 22:00.
Z zasakwionym rowerem pod pachą wdrapuję się na kładkę poprowadzoną nad peronami. Ola ma trochę lżej bez bagażu. Na peron wchodzimy z 15 minutowym zapasem czasu – tak jak lubimy. Pociąg przyjeżdża bez opóźnienia, o 5:26. Najpierw wprowadzamy rowery, potem bagaże. W wagonie znajdują się dwie strefy na rowery. W tej naszej, do końca podróży będzie wisiał tylko nasz sprzęt. Dawno nie jechałem pociągiem dalekobieżnym. Wagon był nowy, wszystko czyste. Jazda w takich warunkach to sama przyjemność. Pierwszy raz podróżuję z rowerem… i z pewnością nie ostatni. Ola miała już okazję jechać z rowerem rok temu. Skład, którym jechaliśmy zmierzał do Pragi. Naklejki informacyjne w wagonie były w czterech językach. Bez polskiego. Sugerowało to, że był to tabor czeski.
Do Włoszczowej dojechaliśmy zgodnie z rozkładem na 6:46. Założyliśmy bagaże, odpaliłem nawigację i tu zaskoczenie… tym razem negatywne. Dzień wcześniej w urządzeniu Garmina wyskoczyła mi informacja o aktualizacji. Kliknąłem zgodę na odświeżenie softu. Stwierdziłem, że lepiej teraz, niż za 2 tygodnie, gdy będziemy na dłuższych wakacjach z dziećmi, jadąc wzdłuż wybrzeża Bałtyku. Mapa, która standardowo miała białe tło, zmieniła się w czarną, nieczytelną plamę z kreskami. W ustawieniach mogłem co prawda zmienić na poprzedni widok, ale wtedy zmieniało się też tło z danymi liczbowymi. Nie ma to jak ‘zmiany na lepsze’. Ruszyliśmy przed siebie, w kierunku wschodnim. Wiatr był korzystny, w końcu tak ułożyłem trasę by było trochę lżej. Z rana ruch na drodze niewielki. Ustał kompletnie, gdy za Nieznanowicami, przecięliśmy drogę wojewódzką numer 742, wjeżdżając w tutejsze lasy.
Teren stawał się coraz bardziej pagórkowaty. Rozgrzewka przed finalnym podjazdem na Święty Krzyż, który czekał nas pod koniec dnia. Tymczasem przed nami pojawiło się pasmo Przedborsko-Małogoskie. Przed Małogoszczem odbiliśmy na północ do Leśnicy, w której Ola spędzała wakacje u babci, jak była mała. Szkoła, w której niegdyś mieszkali i pracowali jej dziadkowie, pełniła teraz funkcję świetlicy dla młodzieży. Część budynku została przerobiona na mieszkania. Odżyły dawne wspomnienia. To ciekawe, jak bardzo w ciągu około 30 lat, może się zmienić dane miejsce. Czas jechać dalej, do Małogoszcza prowadziła teraz asfaltowa droga, w tym samym miejscu, kiedyś znajdowała się gruntówka, którą chodziło się do sklepu. Najpierw zahaczyliśmy o punkt widokowy, z panoramą rozpościerającą się na kamieniołom wapienia.
Na runku w Małogoszczu zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Zjedliśmy prowiant przywieziony z domu a także świeżą drożdżówkę z jagodami, zapijaną jogurtem – pyszna sprawa. Rynek był niemal cały obłożony kamieniem, nieliczne drzewa usychały. Nie najlepsze miejsce do spędzenia czasu w upalne dni. Dalej droga prowadziła przez Mieronice i Karsznice. Teren przyjemnie się falował, widokowo cieszył oko. Wymagał jednak nieco więcej wprawy w kręceniu korbą, dla rowerzystów przyzwyczajonych do jazdy po płaskim, to zawsze pewne wyzwanie. Na zjeździe do doliny Białej Nidy spostrzegłem, że podczas mocniejszego hamowania, przednie koło ucieka w bok. Pierwsze co pomyślałem, to że coś poluzowało się w piastach. Miałem założone zupełnie nowe koła, na których przejechałem dopiero około 200 km. Zatrzymaliśmy się razem z Olą i próbowaliśmy wybadać o co chodzi. Po zdjęciu koła piasta wyglądała ok. Okazało się, że poluzował się zacisk do zamknięcia QR i drgania, które emitowane były podczas korzystania z hamulca, powiększyły luz. Dokręciłem mocniej szpilkę i zacisnąłem z większą siłą dźwignię zacisku. Do końca wyjazdu problem się już nie pojawił.
Wjechaliśmy teraz na obszar Chęcińsko-Kieleckiego Parku Krajobrazowego. Znowu zrobiło się pusto. Dobrze utrzymana, szutrowa droga sprzyjała w pokonywaniu kolejnych kilometrów. Robiło się coraz cieplej… szczególnie na podjazdach. Niemniej jazda lasem, pozwalała nieco odetchnąć od promieni słońca. Po pół godzinie znaleźliśmy się u podnóża góry Zamkowej (360 m n.p.m.). Niewielki podjazd, na końcu, którego znajdował się Zamek Królewski w Chęcinach. Niemal pod samą bramę można było dojechać w siodle. Końcowe stopnie pokonaliśmy pieszo. Rozciągał się stąd widok na miasteczko i pobliskie, zalesione wzgórza. W tle, widać było zabudowania Kielc. Zjechaliśmy na drugą stronę góry do Chęcin. Między Nowinami, Słowikiem i Leśniówką, ruch aut był naprawdę spory.
Postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę połączoną z obiadem. Zatrzymaliśmy się w pobliżu Dymin, w restauracji Trattoria Romana. Zamówiliśmy jedną pizzę, by nie obciążać zbytnio żołądków. Była wyśmienita. Teraz czekała nas trudniejsza część trasy. Wjeżdżaliśmy w Góry Świętokrzyskie. Do Daleszyc trasa była dość ruchliwa. Widokowo też nie było najlepiej. W Daleszycach kolejny odpoczynek, tym razem na lody. Ola czuła już lekkie zmęczenie a przed nami znajdowało się kilka większych podjazdów. Pierwszy z nich rozpoczynał się w Bielinach, w których zjedliśmy kolejną pizzę, bo dalej mogliśmy liczyć już tylko na sklepy. Z Huty Podłysicy rozciągał się dobry widok na okolicę. W tle, od zachodu, nachodziły ciemne chmury. Burze nie były zapowiadane, ale istniała możliwość wystąpienia opadów konwekcyjnych. Finalny podjazd z Huty Szklanej na Łysą Górę (595 m n.p.m.), nie był łatwy dla Oli, która część odcinka podeszła pchając rower. Ja też się zmachałem w tym miejscu. Po przekroczeniu granicy Świętokrzyskiego Parku Narodowego wjechaliśmy do lasu jodłowego. Zrobiło się nieco chłodniej. Dzień powoli dobiegał końca. Dzięki temu uniknęliśmy tłumów. Na tarasie widokowym, z którego rozciągał się widok na gołoborza, nie było nikogo poza nami. Krótka przerwa przy Bazylice Trójcy Świętej.
By nie jechać tą samą drogą, zjazd zaplanowałem po szlaku pieszym oznaczonym kolorem czerwonym. Miał nas zaprowadzić do wioski Trzcianka, gdzie wjechalibyśmy na drogę wojewódzką numer 753. Strome zbocze w połączniu z luźnymi kamieniami spowodowały, że pierwszy odcinek sprowadzaliśmy rowery na piechotę. Później dało się nawet jechać. Tak było, aż do momentu, kiedy na szlaku pojawiły się wąskie korytka wykopane w poprzek ścieżki. Na jednej z pierwszych przeszkód, dobiłem obręczą do ziemnego progu, łapiąc klasycznego snake’a. Wystarczyło 5 sekund by na tylnym kole pojawił się flak. Kiepska sprawa, miałem nadzieję, że około 20:00 dojedziemy do miejsca noclegu. Tym czasem była już 19:20. Zmiana dętki zajęła około 15 minut. O dalszej jeździe w tym miejscu nie było mowy. Felerne korytka były wykopane co 10-15 metrów. Trzy lata temu przejeżdżałem tędy, ale wtedy ich nie było.
Przed Nową Słupią zatrzymaliśmy się na chwilę w Biedronce. Uzupełniłem zapas wody i kupiłem coś na ząb. W pierwotnym planie był zjazd do miasteczka. Czasu zostało niewiele, więc koncepcja się zmieniła. Słońce powoli chowało się za masywem Gór Świętokrzyskich. Po zjeździe do Starej Słupi rozpoczęliśmy finalny podjazd. Nocleg zaplanowałem w Jeleniowskim Parku Krajobrazowym, nieopodal góry Jeleniowskiej. Powoli, wytrwale, brnęliśmy coraz wyżej. Za osadą Leśniczówka, minęliśmy ostatnie zabudowania i wjechaliśmy w gęsty las. Asfaltowa droga zmieniła się w kamienisty trakt. Od Włoszczowej przejechaliśmy około 130 km, gdy doliczyć do tego dojazd do pociągu, łącznie niemal 140 km. Nie mało, biorąc pod uwagę liczbę przewyższeń – blisko 1 300 metrów.
Znakomita część pasma Jeleniowskiego wyznaczona została pod program Zanocuj w lesie. Dojazd do miejsca, w którym planowałem nocleg był utrudniony. Zrobiła się szarówka, należało włączyć lampki. W miejscu, gdzie miałem nadzieję zobaczyć ścieżkę, prowadzącą na skraj lasu, majaczyła wąska, zakrzaczona przecinka niknąca w gęstym lesie. I chociaż odcinek nie był długi, nie udało mi się przekonać Oli by pokonać go na piechotę, ponieważ panicznie boi się kleszczy, które lubią takie chaszcze. Cofnęliśmy się do głównej drogi, przecinającej pasmo i rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca dogodnego na rozbicie namiotu. Niebo już niemal nocne. Postanowiliśmy rozbić się na skraju lasu, na fragmencie pola, które niedawno musiało zostać skoszone. Znajdowaliśmy się w okolicy przełęczy Jeleniowskiej na wysokości 400 m n.p.m. Namiot rozbiliśmy o 21:30. Uroku dodawały latające wokoło nas świetliki. Spać położyliśmy się po 22:00. To był długi dzień. Myślałem, że przejazd zajmie nam mniej czasu. Cieszyłem się jednak ze zmniejszenia dystansu, ponieważ pierwotnie szacowałem dzienne przebiegi na poziomie 150 km.
Dzień 2: Przełęcz Jeleniowska – Annopol, 122 km 851 m przewyższeń
Ole nie przespała całej nocy. Było jej zimno i zsuwała się z karimaty. Mi z kolei za ciepło. Najprawdopodobniej jej organizm zareagował w ten sposób na ogólne zmęczenie przebytą drogą. O ile wieczorem nasze nastawienie do noclegu w wybranym miejscu nie było najlepsze to o świcie wyglądało całkiem ok. Słoneczko przyświecało od samego rana. Tropik był mokry więc wywiesiliśmy go na gałązkach leszczyny by schnął, podczas gdy pakowaliśmy nasz niewielki dobytek do sakw. O 7:15 zjechaliśmy na szutrową drogę prowadzącą w poprzek zbocza do Nieskurzowa. Znajdował się tu niewielki zalew utworzony kilkanaście lat temu. Wcześniej były tu pola. Korzystając z dostępu do wody przemyliśmy się w chłodnym zbiorniku. W czasie zażywania kąpieli dosuszyliśmy do końca tropik i tarp, które po nocy złapały dużo wilgoci.
W między czasie skontaktowałem się z Markiem, znajomym z forum rowerowego, którego po raz pierwszy poznaliśmy na majowym zlocie w Leśnej Hucie na Kaszubach. Gdy dowiedział się, że będziemy przejeżdżać w pobliżu jego domu zaproponował nocleg w Annopolu. Umówiliśmy się, że wyjedzie nam naprzeciw do Sandomierza. Godzina spotkania zaplanowana była na 16:00. O 9:00 byliśmy gotowi do dalszej drogi. Sakwy zapakowane, humory dopisywały. Słońce dogrzewało coraz mocniej. Dziś miało być jeszcze cieplej, do 31 stopni w cieniu. Chociaż najwyższe pasma Gór Świętokrzyskim za nami, ukształtowanie terenu sprawiało, że na nudę nie można było liczyć. Dość szybko dojechaliśmy do Opatowa, po drodze mijając Baćkowice, Żerniki, Modliborzyce i Czerników.
W miasteczku zatrzymaliśmy się obok sklepu rowerowego. Dokupiłem zapasową dętkę. Ta uszkodzona wczoraj nie nadawała się do łatania. Śniadanie zjedliśmy przy sklepie Dino. Zaopatrzyliśmy się w zapas wody, Ola kupiła także krem przeciwsłoneczny. W taki dzień dobre nawodnienie to podstawa. Poruszaliśmy się dalej na wschód, boczny wiatr z południa nie pomagał, ale też specjalnie nie przeszkadzał. Za Lipową czekał nas krótki, ale soczysty podjazd z nachyleniem do 12%. Na górce w Ptkanowie znajdował się kościół datowany między XIV a XV wiekiem. Rzymskokatolicka świątynia pw. św. Idziego to wyjątkowa budowla o ciekawej historii, więcej informacji na temat tego zabytku można znaleźć pod linkiem.
Poruszaliśmy się teraz po Wyżynie Sandomierskiej. Za nami 45 kilometrów, do Sandomierza zostało jeszcze około 35. W Gierczycach czekała na nas kolejna architektoniczna perełka. Kościół Rzymskokatolicki pw. św. Mikołaja Biskupa to drewniana świątynia wybudowana w XVIII wieku. Kilkaset metrów dalej znajdował się staw. Minęło południe, Ola chciała odpocząć. Rozłożyliśmy się na kocu w cieniu kasztanowców. Podjadaliśmy czereśnie zakupione w Opatowie, było tak przyjemnie, że zdrzemnęliśmy się 20 minut. Tak niewiele, a dodało nam to nowej energii. Po odpoczynku, przecięliśmy drogę krajową numer 74. Dalej podążaliśmy ulicami ze znikomym ruchem aut przez Adamów, Sadłowice, Przezwody, Pęczyny i Zagrody.
W Dacharzowie podjechaliśmy na wzniesienie, na którym górował Kościół Rzymskokatolicki pw. Najświętszego Serca Jezusa. Budowla miała ciekawą bryłę przypominającą kościoły jakie widywałem we Włoszech. Do Sandomierza pozostało jeszcze 12 km. Niby niewiele, ale przed nami jeszcze kilka podjazdów, te najbardziej strome prowadziły przez głębokie, lessowe wąwozy. Na umówione miejsce, na runku w Sandomierzu, zajechaliśmy nieco spóźnieni, o 16:15. Tu czekał na nas Marek (forumowy Transatlantyk), oraz jego znajomy z Annopola – Darek. Podeszliśmy wspólnie do najbliższej knajpy i zamówiliśmy coś na ząb. Podczas posiłku wiele rozmawialiśmy o podróżach, rowerach… wspólnych tematów było znacznie więcej.
Po objedzie przeszliśmy się jeszcze po rynku, po czym ruszyliśmy do Annopola, do którego pozostało niecałe 40 kilometrów. Zjazd z runku nad Wisłę zajął chwilę, kilometr dalej musieliśmy odrobić tę wysokość, by dostać się w rejon rezerwatu Góry Pieprzowe. Z punktu widokowego rozciągała się panorama na dolinę Wisły, po prawej znajdowały się zabudowania Sandomierza. Dalsza droga mijała szybko, rozmowy umilały czas. Południowy wiatr w plecy usprawniał jazdę. Pojawił się pomysł, by zmienić trasę, którą miałem wyznaczoną. Uzależnione to było jednak od funkcjonowania promu na Wiśle w Zawichoście. Przeprawa była nieczynna, pozostało trzymanie się tracka z nawigacji.
Promienie schodziły coraz niżej. Do Annopola dojechaliśmy na 20:30. Zrobiliśmy szybkie zakupy i udaliśmy do mieszkania Marka. Wpierw należało się doprowadzić do porządku po dwóch dniach jazdy. Kąpiel pod prysznicem była nieocenionym luksusem. Do późnych godzin wieczornych rozmawialiśmy na różne tematy, nie tylko rowerowe… było nam bardzo miło gościć u forumowego kolegi, którego do tej pory znałem jedynie z wpisów w internecie. Kolejnego dnia miało być jeszcze cieplej. Marek doradził nam zmianę trasy tak by pominąć jazdę zachodnią stroną Wisły. Dzięki modyfikacji odpadło nam około 10 km a także 150 metrów różnicy wzniesień. Spać poszliśmy około 23:00.
Dzień 3: Annopol – Lublin, 126 km 710 m przewyższeń
Pobudka o 6:00. Noc przyjemna, ciepła. Nie wyciągałem nawet śpiwora. Pomogliśmy Markowi przy śniadaniu, solidna jajecznica na boczku to coś, co było dobrym wstępem na ten dzień. Annopol opuściliśmy o 7:15, w eskorcie Marka, który postanowił poprowadzić nas najlepszą drogą do Józefowa nad Wisłą. Nasza trasa, aż po Kazimierz Dolny, wiodła przez Małopolski Przełom Wisły. Do Popowa jechaliśmy wałem, dalej drogą wojewódzką numer 824. Była niedziela, ruch niemal zerowy. Jechało się dobrze, chociaż już od samego rana słoneczko paliło, że fest. Dobrze, że za radą Marka zmieniliśmy trasę.
W Józefowie pożegnaliśmy się z Markiem dziękując mu za gościnę i mile spędzony czas. Za Kolczynem skręciliśmy w lewo trzymając się w bliskiej odległości od dorzecza Wisły. Przejeżdżaliśmy teraz przez Wrzelowiecki Park Krajobrazowy. Tam gdzie jechaliśmy przez las było znośnie. Niestety dalej, większość trasy prowadziła po odkrytym, płaskim terenie. Po po obu stronach drogi znajdowały się tereny rolnicze. Plantacje chmielu, malin. Owocowe sady. Od strony widokowej bardziej ubogo. Domeną terenów pagórkowatych, którymi jechaliśmy w dwóch poprzednich dniach są z pewnością świetne widoki.
Wody w butelkach szybko ubywało. Kolejne miasteczka i wioski na naszej drodze, jakie zostawiliśmy w tyle to: Piotrawin, Kamień, Braciejowice, Szczekarków i Wilków. W Zastówie Polanowskim zatrzymaliśmy się na lody. Przejechaliśmy 55 km – około połowę dystansu. Odpoczynek połączony z jakimś obiadem planowałem w Kazimierzu Dolnym, ale na wjeździe do Podgórza zobaczyliśmy rzeczkę i zacienione miejsce tuż przy niej. Żal było nie skorzystać. Płytkie wody Chodelki, której dorzecze stanowi Kotlina Chodelska, nie pozwalały na większe kąpiele. Udało się jednak zwilżyć ciała na tyle, by uzyskać chwilowe ukojenie. Rozwinęliśmy koc i odpoczęliśmy pół godziny.
Czas ruszać. Przed nami wyrastały wzniesienia. Wjechaliśmy do Kazimierskiego Parku Krajobrazowego. Asfalt ustąpił miejsca drodze gruntowej o specyficznym, białym zabarwieniu. Poruszaliśmy się teraz wzdłuż szlaku niebieskiego. Wcześniej mijaliśmy grupki kolarzy szosowych, w takiej miejsca jak to, z dala od asfaltu, nie zapuszczali się jednak. Znowu byliśmy sami. Po prawej stronie rozciągała się Równia Bałżycka, po lewej skarpa wiślana. W okolicy znajdowały się winnice. Ciepły klimat i dobre warunki muszą sprzyjać uprawom winorośli.
W końcu dotarliśmy do Kazimierza Dolnego. Turystów było co niemiara. Szukałem jakieś knajpy, ale po kilku minutach poddaliśmy się. Gwar na rynku nas przerósł. A że nie byliśmy specjalnie głodni postanowiliśmy jechać dalej. Północny kurs zamieniliśmy teraz na wschodni. Zgodnie z kierunkiem wiatru, który w połowie dnia, miał nam pomóc w sprawnym dojeździe do Lublina. Zostało jakieś 50 km, ale za to z częstymi podjazdami. Pierwszy tuż za miasteczkiem. Wąwóz Korzeniowy, najpopularniejszy w okolicy. Za kasą biletową rozpoczynało się strome podejście. Pionowe ściany wąwozu porastały spektakularnie pozwijane korzenie. Rowery prowadziliśmy nie tylko z uwagi na duże nachylenie, ale także rzesze zwiedzających.
Po wspinaczce kontynuowaliśmy jazdę. Minęliśmy Skowieszynek. Prowadziła nas nie najlepszej jakości droga gruntowa. Były też miejsca piaszczyste. No i dużo zjazdów i podjazdów. Płaskowyż Nałęczowski wcale nie był taki płaski. W Wąwolnicy znaleźliśmy otwartą lodziarnię, nie sposób było nie skorzystać z zaproszenia. Do Nałęczowa, w którym zatrzymaliśmy się na obiad w ormiańskiej knajpie, był już rzut beretem. Do pociągu pozostały 4 godziny i niecałe 40 kilometrów jazdy. Zapas czasowy został zachowany. Odcinek Nałęczów-Miłocin przejechaliśmy po drodze rowerowej wzdłuż trasy nr 830 na Lublin. Potem odbiliśmy w prawo na Motycz. Ola coraz bardziej odczuwała ból zmęczeniowy rąk. Pod dworzec Lublin Główny zajechaliśmy na 18:00 z dwu i pół godzinnym zapasem.
Postanowiliśmy podjechać do historycznej części miasta. Zobaczyliśmy Krakowskie Przedmieście, Plac Litewski, Bramę Krakowską, Rynek Starego Miasta czy plac Po Farze. Wąskie uliczki wyglądały malowniczo. Odwiedzone części miasta zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. Do dworca wróciliśmy na pół godziny przed odjazdem. Ponieważ była to stacja startowa, mieliśmy dużo czasu na powieszenie rowerów. Do Warszawy wjechaliśmy bez opóźnienia, mimo że przed Nałęczowem pociąg miał usterkę i stał 15 minut w polu. Ulice miasta były mokre, ale jak wyszliśmy z dworca już nie padało. W domu byliśmy o 23:30.
Podsumowanie
To pierwszy rowerowy wyjazd powyżej jednej doby bez dzieci. Z jednej strony było trochę smutno, cicho. Z drugiej mogliśmy zrobić większy dystans i zobaczyć więcej miejsc. Liczba kilometrów z licznika jaką pokonaliśmy w trakcie 3 dni to 398 km. Średnia prędkość wyniosła około 15 km/h. W piątek pogoda była całkiem niezła, temperatura w cieniu 25 stopni. Sobota i niedziela pod tym kątem były już gorsze.
Wyjazd odbył się na lekkim spontanie. To znaczy trasa była zaplanowana, ale nie miałem czasu by szczegółowo wypisać atrakcyjne punkty do odwiedzenia, jak to robię podczas podróży z dziećmi. Z noclegami było podobnie. Po wyjeździe i rozmowie z Olą naszły nas dwa spostrzeżenia. Po pierwsze, jeżeli ma się nocować na dziko, to miejsca noclegowego należy szukać jak jest jeszcze jasno. My zrobiliśmy to zdecydowanie za późno i jak okazało się, że pierwotnie wybrany teren odpada, nie zostało nam czasu by na spokojnie poszukać skrawka ziemi pod namiot. Dopiero następnego dnia, jak było już jasno, w okolicy ukazało się wiele miejsc, które byłyby lepsze od tego jakie wybraliśmy.
Druga sprawa to dystans dzienny. Ten jaki obrałem nie byłby może zły, ale nie uwzględniał, że teren jest dość pagórkowaty. Nie wziąłem też pod uwagę, że inaczej się jedzie gdy temperatura oscyluje w granicach 20 stopni a inaczej gdy jest powyżej 30 stopni. Przy takim ukształtowaniu terenu i warunkach atmosferycznych powinniśmy zachować dzienne odległości rzędu 80 do 100 km.