Ostatni raz w Tatrach byliśmy w 2018 roku. Potem pojawiła się Felicja. Tym samym pasma górskie, które wybieraliśmy na nasze łazikowanie musiały się zmniejszyć. Termin wyjazdu nie był dokładnie zaplanowany, wstępnie miał to być jeden z weekendów października. Sygnał startowy: dobra pogoda. Poza tym powinniśmy być wszyscy zdrowi. Początkowo braliśmy pod uwagę noclegi w schronisku na Polanie Chochołowskiej, ale gdy zadzwoniłem z końcem września w sprawie wstępnej rezerwacji wszystkie pokoje były już zajęte. Pozostał nocleg na kwaterze w Zakopanem.
Pierwszy weekend października był deszczowy, ale kolejny według prognoz miał być już ładny. Dodatkowo w tym czasie w Zakopcu przebywali moi rodzice. Na wyjazd zgadałem się także z bratem, który miał zabrać syna Stefana. Ostateczny termin od szóstego do dziesiątego października został potwierdzony na dwa dni przed wyjazdem. W środę wieczorem zapakowaliśmy auto. Wyjazd miał nastąpić w czwartek wcześnie rano, tak by po przyjeździe w góry zrobić jeszcze niewielki spacer.
Warto dodać, że niewiele brakowało a musielibyśmy odwołać urlop na Podhalu. Na trzy dni przed wyjazdem Ola bardzo źle się czuła, miała bóle mięśni i stawów. Wyglądało na to, że coś ją bierze. Dzień później z kolei Marysia zagorączkowała. Zastanawialiśmy się czy to sygnał by zostać w domu, ale do środy dziewczynom zrobiło się lepiej i postanowiliśmy, że jednak pojedziemy.
Dzień 1: dojazd do Zakopanego + wycieczka na Nosal 1 206 m n.p.m. (8,4 km, 291 przewyższeń)
Pobudka o 4:30. Gdy znosiłem ostatnie bagaże do auta Ola szykowała prowiant na drogę. Jak przyszło do opuszczenia mieszkania Leon źle się poczuł i pobiegł do łazienki, gdzie zwrócił zawartość żołądka. Co za klops. Najpierw Ola, potem Maria a teraz Leon. Nie miał gorączki, ani objawów innej choroby więc pomyśleliśmy, że to może ze stresu przed wyjazdem. Zdecydowaliśmy, że mimo tej sytuacji pojedziemy. W aucie z początku było lepiej. Leonowi udało się nawet zdrzemnąć, ale po połowie drogi odruchy wymiotne ponownie wróciły a trzeba dodać, że nigdy nie miał problemów lokomocyjnych. Pewnie jakieś zatrucie.
Do Zakopanego dojechaliśmy przed 12:00. Rozpakowaliśmy bagaże a ponieważ Leon wyglądał już ok i nic go nie bolało postanowiliśmy, że pójdziemy na spacer na Nosal. Pierwotnie chciałem podjechać busem na Cyrhlę i na Nosal dostać się przez Kopieniec, ale po wydarzeniach z rana koncepcja się zmieniła. Pierwsze kroki skierowaliśmy na Bulwary Słowackiego, którymi wzdłuż potoku Bystra podeszliśmy do zapory pod Nosalem.
Tu zaczynało się główne podejście zielonym szlakiem na szczyt. Trasa krótka, ale stroma. Już po pierwszych krokach Leon poczuł się gorzej. Wynikało to pewnie z osłabienia, bo wszystko co dziś próbował zjeść zaraz zwracał. Maria i Felicja trochę marudziły, ale bardziej ze znudzenia niż braku siły. W końcu udało nam się wejść na górę gdzie posililiśmy się tym co przygotowała Ola. Wypiliśmy też ciepłą herbatę. Podczas odpoczynku humory się polepszyły. Pogoda była słoneczna, temperatura umiarkowana, sprzyjająca wędrówkom po górach.
Po półgodzinnym odpoczynku, w drogę powrotną udaliśmy się na Nosalową Przełęcz a następnie zeszliśmy do Kuźnic. Miejscami opowiadałem dzieciom wymyślone historie o różowej panterze. Droga w dół szła sprawnie, Leon odzyskał siły. Dzieci schodząc szukały ciekawie wyglądających kamieni i innych przedmiotów. Przed powrotem do apartamentu wstąpiliśmy na pizzę do jednej z restauracji. Wyglądało na to, że Leonowi polepszyło się na dobre. Przed snem Ola przygotowała kolację a ja udałem się do supermarketu po zakupy spożywcze. Kolejnego dnia mieliśmy wejść wyżej na Sarnią Skałkę.
Dzień 2: Sarnia Skała 1 377 m n.p.m. (15,7 km, 533 przewyższeń)
Noc przebiegła spokojnie. Nad ranem nikt nie skarżył się na bóle lub złe samopoczucie. Biorąc pod uwagę ostatnie dni to już połowa sukcesu. Pułap chmur za oknem był niski, ale wierząc prognozom pogody miało się niebawem rozpogodzić. Dzień miał być słoneczny. Zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy do plecaka ubrania, suchy prowiant i płyny. Ruszyliśmy pod Wielką Krokiew gdzie czekali już na nas moi rodzice i brat z synem. Zatem trochę nas było, dziewięć osób w tym czwórka dzieci.
Weszliśmy na Drogę pod Reglami, która doprowadziła nas do Doliny Białego. Tu rozpoczynał się szlak żółty. Po pierwszych kilkuset metrach wypogodziło się i na dobre zawitało słońce, które nie opuściło nas do wieczora. Leon szybko złapał kontakt ze Stefanem, szli dużą część drogi wspólnie. Marysia też im towarzyszyła. Generalnie w miarę podchodzenia tworzyły się małe grupki. Rozmówcy i słuchacze zamieniali się rolami, ale też i pomiędzy grupami.
Sama dolina położona jest między Krokwią a Sarnią Skałą. Głównym budulcem są tu wapienie i dolomity. W przeważającej części jest wąska i głęboko wcięta. Ma charakter wąwozu krasowego – zwłaszcza jej dolny odcinek u stóp Kazalnicy, zwany Kotłami. W dolince można zaobserwować liczne skałki. Szlak poprowadzony jest zaraz przy Białym Potoku, którego spadek wynosi około 187 metrów na kilometr co jest wartością znaczną.
Sceneria była iście jesienna. Złote i czerwone liście na drzewach w połączeniu z zielenią drzew iglastych sprawiały, że wrażenia podczas wędrówki były zacne. Najmłodsza Felicja doszła o własnych siłach do Sarniego Wodospadu. Tu wziąłem ją na barana bo zaczęła się trochę ociągać i mówić, że jest zmęczona. Przed dojściem do czarnego szlaku nazywanego Drogą nad Reglami zrobiliśmy, krótką przerwę na małe co nieco.
Do Czerwonej Przełęczy pozostało pół kilometra, które pokonaliśmy dość sprawnie. I tym razem fragment drogi poniosłem Felę na barana, by usprawnić marsz. Na samej przełęczy było dużo turystów. Zresztą na szlaku też ich spotykaliśmy, ale tu znajdowały się ławki, więc w takich miejscach ludzi było więcej. Tego się oczywiście spodziewaliśmy. Jak tylko zapowiada się ładna pogoda, to w Tatry walą tłumy. Po krótkim odpoczynku nastał czas na ‘atak szczytowy’. Tym razem wziąłem Felcię za rękę by poćwiczyła nogi. Przy szczycie jest dość strome podejście po skałach, tu asekurowałem ją szczególnie.
Na wierzchołku Sarniej Skały znaleźliśmy wolny kawałek terenu by usiąść i odpocząć. Turystów było oczywiście jeszcze więcej niż na przełęczy, więc wygospodarowanie miejsca nie było takie proste. Podczas odpoczynku raczyliśmy się kanapkami i owocami. Były także wyczekiwane przez dzieci słodycze. Na koniec herbatka i kilka pamiątkowych zdjęć.
Teraz pora na zejście. Tym razem Felicją zaopiekowały się Ola i mama, a ja schodziłem sam. Marysia, Leon i Stefan wspinali się na pobliskiej ściance. Ja zszedłem niżej i poczekałem na resztę na przełęczy. W między czasie Leon miał mały wypadek, potknął się i zbił sobie kolano. Całe szczęście nie było to nic groźnego. Na Czerwonej Przełęczy ponownie zrobiliśmy krótki odpoczynek. W tym czasie cała czwórka dzieciaków zabrała się za grzebanie w ziemi, z której za pomocą kijków wydobywały glinę. Część ze zbiorów zapakowały w foliowe woreczki, które dołączyły do pozostałych skarbów. Kieszenie mieli wypełnione kamieniami, więc glina trafiła do plecaków.
Po odpoczynku udaliśmy czarnym szlakiem dalej w kierunku polany Strążyskiej. O ile w górę szło się całkiem wygodnie to w dół ślizgaliśmy się trochę po kamieniach. Podłoże było dość wilgotne. Jeszcze kilka dni temu w Tatrach występowała pokrywa śnieżna, która ostała się tylko w górnych partiach gór. Kijki były teraz nieocenioną pomocą. Ola prowadziła Felicję za rękę. Ja schodziłem z bratem oraz Leonem i Stefanem. Między nami szli też dziadkowie. Szczęśliwie udało nam się dotrzeć na polanę zaliczając przy tym tylko kilka niegroźnych wywrotek poprzedzonych ślizgiem na mokrych stopniach z kamieni.
Na obrzeżach polany znajdowała się niewielka chatka z małą gastronomią. Była też masa ławek ze stołami, ale wszystkie zajęte. Zapewne dla dużej części turystów było to końcowe miejsce wycieczki, która prowadziła doliną Strążyską. Nic dziwnego, nachylenie szlaku biegnącego wzdłuż Strążyskiego Potoku oraz dobra nawierzchnia sprawiały, że mogła tu dotrzeć nawet osoba na wózku inwalidzkim. Maria, Leon i Stefan w ramach odpoczynku poszli nad strumień pogrzebać w wodzie. Kilkanaście metrów dalej na polanie znajdował się wielki głaz oznaczony na mapie jako skała Sfinks. Dzieciaki nie mogły go przegapić i wspięły się na jego wierzchołek.
Po odpoczynku mieliśmy zbierać się do zejścia, kiedy Ola zauważyła, że Leon nie ma swojego kijka. Cofnąłem się w okolice ławek, do strumienia. Nie znalazłem go. Pomyślałem, że mógł go wziąć jakiś turysta. Leon niestety nie pamiętał kiedy miał go po raz ostatni. Został najprawdopodobniej na górze, na Czerwonej Przełęczy. Nie było jednak pewności czy ktoś go nie zabrał więc przyszło pogodzić się z tą stratą. Lelkowi było smutno, ale wyjaśniliśmy mu że na przyszłość musi pamiętać o swoim sprzęcie. Rozpoczęliśmy dalsze zejście. Felicja ponownie chciała na ręce. Więc znowu wylądowała u mnie na ramionach. Była już zmęczona i po kilku minutach zasnęła. Zniosłem ją na rękach do miejsca, w którym bierze początek szlak czerwony. Tu zrobiliśmy sobie ostatnią przerwę. Fela ważyła już przeszło 13 kilogramów i ciężko było nieść ją dłużej. Posililiśmy się ostatnimi kawałkami czekolady i wypiliśmy resztki herbaty jaka została w termosach.
Najmłodsza córka spała twardo. Poniosłem ją dalej, Ola wzięła plecak, który do tej pory miałem na plecach. Skierowaliśmy się w prawo na Drogę pod Reglami. Za potokiem Spadowiec skręciliśmy w dół do Zakopanego. Dogadaliśmy się z rodzicami, że wstąpimy do ich pensjonatu, w którym byli zakwaterowani razem z moim bratem Bolkiem i jego synem. Mieli wykupione posiłki, a że na miejsce doszliśmy dopiero w porze kolacji, poza nią czekał na nich także zaległy obiad. Podzieliliśmy wszystkie dania na dziewięć osób. Najedliśmy się wszyscy do syta.
Gdy zrobiło się już ciemno wróciliśmy do swojego pokoju, który mieścił się w domu oddalonym o niecały kilometr dalej. Wycieczka nie była bardzo długa, ale różnica wysokości robiła swoje. I to chyba przez tą różnicę trzeba było trochę więcej nieść naszą najmłodszą turystkę. Podczas wycieczek w Górach Stołowych taki dystans robiła sama z tym, że z mniejszymi podejściami. Generalnie wycieczka udała się bardzo dobrze. Maria, Leon i wiekowo trzeci w kolejności Stefan szli dość sprawnie i prawie bez marudzenia. To była dobra zaprawa przed kolejnym dniem, kiedy wspólnie zdecydowaliśmy, że wybierzemy się na Grzesia i Rakonia, ale od strony słowackiej. Umówiliśmy się wstępnie, że z pod domów wyjedziemy o 9:00. Musieliśmy wstać wcześniej niż dziś, więc zaraz po kąpieli położyliśmy się spać.
Dzień 3: Rakoń 1 879 m n.p.m. (19,3 km, 886 przewyższeń)
W nocy pojawiły się kolejne problemy zdrowotne. Tym razem Marysia zagorączkowała i czuła się osłabiona. Niestety rano nie poprawiło się za specjalnie i musieliśmy zdecydować co robimy dalej. Była sobota, wyglądało na to, że pogoda będzie bardzo ładna. Wycieczka na Rakoń (przez Grzesia), w miarę wymagająca a i podejścia trochę będzie.
Po rozmowie stanęło na tym, że Ola razem z Marysią i Felicją zostaną w Zakopanem a ja zabieram samego Leona. Po śniadaniu i spakowaniu rzeczy wyjechaliśmy punkt 9:00. Do Zwierówki mieliśmy do przejechania niecałe 60 kilometrów autem. Na miejscu prawie wszystkie miejsca były zajęte, zaparkowałem na jednym z ostatnich. Dziadkowie z Bolkiem i Stefanem wyjechali z opóźnieniem przez co musieliśmy poczekać na nich niecałe pół godziny. Z uwagi na brak miejsc musieli stanąć na trawiastym poboczu.
Będąc w komplecie ruszyliśmy w drogę. Wybraliśmy wejście przez dolinę Łataną po szlaku żółtym. Początkowe trzy kilometry to spokojne przejście asfaltową drogą następnie szlak odbijał w prawo i po przekroczeniu Rohackiego potoku droga zmieniła się w górską ścieżkę. Tu zrobiliśmy krótki odpoczynek na drugie śniadanie. Leon i Stefan szli do tej pory sprawnie, wiadomo przewyższeń nie było wiele. Kolejny kilometr i znaleźliśmy się na rozwidleniu szlaków. Żółty prowadził na przełęcz Zabrat, zielony na Grzesia i ten właśnie wariant wybraliśmy. Na przestrzeni niecałych dwóch kilometrów musieliśmy pokonać 330 metrów różnicy wzniesień.
No i tu zaczęły się schody. Trzeba było trochę motywować najmłodszych. Im większe nachylenie tym mniejsza chęć do wspinania. Ja rozmawiałem z Leonem a Bolek ze Stefanem. Na najlepszy pomysł wpadł dziadek zachęcając dzieci by weszły na szczyt w czasie prezentowanym na drogowskazie. O ile idąc przez las pojawiały się momenty, gdy przystawaliśmy na dłużej to wkraczając ponad piętro lasu pojawiły się krajobrazy motywujące do dalszej drogi. Jednak najważniejszą zachętą dla chłopaków był widok górskiego zbocza pokrytego śniegiem. To dodało im sił i na Grzesia weszliśmy w czasie zaledwie kilka minut dłuższym niż szacowany na mapach.
Do tego miejsca turystów było niewielu, za to na szczycie przeciwnie. Większość przyszła od polskiej strony z doliny Chochołowskiej. Przez następne trzy kilometry do Rakonia poruszaliśmy się szlakiem niebieskim. Do pokonania było kolejne 300 metrów podejścia. Szliśmy na granicy Polski i Słowacji. Z grani rozciągał się piękny widok na tatry zachodnie. No i najważniejsza rzecz. W końcu doszliśmy do pierwszych połaci śniegu. Leon i Stefan zaczęli robić śnieżne kule a także próbowali się ślizgać na nogach. Dla najmłodszych to frajda, gdy mogą mieć kontakt ze śniegiem o tej porze roku, tym bardziej, że ostatnimi laty w mieście nawet zimą występuje on coraz krócej.
Na Rakoniu zrobiliśmy sobie dłuższy popas. Szczyt zdobyty, wyżej tego dnia już nie wejdziemy. Chłopaki bawili się na śniegu a my podziwialiśmy widoki. Za plecami przechodzili turyści, większość szła od strony Wołowca, nieliczni od Grzesia. Były też osoby z psami. Jeden wycieczkowicz szedł z czworonogami rasy haski. Psy rozłożyły się na śniegu co wyraźnie sprawiło im dużą przyjemność. Byłyby pewnie zadowolone z bardziej zimowej aury.
Słońce rozpoczęło drogę w dół. I my powinniśmy już schodzić. Najedzeni i napici skierowaliśmy się na szlak żółty prowadzący na przełęcz Zabrat a następnie ścieżką o oznaczeniu zielonym dostaliśmy się do jeziorka Czarna Młaka zwanego po słowackiej stronie Tatliakovskim. Na przestrzeni dwóch kilometrów czekało nas pół kilometra zejścia w pionie. Z każdą minutą promienie słońca miały coraz cieplejszą barwę. W połączeniu z jesienną szatą jaką przybierała tutejsza roślinność miejsce wyglądało bajkowo. W pewnym momencie słońce schowało się za zboczami Salatina i czar prysł. Może i dobrze bo znacznie przyspieszyło to czas zejścia – nie zatrzymywaliśmy się już z tak dużą częstotliwością na robienie zdjęć.
Ostatni przystanek zrobiliśmy przy samym jeziorku. Dziadkowie z Bolkiem odpoczywali na ławce, ja starałem się uchwycić najciekawsze ujęcie jeziora z jesienną szatą roślin jakie je otaczały. Chłopaki zabrali się za robienie tamy na niewielkim strumyczku. Robiło się coraz ciemniej a do auta zostało jeszcze przeszło pięć kilometrów zejścia ulicą z wyłączonym ruchem aut. Asfaltowa droga to nie najlepsza nawierzchnia do spacerów szczególnie po wycieczce, ale nie było wyboru. Po około godzinie doszliśmy do aut. Było już ciemno. Do Zakopanego dojechaliśmy na 20:00.
Podczas kolacji Ola opowiedziała, że też mieli ciekawy dzień. Przeszły przez Krupówki do kolejki na Gubałówkę gdzie Marysia zjechała specjalnie wyprofilowaną rynną na sankach. Opalały się korzystając ze słonecznej pogody. Z powrotem zjechały kolejką krzesełkową Polana Szymaszkowa i dalej spacerem wróciły na kwaterę. Następnego dnia pogoda nie była pewna. Nie było też pewne jakie będzie samopoczucie dzieci. Postanowiliśmy, że plan dnia ułożymy rano a w nocy wyśpimy się by zregenerować siły, bo wycieczka na Rakoń weszła całkiem konkretna, łącznie prawie 28 punktów GOT.
Dzień 4: Tarasówka (5,3 km, 117 przewyższeń)
Dzieci spały dobrze. Nad ranem było pochmurno. Rozpogodzić miało się w drugiej połowie dnia. Chciałem pójść do doliny Kościeliskiej i pokazać najmłodszym jedną z jaskiń, których tam nie brakuje lub w przypadku lepszej pogody zajść do schroniska Ornak lub nawet Smreczyńskiego stawu. Zostałem jednak przegłosowany. Część osób chciała odpocząć po wczorajszym zdobyciu Rakonia inni bali się tłumów w Kościeliskiej. Z drugiej strony może i lepiej było trochę odetchnąć, by jutro przed wyjazdem zrobić jakąś konkretniejszą wycieczkę.
Stanęło na tym, że podjechaliśmy autami na polanę Zgorzelisko skąd zrobiliśmy krótki spacer na Tarasówkę. Z początku na niebie krążyły chmury, potem rozpogodziło się zgodnie z prognozami i wyszło słońce. Na punkcie widokowym znajdowały się ławki. Usiedliśmy podziwiając widoki i grzejąc się ciepłymi słonecznymi promieniami. Radziliśmy też co będziemy robić kolejnego dnia. Temperatura miała się obniżyć, ale cały dzień powinno być słonecznie.
Ustaliliśmy, że Felicja zostanie z dziadkiem i babcią w Zakopanem. Ostatnie dni pokazały, że przy niewielkim nachyleniu idzie dzielnie do przodu, ale gdy robi się stromiej musimy ją nieść. Swoje już waży i choć to słodki ciężar to jednak można się zmęczyć. Dla niej to też nic ciekawego, gdy musi być niesiona dużą część drogi (niestety nie chciała wchodzić do nosidła). Ja z Olą, Marią i Leonem oraz Bolek ze Stefanem wjedziemy na Kasprowy Wierch a następnie Kondracką Kopę i zejdziemy pieszo do miasta. Zamówiłem bilety dla naszej szóstki. Gdybyśmy zdecydowali się wziąć Felicję i tak nie potrzebowałaby biletu z uwagi na wiek, więc mieliśmy jeszcze czas na zastanowienie.
Po dłuższej posiadówie, gdy dzieci znudziły się już zabawą, wróciliśmy do aut. Podrzuciliśmy Marię, Leona i Felicję do dziadków, gdzie miały zjeść obiad i pobawić ze Stefanem, któremu nieco brakowało towarzystwa rówieśników. My w tym czasie spakowaliśmy nasze rzeczy i znieśliśmy bagaże do auta. Zostawiliśmy tylko to co potrzebne na jutrzejszą wycieczkę, która miała potrwać od 8:00 do wieczora. Nie byłoby więc czasu na opuszczenie kwatery. Po ogarnięciu bagaży poszliśmy po dzieci, które wyszły z dziadkami na spacer pod Wielką Krokiew. Do domu wróciliśmy jak było ciemno. Po szybkiej toalecie poszliśmy spać, pobudka była zaplanowana wcześnie rano.
Dzień 5: Kondracka Kopa 2 005 m n.p.m. (17,6 km, 279 przewyższeń)
W nocy okazało się, że to nie koniec problemów zdrowotnych na tym wyjeździe. Leon był w nocy mocno rozgrzany, ponownie pojawiły my się problemy żołądkowe. Ola napoiła go płynem z elektrolitem i udało mu się zasnąć. Całe szczęście nad ranem było już dobrze. Postanowiliśmy, że Leon dołączy do dziadków i Felicji, a my pójdziemy na wycieczkę, jednakże syn stwierdził, że czuje się już dobrze i chciał z nami iść. Leon nie był osłabiony, więc przystaliśmy na to, że wjedzie z nami kolejką, a w przypadku pogorszenia samopoczucia Ola zjedzie z nim do Kuźnic. Większość wyznaczonej trasy była w dół więc i wysiłek mniejszy.
Podwiozłem Olę z Leonem i Marią do drogi, którą poszli do dolnej stacji kolejki do Kuźnic. Sam odstawiłem auto na parking przy domu pracy twórczej gdzie zakwaterowana była reszta rodziny. Tata podrzucił nas (mnie, Bolka i Stefana) autem z powrotem na drogę gdzie po niecałym kilometrze doszliśmy do kuźnic i dołączyliśmy do Oli i dzieciaków. Mieliśmy jeszcze 20 minut zapasu, kolejka odjeżdżała o 9:10.
Po kilkunastu minutach i jednej przesiadce do drugiego wagonika znaleźliśmy się na górnej stacji kolejki wagonikowej na Kasprowy Wierch. Było słonecznie, temperatura wynosiła około 8-10 stopni. Niby niewiele, ale na słońcu powinno być cieplej. Niestety nie wziąłem pod uwagę silnych porywów mroźnego wiatru. Ten czynnik skutecznie obniżał temperaturę odczuwalną, szczególnie, gdy zawiewał prosto w twarz. O ile na dole mieliśmy jeszcze lekkie wyrzuty, że nie zabraliśmy Feli na wycieczkę, to na górze cieszyliśmy się, że podjęliśmy dobrą decyzję. Z pewnością w tych warunkach nie byłoby jej łatwo.
Pierwsze kroki skierowaliśmy na szczyt Kasprowego Wierchu. Kilka pamiątkowych zdjęć i ruszyliśmy na zachód czerwonym szlakiem w kierunku Czerwonych Wierchów. Widoki były piękne, bardzo dobra przejrzystość powietrza. Droga prowadziła granią, była w miarę bezpieczna, chociaż Felcia musiałaby być prowadzona za rękę, o ile chciała by iść na nogach. Do pierwszego wzniesienia – Pośredniego Wierchu Goryczkowego – szliśmy niemal cały czas w dół. Dzieci wchodziły miejscami na śnieg. Maria miała z nim styczność pierwszy raz na tym wyjeździe, Leon ze Stefanem 'zasmakowali’ tej przyjemności już dwa dni wcześniej.
Kolejne wzniesienie – Goryczkową Czubę – obchodziło się bokiem. Wiatr nie ustępował. Dął z kierunku południowego, od doliny Cichej, sunąc w górę zbocza, po wierzchołku którego wyznaczony był nasz szlak. W okolicy Suchych Czubów dzieci straciły trochę animuszu i powoli zaczęło im się nudzić. Całe szczęście na pomoc 'przyszło’ kilka trudniejszych przejść po skałkach co uatrakcyjniło dalszą drogę. Największe podejście tego dnia czekało nas między przełączą pod Kondracką Czubą, z której można było zejść do doliny Kondratowej a szczytem Kondrackiej Kopy. Podczas marszu zrobiły się trzy grupki. Ja szedłem pierwszy, potem Ola z Marią i Leonem a kilka kroków za nimi Bolek ze Stefanem.
W końcu wszyscy razem zameldowaliśmy się na pierwszym z czterech szczytów wchodzącym w skład Czerwonych Wierchów – Kopie Kondrackiej. Wiatr nie ustawał a wypadało zrobić dłuższy postój na odpoczynek i uzupełnienie kalorii. Zeszliśmy nieco na północne zbocze by schować się przed nieubłaganymi porywami wiatru. Tu wiało nieco mniej. Zjedliśmy kanapki, ciastka i dwie czekolady. Wypiliśmy także ciepłą herbatę, która w tych warunkach była czymś nieocenionym.
Z tego miejsca żółty szlak prowadził już tylko w dół. Po pół godzinnym odpoczynku rozpoczęliśmy zejście. Chociaż nie było przepaściście to do Kondrackiej przełęczy mieliśmy dwa niebezpieczne miejsca, gdzie szliśmy po śniegu, który był mocno wyślizgany. Ponownie przydały się kijki, które pomagały przed utratą równowagi i poślizgnięciem. Na przełęczy skręciliśmy na wschód w szlak niebieski. W końcu zrobiło się cieplej i przestało wiać. Od tego miejsca szedłem z Leonem. Omawialiśmy jakie zabawy wymyśli kiedy odwiedzimy dziadków w Rytwianach. Był bardzo ciekawy jak wygląda drewniany domek, który od wakacji budował dziadek Wiesio. Planował jak urządzi w nim wnętrze i jak będzie można go udoskonalić i zaadoptować na mieszkanie.
Podczas takich rozmów droga szła bardzo sprawnie. Trochę odsadziliśmy pozostałych członków wycieczki. Poczekaliśmy na nich przed schroniskiem na Hali Kondratowej. Znajdował się tu głaz, który zajęli Leon, Maria i Stefan. To ostatni przestanek, dojedliśmy co pozostało jeszcze w plecakach i po piętnastu minutach ruszyliśmy na ostatni odcinek. Dojście do Kuźnic minęło szybko. Od tego miejsca przyspieszyłem kroku by jako pierwszym dojść do pizzerii, w której stołowaliśmy się pierwszego dnia i zamówić obiad.
Było przed 18:00 jak do środka knajpy weszła Ola, Bolek i dzieciaki. Zjedliśmy cztery duże pizze i udaliśmy się na kwaterę do rodziców. Felicja też się nie nudziła. Była z dziadkami na spacerze a potem zakupach, z których wróciła z nowymi butami, czapką i szalikiem. To był ostatni dzień wyjazdu. Kolejnego musiałem być już w pracy. Czekał mnie jeszcze dojazd autem do Warszawy. Postanowiłem, że zdrzemnę się godzinkę przed odjazdem. Dzieci w tym czasie bawiły się wspólnie ze Stefanem, poszli też na kolację. Około 20:00 wpakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy w trasę. Niedługo potem Ola i dzieciaki zasnęli w swoich fotelach. Do domu dojechaliśmy około 2:00 w nocy.
Podsumowanie
Ten wyjazd dobrze zobrazował powiedzenie, że w życiu trzeba mieć trochę szczęścia. Z pierwotnych planów zakwaterowania w schronisku i eksploracji zachodniej części Tatr pozostało niewiele. Gdy wiedzieliśmy już, że spać będziemy w Zakopanem, wstępne założenia co do wycieczek były bardziej ambitne. Było to między innymi wejście na Kopieniec i Nosal (wyszedł sam Nosal), wejście na Małołączniak i Kondracką Kopę (była tylko Kopa i to z wyciągu). Poza tym chcieliśmy zaliczyć także Mały Kościelec, zamiast którego weszliśmy na Grzesia i Rakoń. Zgodnie z planem odbyła się tylko wycieczka na Sarnią Skałę.
Mimo wszystko i tak nie ma co narzekać. W pięć dni, wliczając w to dojazd i powrót, zrobiliśmy kilka ładnych wycieczek z łączną wyceną 88 punktów GOT. Pogoda była niezła i chociaż z wyjazdem czekaliśmy na ostatnią chwilę, aż warunki się poprawią to jednak, w górach bywa różnie a aura może zepsuć się z dnia na dzień.
Na każdy górski wyjazd Ola szykuje sporą apteczkę i zabiera ciężki inhalator. Ja przy każdym wyjeździe mam do tego uwagi i narzekam, że zabieramy zbyt dużo rzeczy, lecz tym razem muszę przyznać, że podręczny zestaw specyfików do ‘uleczania i stawiania na nogi’ w pełni się przydał.
Moje oczekiwania względem najmłodszej Felicji minęły się z rzeczywistością. W Górach Stołowych większość wycieczek szła o własnych siłach. Tutaj było inaczej, niestety większe różnice wysokości, niższa temperatura oraz spore, kamienne stopnie na szlakach sprawiły, że nie zabraliśmy jej na dwie wycieczki. W przypadku ostatniego dnia nie byłoby to możliwe gdyby nie to, że byli z nami dziadkowie, którzy zaopiekowali się wnuczką.
Wyjazd, choć w dużej mierze niezaplanowany, zaliczam do udanych. Biorę też poprawkę na wiek i możliwości naszych dzieciaków. Następny taki wypad w wysokie góry zrobimy zapewne za kolejne trzy lub cztery lata, kiedy dzieci będą starsze. Do tego czasu będziemy odwiedzać niższe pasma górskie.