Długo wyczekiwany wyjazd w góry, po zimowej przerwie, był czymś co chodziło mi po głowie od początku kwietnia. Zanim zdecydowaliśmy się na konkretny termin rozpocząłem planowanie pierwszych, pieszych wycieczek w Beskidzie Śląskim. Znalazłem kilkanaście korzystnych ofert noclegowych w okolicach Wisły by mieć w czym wybierać jak podejmiemy ostateczną decyzję. Jeszcze przed majówką wyklarował się termin między 20 a 28 maja. Z pięciu dni szkoły jakie miały opuścić Marysia i Leon, cztery były wolne z uwagi na przeprowadzane w szkole egzaminy ósmoklasisty.

Podczas rodzinnych spotkań moi rodzice wyrazili chęć by dołączyć do naszego urlopu. Nie mieli komu zostawić swojego psa Sebesza. Przydałoby się zatem wynająć domek z ogrodzoną posesją a to co znalazłem w okolicach Wisły stanowiły wyłącznie apartamenty lub pokoje. Rozpocząłem przeglądanie ofert domków, ale żadne nie spełniały naszych oczekiwań – głównie z uwagi na cenę. W wyszukiwarce pojawiło mi się kilka ofert z Soblówki, miejscowości oddalonej w linii prostej o 30 kilometrów na południowy wschód od Wisły. Serce Beskidu Żywieckiego. Szybki rzut oka na mapę i już widać było, że można stąd poczynić kilka ciekawych wycieczek. Ostatecznie zamiast w Soblówce, znalazłem metę w pobliskiej wiosce Złatna. Całe piętro przytulnego domku z trzema sypialniami, salonem, łazienką, kuchnią z piecem kaflowym oraz dużym, zadaszonym tarasem. Posesja oddalona od większych skupisk domów powinna gwarantować spokój i ciszę.

Tym razem postanowiłem, że weźmiemy dodatkowo rowery dla siebie i Oli. Na tę okoliczność zaplanowałem dwie wycieczki jednośladem po górach, w tym jedną na Słowację. Dzieci w tym czasie miałyby opiekę dziadków. Na tydzień przed wyjazdem prognozy przedstawiały się obiecująco, nawet gdyby miały wystąpić jakieś opady to nie powinny być intensywne i trwać jeden do dwóch dni. Nie pozostało nic innego jak wpłacić zadatek za kwaterę, spakować się i czekać na dzień wyjazdu.

Z materiałów jakie przeczytałem wynikało, że Beskid Żywiecki powinien stanowić idealne miejsce do turystyki górskiej z małymi dziećmi. Brak ostrych podejść i niewielkie różnice wysokości stanowiły dobry materiał na piesze wędrówki. Koniec maja to także długi dzień. Jednocześnie było jeszcze przed sezonem, więc mieliśmy nadzieję, że na szlakach nie będzie tłumów.

Dzień 1: dojazd

Pakowanie auta standardowo załatwiliśmy dzień wcześniej. Na rano zostawiłem sobie tylko założenie rowerów na platformę. Ola w tym czasie budziła i szykowała dzieciaki. Z pod domu wyjechaliśmy o 6:15. Wszystko przebiegło sprawnie, dzieci były podekscytowane. Od ostatniego wyjazdu minęło osiem miesięcy i wszyscy nie mogliśmy się już doczekać pierwszych wakacji. Pogoda do podróży autem była dobra. Zachmurzone niebo sprawiało, że w aucie było komfortowo. Pierwszy przystanek zrobiliśmy po 330 kilometrach. Zatrzymaliśmy się w Orlenie na śniadanie. Rzadko jemy fastfood’y, ale po paru latach uzbierało nam się kilka tysięcy punktów za tankowanie. Starczyło na pięć hotdog’ów oraz kawę dla Oli. Leon, który nie ma oporów przed próbowaniem różnych świństw skosztował napoju z kofeiną.

W ostatniej części trasy pojawiło się słońce i zrobiło ciepło. Zapowiadało się, że warunki do turystyki górskiej będą dobre. Do Złatnej dojechaliśmy około 11:00. Gdy rozpakowaliśmy już wszystkie rzeczy, na parking podjechało auto moich rodziców, z którymi pod jednym dachem mieliśmy mieszkać przez kolejne osiem dni. Po szybkim objedzie poszliśmy na spacer nad pobliski strumień. Dzieci znalazły miejsce dogodne do ustawienia tamy i zabrały się do roboty przewalając kamienie w poprzek potoku. Po powrocie bawiły się na terenie Osady Bura Polana, gdzie wynajęliśmy nasz apartament. Po posesji biegały zwierzęta właścicielki, trzy koty i pies. Jako, że w domu nie mamy zwierzaków, dzieci od razu się nimi zainteresowały. Szczególnie Leon, który wrócił do domu z podrapanymi od kocich pazurów rękoma. Po kolacji i szybkiej kąpieli położyliśmy się spać razem z Felicją. W pokoju Marysi i Leona światło paliło się dłużej ponieważ grali w przywiezione planszówki.

Na drugi brzeg
Dziadzio Rafał
Marysia na tamie
Leon uszczelnia zaporę
Felicja ze swoimi patykami
Wesoła trójka

Dzień 2: Krawców Wierch 1 084 m n.p.m. (13,3 km, 591 m przewyższeń)

Obudziłem się przed 5:00. Felicja przewracała się z boku na bok i dźgała mnie palcem w policzki. Udawałem, że śpię dzięki czemu znudziła się i zasnęła z powrotem. Wstałem najciszej jak mogłem, ubrałem się i poszedłem na poranną przejażdżkę rowerem. Zrobiłem podjazd na przełęcz Glinka. Potem pojechałem zbadać jak daleko można dojechać autem za Soblówkę, gdzie planowałem zrealizować jedną z naszych pieszych wycieczek. Razem wyszło 39 kilometrów i 550 metrów różnicy wzniesień.

Wróciłem o 7:20, gdy rodzinka powoli budziła się do życia. Śniadanie zjedliśmy na przestronnym tarasie. Potem Ola przygotowała ubrania oraz prowiant na wycieczkę. Następnie spakowałem to do plecaka dokładając kilka rzeczy, które mogłyby się jeszcze przydać. Felicja bardzo chciała zabrać swój plecak, gdy zobaczyła, że starsze rodzeństwo będzie niosło rzeczy na własnych plecach. Przewidywaliśmy jednak, że jak się zmęczy i trzeba będzie ją ponieść, dodatkowy bagaż będzie tylko kolejnym ciężarem. Tym bardziej, że znając najmłodszą córeczkę pewnie zapełniłaby go szybko ciekawymi kamieniami znalezionymi po drodze. Udało się więc wyperswadować jej ten element ekwipunku. Umówiliśmy się, że gdy przejdzie całą drogę na własnych nogach, to kolejnego dnia weźmie plecak. W kolejnych dniach nie upominała się jednak o niego, więc najprawdopodobniej uznała, że tak będzie lżej.

Na rozgrzewkę wytyczyliśmy trasę na nieco ponad dziesięć kilometrów. Zjechaliśmy autami do centralnej części wsi Złatna po czym odbiliśmy przez most nad potokiem Bystra by zaparkować w przysiółku Jastrzębie. Początek trasy nie był łatwy. Strome podejście do osady Okrągłe w połączeniu z ostrym słońcem nie sprzyjało wspinaczce. Mimo to dzieci szły dzielnie. Robiliśmy częste przystanki a w drodze testowaliśmy walkie talkie, które Leon dostał na ósme urodziny.

Pierwsze podejście, jeszcze w komplecie (bez fotografa)
Ola z Felicją
Marysia, koło osady okrągłe

Za wioską weszliśmy na ścieżkę prowadzącą przez grzbiet Okrągłe. Tu też zrobiliśmy kilka postoi na małe co nieco, a także w celu uzupełnienia płynów. W końcu dotarliśmy do głównej grani, którą przebiegała granica ze Słowacją. Podczas wycieczki, dziadkowie wzięli także swojego psa Sebesza. Była to jego pierwsza, górska wycieczka w życiu. Do tej pory najczęściej zostawał u brata lub cioci. Jak na to, że miał już prawie jedenaście lat radził sobie bardzo dobrze.

Felicja 'nadaje’ na krótkofalówce
Piękne widoki, na pierwszym planie rodzinka a w tle Pilsko
Ola z 'plecakiem’
Podążając dalej przez grzbiet Okrągłe
Krótki odpoczynek

W tym miejscu postanowiłem wejść na pobliską Grubą Buczynę (1 132 m n.p.m.). Szczyt znajdował się nie po drodze, więc poleciłem Oli by ruszyła z dziećmi w kierunku naszego głównego celu, a ja z rodzicami weszliśmy na wymienioną górkę. Po zdobyciu wzniesienia ruszyłem szybkim krokiem z powrotem i dogoniłem pierwszą część grupy nim doszli do hali Krawcula. Minąwszy Krawców Wierch (1 084 m n.p.m.) naszym oczom ukazała się rozległa polana, po środku, której znajdowała się Bacówka PTTK. Poza pięknym widokiem było też wielu turystów. W końcu to weekend z piękną pogodą i fakt, że było jeszcze przed sezonem mógł jedynie dawać wyobrażenie co się tu dzieje w wakacje.

Na hali Krawcula
Sebesz, dumny z pierwszej, górskiej wycieczki

Zrobiliśmy zasłużony odpoczynek połączony z degustacją przyniesionego prowiantu. Dzieciaki weszły do schroniska i wbiły w notatnikach pamiątkowe pieczątki. Korzystając z wolnego czasu bawiły się na polanie. W pewnym momencie usłyszeliśmy grzmot. Gdzieś nad Rysianką kłębiły się ciemne chmury. Postanowiliśmy, że rozpoczniemy zejście by w razie załamania pogody być bliżej auta. I chociaż tego dnia miało nie padać, to opad konwekcyjny może pojawić się znikąd. Słońce paliło mocno. Jeszcze przed schroniskiem Ola posmarowała dzieci kremem z filtrem UV. Sprawdziliśmy się jeszcze na obecność kleszczy, które ściągaliśmy z ubrań kilka razy idąc pod górę. Maj i czerwiec oraz wrzesień to pora wzmożonej aktywności tych niebezpiecznych pajęczaków.

Hala Krawcula a na niej bacówka PTTK

Droga w dół szła całkiem sprawnie. Ola niosła Felicję kilka razy, podobnie jak przy stromszych podejściach. W sumie jednak nie więcej jak dwa kilometry. Jej krótkie nóżki resztę drogi pokonały same. Marysia, która co nieco znała się już na miarach odległości, dopytywała ile kilometrów pozostało do auta. Gdy dzieci zaczęły tracić pierwotne zasoby motywacji jaką dał im przyjazd w góry, pomocne okazały się kałuże, w których pływały kijanki. Mali odkrywcy byli tak zafascynowani żyjątkami, że nie sposób było ich oderwać od tych bajorek.

Dzieciaki w komplecie
Majowa zieleń, w tle Tatry
I to co dzieci bardzo lubią…
… plus Felicja
Są i kijanki

Po dwóch kilometrach prowadzących wzdłuż żółtego szlaku, na wysokości szczytu Glinka (929 m n.p.m.) odbiliśmy na północ. Na mapie nie było co prawda ścieżki, ale z heatmap’y w aplikacji Strava wynikało, że przechodzili tędy ludzie. Faktycznie, widać było tu wąską, wydeptaną ścieżynkę, która po kilkuset metrach łączyła się z drogą, która sądząc po śladach, uczęszczana była przez quady i motory typu cross.

A teraz zejście, Felicja dzielnie na własnych nóżkach

W ten sposób dotarliśmy na Kortysią polanę. Wraz z nią pojawiły się pierwsze zabudowania oraz wyasfaltowana droga, którą nie szło się już tak przyjemnie jak wcześniejszą ścieżką. Kilometr niżej dotarliśmy do drogi, którą jechaliśmy w górę doliny kilka godzin wcześniej. Prędko skoczyliśmy z dziadkiem po auta zostawione kilkaset metrów dalej. Babcia, Ola i dzieciaki czekały na nas na rozwidleniu drogi skąd zabraliśmy je kilkanaście minut później. Do domu dojechaliśmy przed 16:00. Cała wycieczka zajęła nam nieco ponad pięć godzin.

Okaz żmii, niestety rozjechanej
Kogucik

Podczas, gdy Ola z babcią przyrządzały obiad, ja zagoniłem dzieci do kąpieli. Odbył się też oficjalny przegląd na kleszcze. Wynik kontroli u Felicji był negatywny. Na ramieniu miała wbitego jednego osobnika, którego dość szybko udało się wyciągnąć. Reszta składu była „czysta”. Dzieci jadły posiłek oglądając bajki, niestety Felicja była tak zmęczona, że padła zanim zdążyła coś zjeść. Za to Marysia oraz Leon odzyskali energię. Koło wiaty znajdującej się na terenie osady, znajdował się stół do ping ponga oraz darts’y. Graliśmy w gry przez dwie godziny. Gdy wróciliśmy do domu okazało się, że Fela nadal śpi. Przed snem wyciągnęliśmy planszówkę „Pędzące Żółwie” i rozegraliśmy kilka partii. Spać poszliśmy przed 22:00.

Dzień 3: Rysianka 1 322 m n.p.m. (15,7 km, 638 m przewyższeń)

Ponieważ Felicja nie obudziła się już do wieczora poprzedniego dnia (zasnęła o 17:00), pewne było, że obudzi się wcześnie. Wstała o 6:00 i pierwsze kroki skierowała do pokoju dziadków radośnie wołając „pobudka!”. Wstałem podobnie jak babcia i zaczęliśmy szykować śniadanie oraz prowiant na wycieczkę. Reszta obudziła się o 7:30. Zanim opuściliśmy kwaterę była już 9:30.

Plan na dziś to zdobycie Rysianki. Podwiozłem Olę z dziećmi na koniec doliny aż do Huty. Dalej był zakaz wjazdu. Następnie wróciłem po rodziców robiąc drugi kurs w to samo miejsce. Po zaparkowaniu auta ruszyliśmy czarnym szlakiem w ślad za pierwszą częścią ekipy. Porozumiewałem się z dzieciakami za pomocą krótkofalówki, testując przy okazji na jaką odległość łapie zasięg. Dogoniliśmy ich po około dwóch kilometrach, w miejscu skąd odbijał żółty szlak na przełęcz Bory Orawskie. Trzymaliśmy się oznakowania czarnego podobnie jak wycieczka szkolnej młodzieży, z którą mijaliśmy się kilkukrotnie, gdy przewodnik opowiadał im na postojach ciekawostki związane z górami.

Z początku humory nie dopisywały
Felicja szła nieco sprawniej

Felicja szła dużo o własnych siłach. Rolę maruderów tym razem przejęli Maria wraz z Leonem. Podejście było strome, ale dystans niewielki. Marsz nabrał prędkości, gdy weszliśmy na halę Rysianka. Bliskość schroniska oraz widoki jakie pojawiły się po przekroczeniu poziomicy 1 200 metrów pomogły zwiększyć tempo. Niedługo potem rozsiedliśmy się na ławkach przy schronisku. Dzieciaki miały wyjątkowy apetyt, bo zajadały ze smakiem nawet kanapki a nie tylko słodycze.

Na hali Rysianka marsz nabrał tempa
Jest słońce, są uśmiechy – w tle Pilsko
W oddali Mała Fatra
Rodzinnie
Leon z kompanem do wędrówki

Ola zabrała całą trójkę do schroniska. W środku wbili pamiątkowe pieczątki do notesów. Po odpoczynku skierowaliśmy się na zachód, na szczyt Rysianka. Gdy tak sobie szliśmy, dziadek wypatrzył miejsce, w którym znajdowały się płaskie kamienie, o równych ściankach, w kształcie prostokątów. Nieopatrznie pokazał je dzieciom. Nie trzeba było długo czekać, gdy ich plecaki zapełniły się ciężkim urobkiem. Nie miałem nic przeciwko temu dopóki same chciały nieść swoje 'skarby’.

Wchodzimy w strefę błota

Zaraz za szczytem znajdowała się polana z pięknym widokiem. Dalej ścieżka prowadziła przez rezerwat Lipowska. Błotnisto-bagnisty teren wzbudził zainteresowanie u dzieci, które chętnie chodziły po mięciutkim, zapadającym się podłożu. Sebesz, który też z nami wędrował, z uwagi na posiadanie krótkich łapek, wysmarował się błotem nie gorzej niż Maria, Leon i Felicja.

Na hali Koziorka pod szczytem Rysianki
Bagnisty teren nie był jedyną przeszkodą

Już przy poprzednim schronisku Ola myślała by zamówić coś na ząb. Dziadkowie doradzili by zrobić to w placówce PTTK na hali Lipowskiej. Byli tu około 45 lat temu, powróciły im miłe wspomnienia z tych czasów. Może i my za kilka dekad przyprowadzimy tu swoje wnuczki? Poza wklepaniem kolejnych pieczątek do dzienniczków dzieci, Ola zamówiła frytki oraz ruskie i pierogi z jagodami na słodko. Ceny były dość wysokie, ale z tym można było się liczyć z uwagi na szalejącą inflację. Trzeba jednak przyznać, że jedzenie było bardzo smaczne. Gdy zajęci byliśmy degustacją jadła, swoją obecnością uraczył nas pies pilnujący obejścia. Był to olbrzymi nowofundland o brązowym umaszczeniu. Podobny do tego, którego spotkaliśmy przy schronisku na Przechybie w zeszłym roku. Głównym zainteresowanym naszym dużym gościem, był Sebesz. Obszczekiwał go i wąchał z każdej strony. Babcia Wanda bała się, że olbrzym w końcu się odwinie i ugryzie małego psa dziadków. Nie doszło jednak do tego. Najwyraźniej ta rasa jest przyjaźnie usposobiona nie tylko do dzieci.

Czas na ucztę – przy schronisku PTTK na hali Lipowskiej

Robiło się późno. Zanieśliśmy naczynia do wnętrza budynku i ruszyliśmy żółtym szlakiem papieskim przez następujące po sobie hale: Bieguńską, Motykową i Redykalną. Słońce schodziło coraz niżej dzięki czemu widoki były coraz piękniejsze. A podziwiać było co. Widać stąd było Tatry Wysokie, Tatry Niskie oraz Małą Fatrę.

Dzieci też się nie nudziły. W pewnym momencie na ścieżkę wkroczyła wielka ropucha z pasażerem, niekoniecznie na gapę. W pobliskiej kałuży znajdowały się długie łańcuch skrzeku. Wypatrzyliśmy też dwie traszki. Płazy z rodziny salamandrowatych dość trudno spotkać na szlaku, gdyż prowadzą nocny tryb życia. Te osobniki siedziały w kałuży, najprawdopodobniej posilały się tu niewyklutymi kijankami, które znajdują się w ich jadłospisie.

Jaja ropuchy szarej
Zakochana para
Traszka posilająca się skrzekiem
Widok z hali Motykowej na Tatry Niskie
Trzy turystki
Fela opowiada ciekawe historie
Żółty szlak schodzi coraz niżej
Jagodziny pełne owoców

Za Redykalnym Wierchem odbiliśmy na południe. Felicji tak się spodobało trawiaste podłoże na naszej drodze, że kilkukrotnie zbiegała i wdrapywała się pod górkę na tym samym odcinku nabijając ekstra kilometry. Najwyraźniej przebyty do tej pory dystans nie zabrał jej całej energii.

Felicja ze swoim notesem na rysunki
Hala Redykalna i fragment zejścia, które Felicja wybrała do biegania

Przed Zapolanką zrobiliśmy ostatni postój posilając się prowiantem, który pozostał w plecakach. Babcia wyciągnęła jabłka i banany. Po owocach było jeszcze coś słodkiego – lizaki. Dalej droga schodziła stromo aż do Złatnej. Po trzydziestu minutach znaleźliśmy się koło naszego domu. Pozostało jeszcze zabrać auto z parkingu w Hucie. Zawiózł mnie do niego tata swoim autem pozostawionym przy kwaterze.

Wchodzimy do wioski Zapolanka
Cienie coraz dłuższe
Kaplica Św.Michała Archanioła
Jeszcze kilometr i będziemy w domu

Zwyczajowo w pierwszą stronę borykaliśmy się z marudzeniem najmłodszej części grupy. Po głównym podejściu jak zwykle dzieci dostały nowych sił i szły bardzo sprawnie. Zrobiliśmy w sumie dwadzieścia dwa punkty GOT. Marysia szła z niewielką kontuzją, której doznała dzień wcześniej. Grając w ping ponga naderwała kawałek paznokcia uderzając palcami stopy w drewniany pieniek.

W domu dzieci nabrały nowych sił. Podobnie jak dzień wcześniej poszły grać w ping ponga. Leon sam rozłożył stół do gry, który stał pod zadaszeniem. Po kolacji byłem pozytywnie zaskoczony, gdy idąc posprzątać po dzieciach zobaczyłem, że stół został złożony przez nich bez żadnych próśb z naszej strony. Przed snem pograliśmy jeszcze w planszówkę. Ola poszła wcześniej spać bo rano miałem zerwać ją wcześnie z łóżka by pojechać rowerami do Słowacji. Chcieliśmy zdążyć wrócić przed 16:00, na którą prognozowano większy deszcz.

Dzień 4: Rowerami na Orawę (96,3 km, 1 588 m przewyższeń)

Pobudka o 5:00 rano. Pakowanie załatwiliśmy dzień wcześniej, pozostało przygotowanie kanapek i uzupełnienie bidonów. Wyjechaliśmy o 5:45. Pierwszy większy podjazd miał przebiegać przez przełęcz Glinka. Z uwagi na prognozowane opady odwróciłem trasę by najpierw zrobić podjazdy, które wiodły po drogach gruntowych a na koniec, kiedy może pojawić się zlewa, zostawić asfaltową część objazdu. Był to dobry pomysł także dlatego, że jak się okazało wycieczka była dość wymagająca dla Oli i gdyby jeszcze końcówkę musiała przejechać po kamieniach to mogłoby ją kompletnie dobić, a tak to dobiło ją tylko trochę w pierwszych 50 km a podczas drugiej części trasy poczuła, że może już wszystko, bo było już więcej z górki niż pod górkę.

Pierwsze większe wzniesienie jakie zdobyliśmy to przełęcz Przysłop na wysokości 940 m n.p.m.. Z Ujsołów to 380 metrów przewyższenia. Pogoda była piękna, słońce świeciło od samego rana. Na zjeździe po słowackiej stronie przejeżdżaliśmy kilka razy po ścieżynkach o charakterze górskim, którymi płynęły niewielkie potoki. Niżej pojawił się asfalt, którym zjechaliśmy do Nowej Bystricy. Tu czekał nas kolejny podjazd. Najpierw łagodny, poprowadzony szutrową drogą nad malowniczym zalewem. Potem dość morderczy. Ola w wielu miejscach podprowadzała rower. Mi udało się przejechać w siodle niemal całą drogę poza kilkoma miejscami, gdzie z uwagi na błoto uślizgiwało mi się tylne koło.

Słoneczny początek dnia choć temperatura jeszcze niska
Podjazd na przełęcz Przysłop, na razie wygodnym asfaltem
Zjazd na słowacką stronę
W niektórych miejscach ścieżka zmieniła się w koryto strumienia
Nadal w dół
Sztuczny zbiornik nad Bystrzycą
Widoki piękne, w tle Wielki Rozsutec (Mała Fatra)

Za Zaworską Kycerą (860 m n.p.m.) przebiliśmy się na pieszy szlak oznaczony na niebiesko. Po trzech kilometrach dotarliśmy do Kycerki (900 m n.p.m.) po czym odbiliśmy na żółty szlak. Co ciekawe, na drzewach widać było znaki z literą 'C’. Na Słowacji oznacza się w ten sposób cyklostrady czyli szlaki rowerowe. Po kolejnych 500 metrach podjazd się skończył. Rozpościerały się stąd piękne widoki na okoliczne pola a także wyższe szczyty Małej Fatry, do której było już naprawdę blisko. Tu rozpoczęliśmy długi zjazd do Zazrivy, w której zrobiliśmy pierwszy postój na jedzenie. Minęło nieco ponad czterdzieści kilometrów zaplanowanej trasy. Nasze tempo było nieco wolniejsze niż zakładałem. Szansa na to, że wpadniemy pod deszczowe chmury wzrastała z każdym większym podjazdem.

Czasami trzeba było podejść
Wraz ze wzrostem wysokości widok coraz lepszy
Intensywna, wiosenna zieleń – zaraz pod szczytem Kycerka na wysokości 900 m n.p.m.
A teraz przyjemny zjazd
Wjeżdżamy w odcinek leśny
Cyklostrada po słowacku
Zjazd do Zazrivy
Kapliczka
Z północy nadchodzą deszczowe chmury
Kościół w Zazrivie

Z miasteczka położonego na wysokości około 590 m n.p.m. czekał nas teraz najdłuższy podjazd dnia. Na dystansie dziesięciu kilometrów musieliśmy dostać się na wysokość 1 070 m n.p.m.. Pewnym udogodnieniem było to, że od tego miejsca mieliśmy poruszać się już tylko po asfalcie.

Opuszczamy Zazrivę, tu zaczyna się dziesięcio-kilometrowy podjazd na Holę

Ola miała niewielki kryzys, nie mieliśmy tego dnia dobrego śniadania. Niestety nie wzięliśmy też nic słodkiego co mogłoby szybko podnieść poziom cukru, co zniwelowałoby skutki tak zwanego ’zjazdu energetycznego’. Ruszyłem swoim tempem zostawiając ją nieco z tyłu. Postanowiłem poczekać przed przełęczą, gdzie znajdował się punkt widokowy z charakterystyczną huśtawka. Za siedzisko robiła szeroka drewniana belka, całość przywiązana była do drewnianej konstrukcji, której fragment stanowiły pnie drzew. Rozciągał się stąd fantastyczny widok na szczyty Małej Fatry: skalisty Rozsutec, masywny Stoh i Velky Krivan.

Widok na najwyższe szczyty Małej Fatry
Z takim widokiem huśtałbym się nawet pod domem

Za przełęczą czekał nas długi zjazd. W tym momencie zaczął padać niewielki deszcz. Założyliśmy kurtki i postanowiliśmy jechać dopóki nie znajdziemy jakiegoś sensownego zadaszenia. Najpierw czekało nas dziesięć kilometrów stromego asfaltu do Oravskiej Leśnej, gdzie zatrzymaliśmy się przy sklepie by zakupić słodycze. Gdy posilaliśmy się wafelkami z czekoladą deszcz ustał. Kolejne piętnaście kilometrów do Zakamennego, zjechaliśmy już z mniejszym nachyleniem, ale cały czas stopniowo w dół.

Od miejscowości Zakamenne (680 m n.p.m.) czekał na nas podjazd na przełęcz Glinka (850 m n.p.m.). Różnica wysokości w porównaniu do wcześniejszych podjazdów nie była duża. Wznios był rozłożony proporcjonalnie do całego dystansu, więc nachylenie nie przekraczało siedmiu procent. W połowie podjazdu ponownie zaczęło padać. Do kurtek dołożyliśmy przeciwdeszczowe spodnie. Po kilkunastu minutach deszcz znowu ustał, ale droga była mokra. Szczególnie mocno musiało padać po polskiej stronie. Asfaltowa droga do wsi Glinka była śliska. Od Ujsoł zostało już tylko pięć kilometrów podjazdu. Deszcz pojawił się znowu i padał coraz mocniej. Lunęło na całego jak zajechaliśmy pod dom. Było po 15:00, więc to co na niebie, rozgrywało się zgodnie z zapowiadanymi prognozami.

Podjazd pod przełęcz Glinka w słowackiej Novoci
Za nieczynnym przejściem granicznym już po polskiej stronie – zjazd do Ujsołów

U wejścia powitała nas najmłodsza córka Felicja. Oznajmiła, że dziadek Rafał zgubił żółwia, którego także wzięli na wakacje. Takie 'ucieczki’ zdarzały się nie raz więc mieliśmy nadzieję, że i tym razem się znajdzie. Do wieczora kilka razy przeszukiwaliśmy ogród, ale bez skutku. Niestety w płocie były większe dziury. Istniała spora szansa na to, że gadzina skorzystała z jednej z nich i wybrała wolność.

Po obiedzie Ola wykąpała się i poszła spać. W przeszłości jeździła już podobne dystanse, jednak głównie po płaskim. Suma przewyższeń i nienajłatwiejszy teren dały jej się mocno we znaki. Obudziła się po dwóch godzinach. Regeneracja przyniosła pozytywny skutek, bo czuła się już dobrze. W tym czasie udało mi się uzupełnić dziennik o wpisy z dwóch zaległych dni. Na następny dzień pogoda miała się jeszcze pogorszyć. Zapowiadano deszcze i ochłodzenie. Postanowiliśmy, że zwiedzimy kilka miejsc na Słowacji z dojazdem autem.

Dzień 5: Zamek Orawski i kolejka leśna – zwiedzanie Słowacji

Całą noc lało. Temperatura znacząco spadła, w nocy było około pięciu stopni. Dla zaginionego żółwia nie były to najlepsze warunki na nocowanie w plenerze. Pozostało mieć nadzieję, że jak się rozpogodzi to wyjdzie z ukrycia i będzie go łatwiej znaleźć. Dzieci przygotowały nawet na kartkach odręcznie narysowane ogłoszenia. Mieliśmy zamiar rozdać je w najbliższym sąsiedztwie. Tym czasem mi udało się zaplanować kilka atrakcji na dziś.

Ze Złatnej wyjechaliśmy około 10:00. Dziadkowie mieli inne plany, chcieli pojechać do Wisły odwiedzić dalszą rodzinę. Po przekroczeniu granicy ze Słowacją okazało się, że po tej stronie pogoda jest znacznie lepsza. Pułap chmur był wyższy no i przede wszystkim nie padało. Po drodze minęliśmy się z kilkoma zawodnikami biorącymi udział w rowerowym, długodystansowym wyścigu Race Through Poland. Ostatnie kilkanaście godzin musiało nie być dla nich przyjemne.

Widoki były ładne. W Słowacji domostwa i gospodarstwa nie są tak rozproszone jak u nas. Jednym z powodów jest pewnie fakt, że większa część kraju jest górzysta. Dzięki temu krajobraz jest bardziej uporządkowany i przyjemny dla oka. Po przejechaniu pięćdziesięciu kilometrów dojechaliśmy do Orawskiego Podzamku. Była godzina 11:00. Nad miasteczkiem górował okazały zamek wybudowany na skale na sposób tak zwanego ’orlego gniazda’. Była to niegdyś siedziba orawskich właścicieli. Jego budowę rozpoczęto w XIII wieku. Swój obecny kształt uzyskał w 1611 roku. Gród osadzony na skale, nad rzeką Orawa, początkowo tworzony był w stylu romańskim i gotycki, później został przebudowany na renesansowy i neogotycki.

Kolejna z bram wejściowych do zamku – tym razem ze zwodzonym mostem
Zamek robi wrażenie

Wejściówka rodzinna kosztowała dwadzieścia dwa i pół euro. Do tego za trzy euro dokupiłem bilet na możliwość wykonywania fotografii we wnętrzach. Przechodząc przez kolejne bramy, baszty i fortyfikacje, doszliśmy do zamku głównego, gdzie rozpoczęliśmy zwiedzanie budowli od środka. By dowiedzieć się więcej o historii zamku, ściągnąłem dedykowaną aplikację, która w języku polskim omawiała kto mieszkał w poszczególnych pomieszczeniach, jaka była ich rola oraz do czego służyły znajdujące się w nich eksponaty.

Jedna z sal
Za oknem wieża kaplicy św. Michała
Sala biesiadna
We wnęce ze wspaniałym widokiem na Orawskie Podzamcze
Ekspozycja przedstawiająca faunę tutejszych lasów

Dzieciom bardzo podobały się wnętrza. Nawet Felicja okazywała duże zainteresowanie. Z zaciekawieniem słuchały ciekawostek, o których mówił przewodnik. Wspinaliśmy się coraz wyżej przez kolejne fragmenty zamku. Ostatnia, najwyżej położona część, nie była udostępniona zwiedzającym. Znajdowaliśmy się teraz sto metrów wzwyż, nad poziomem płynącej u stóp wzgórza zamkowego rzeki. Zwiedzanie zajęło nam około dwie godziny. Będąc z powrotem w aucie mieliśmy podjechać gdzieś na obiad, jednak ostatnie wejście na kolejną atrakcję oddaloną o sześćdziesiąt kilometrów odbywało się o 15:15. Na domiar złego po drodze, w kilku miejscach, przebudowywano ulice przez co obowiązywał tam ruch wahadłowy, który nas opóźniał. Dzieci zdecydowały, że z obiadem mamy poczekać i zadowolić się kanapkami.

Widok na dziedziniec
Kolejna duża sala mieszcząca ekspozycję przedmiotów z różnych epok
Schody, po których wchodziło się na kolejny poziom
Detale w bramie głównej
Dzieci się nie nudziły
Już po zwiedzaniu, wszyscy zadowoleni
Zamek w pełnej okazałości

Wjechaliśmy na przełęcz, gdzie dzień wcześniej wczołgiwaliśmy się na rowerach. Marysi i Leonowi bardzo podobała się huśtawka zawieszona nad przepaścią. Niestety widoki przesłaniały tym razem gęste chmury. Pozytywny aspekt był taki, że można było przy takich warunkach urzeczywistnić powiedzenie ’bujać w obłokach’.

Marysia na huśtawce, tym razem bez widoków, ale za to w chmurach

Na 15:20 dojechaliśmy do Tanecnika. Znajdowała się tu stacja Orawskiej Kolejki Leśnej. Podczas zakupu biletów pojawiły się małe problemy. Pani w kasie policzyła nam bilet rodzinny za siedemnaście i pół euro a do tego po trzy i pół euro za dwójkę starszych dzieci. Razem wyszło dwadzieścia cztery i pół euro. Dopiero, gdy przyszła inna pracownica udało się wyjaśnić, że przy pozycji bilet rodzinny znajduje się opis, że dla dwójki rodziców i minimum jednego dziecka, każde następne wliczone jest już w cenę. Dzięki temu siedem euro wróciło z powrotem na nasze konto.

Punkt 15:45 podjechała po nas mała drezyna napędzana silnikiem spalinowym. Z jednej strony mieliśmy nadzieję na przejazd większym, odkrytym wagonem. Z drugiej zaś, pojazd do którego nas wpakowano był dość osobliwy i w przyszłości mogłoby nie być już szansy na jazdę takim wehikułem. Wagonik przypominał bardziej bryczkę tylko zamiast żywych koni był mechaniczny silnik. Jechaliśmy pod górę, prędkość była mała. Pojazd trząsł się na torach, które kiedyś ułożono by zwozić drewno z wyrębu lasów.

Jedziemy w wagoniku
Widoki ograniczały się do torowiska i okolicznych pól

Po drodze w kilku miejscach ustawione były postacie z bajek: Baba Jaga, Czerwony Kapturek czy Pinokio. Po dwudziestu minutach znaleźliśmy się na górnej stacji kolejki. Maszynista oznajmił, że mamy dwadzieścia minut przerwy, podczas których możemy zwiedzić mini muzeum i wejść na punkt widokowy. Z pobliskiej wieży widok był marny przez zachmurzone niebo. Zrobiliśmy kilka zdjęć, po czym wsiedliśmy z powrotem do wagonika i zjechaliśmy na dolną stację.

Taki oto „wesoły” wagonik
I od drugiej strony
Stacja końcowa, za trzy minuty odjazd

Nadeszła pora na spóźniony obiad. Na 17:00 dojechaliśmy do Oravskiej Leśnej, gdzie dzień wcześniej wypatrzyliśmy z Olą restaurację znajdującą się w małym motelu. Zamówiliśmy danie, które niegdyś było moim ulubionym jak przyjeżdżaliśmy z rodzicami na wakacje do Słowacji. Wyprażany syr z hranolkamy i oblochą, czyli ser w panierce, frytki i surówka. Za cztery posiłki plus napoje zapłaciliśmy przeszło pięćdziesiąt euro. Dość dużo jak na to ile przeważnie płaciliśmy w restauracjach w kraju, tym bardziej, że dania te były bezmięsne. Od kiedy w Słowacji wprowadzono walutę euro ceny u naszych południowych sąsiadów znacznie wzrosły. Kiedyś w przygranicznych sklepach po słowackiej stronie można było spotkać wielu Polaków. Teraz to Słowacy masowo odwiedzają markety po polskiej stronie.

Jadąc przez Słowację, naszą uwagę zwróciły ubrane świątecznie choinki ustawione na wysokich drewnianych palach. Ola sprawdziła, że związane jest to ze starym orawskim zwyczajem, kiedy to młodzi kawalerowie stawiali tak przybrane maszty przed domem panien, które mieli zamiar poślubić. Po przekroczeniu granicy pogoda znowu się popsuła. Kolejny dzień mieliśmy szczęście. Warunki atmosferyczne na południu były znaczenie lepsze. Do tej pory plan wyjazdowy realizowany był zgodnie z założeniami. Pozostały nam jeszcze trzy dni. Deszczowy front przeszedł dalej. Pogoda miała się już poprawić.

Dzień 6: Wielka Rycerzowa 1 226 m n.p.m. (12,5 km, 609 m przewyższeń)

Od dziś padać już nie powinno. Chmury wisiały jakby wyżej. Po dniu odpoczynku – to znaczy z atrakcjami, ale bez pieszych i rowerowych wędrówek – nadszedł czas na wycieczkę w góry. Dziś mieliśmy zamiar wdrapać się na Wielką Rycerzową. Po raz kolejny wstałem pierwszy i korzystając z wolnego czasu spisałem co działo się dzień wcześniej. Reszta współlokatorów zaczęła budzić się koło 7:30.

Zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy się na drogę. Wzięliśmy bluzy bo było jednak chłodniej niż w pierwszej części wyjazdu. Do plecaków poszły też kurtki, jedzenie i woda. Przed wyjazdem poszedłem jeszcze rzucić okiem na ogród czy gdzieś nie widać Kaśki (żółw dziadków). Nadzieje miałem małe. Ale po chwili, pomiędzy belkami tworzącymi skalny ogródek coś wystawało z pomiędzy krzaków, to nasz żółw! Spędził dwie noce w chłodzie i deszczu, ale znalazł się… uff. Wszystkim kamień spadł z serca.

W dobrych humorach pojechaliśmy do Soblówki. Zawiozłem Olę i dzieci najdalej gdzie było to możliwe. Wysadziłem ich w miejscu gdzie znajdował się zakaz wjazdu. Razem z babcią Wandzią ruszyli zielonym szlakiem ku granicy. W dwa auta zjechaliśmy z moim tatą do centrum Soblówki gdzie zostawiłem swój pojazd. Potem jego samochodem dojechaliśmy trzy kilometry do miejsca skąd ruszyła pierwsza część ekipy. Po kilometrze dogoniliśmy naszych piechurów. Dziadkowie wycięli do przodu a my próbowaliśmy zmotywować najmłodszą Felicję by zechciała iść do przodu. Dziś wyjątkowo opornie jej szło. Po czterdziestu pięciu minutach doszliśmy na przełęcz Przysłop, na wysokość 940 m n.p.m.. W to samo miejsce dojechaliśmy z Olą na rowerach dwa dni wcześniej.

Początek pochmurny
Dwa dni wcześniej wjeżdżaliśmy tędy na rowerach przy słonecznej pogodzie

Chwila odpoczynku, kilka zdjęć i wkroczyliśmy na niebieski szlak. Na dystansie niecałych dwóch kilometrów musieliśmy pokonać prawie 300 metrów wzwyż. Po przekroczeniu poziomicy 1 000 m n.p.m. weszliśmy w chmury. Zrobiło się bardzo tajemniczo. Buczyny okryte gładką, szarą korą, wyglądały w tych warunkach pięknie. Do tego na dole suche, pomarańczowe liście pamiętające jeszcze zeszłe lato oraz nowe zielone na górze, tworzyły piękne obrazy. Poczuliśmy się jak w bajce. Na życzenie Marysi i Leona opowiadałem wymyśloną na poczekaniu bajkę bez z góry ustalonego początku i końca. Jedynym kryterium miało być wplątanie w jej fabułę dwóch bohaterów: Różowej Pantery i Buki z przygód Muminków.

Wchodzimy w chmury
Wilgoć czuć było w powietrzu
Na niebieskim szlaku w kierunku Wielkiej Rycerzowej
Buczyna
Huby
Miejscami widoczność była znikoma
Tajemniczy las
Klimat odmienny od tego z trzech pierwszych dni wyjazdu
Felicja z uśmiechem wchodzi na szczyt
Coraz wyżej
Widoczność już tylko na kilkanaście metrów
Rezerwat Vychylowske Skaly po słowackiej stronie

Pomimo, że było stromo, cała trójka dzieci szła sprawnie i bez marudzenia. W końcu doszliśmy na szczyt Rycerzowej i tu zaczęło przebijać się słońce. Przez chwilę byliśmy nad chmurami. Zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć i rozpoczęliśmy zejście do bacówki PTTK na Rycerzowej. Droga w dół prowadziła po trawiastej ścieżce. Felicja zbiegała po niej niczym torpeda. W schronisku dzieci uzyskały kolejne pieczątki do notesów. Były zadowolone, bo tym razem dostępne były dwa różne wzory.

Jesteśmy na szczycie… i tu pojawiło się słońce
Schodzimy na przełęcz pod Rycerzową
Widoczność ponownie się zmniejsza
Jedna grupka mnie goni…
… druga ucieka w stronę schroniska
’Na granicy widoczności’

Usiedliśmy na ławach przy wejściu by odpocząć i wrzucić coś na ząb: kanapki i słodycze. Znakiem do wymarszu na szlak były harce dzieci. Podeszliśmy na przełęcz pod Rycerzową w kierunku hali Rycerzowej. Chmury przebijały się pomiędzy dwoma wzniesieniami w najniższym miejscu. Na naszych oczach rozgrywał się piękny spektakl matki natury. Na okolicznych polanach krajobraz zmieniał się dynamicznie. Raz gęsta mgła sprawiała, że widoczność nie przekraczała dziesięciu metrów by po chwili w górze zrobiło się okno zapraszające promienie słoneczne, które oświetlały fragmenty terenu.

Marysia w dybach…
… i Leon też
Po odpoczynku idziemy dalej
Kolejna partia chmur ku nam zmierza
Między niebem a ziemią
Dzielna, uśmiechnięta turystka
Miejscami trudno było dostrzec się nawzajem
Dziadek obstawia tyły

Szliśmy zielonym szlakiem. Za polaną droga się rozwidlała, żółty szlak schodził do Soblówki a zielony prowadził dalej granią. Wybierając drugą opcję udaliśmy się na Wiertałówkę. W lesie było wyjątkowo ślisko. Na drodze raz po raz napotykaliśmy głębokie kałuże wyżłobione przez ciężki sprzęt do zwózki drewna. Widok przypominał ten z wycieczek po Parku Narodowym Gór Stołowych rok temu oraz z przed dwóch lat w Popradzkim Parku Krajobrazowym. Podobnie i tu na terenie Żywieckiego Parku Krajobrazowego wyglądało to przygnębiająco. Szlak w wielu miejscach nie przypominał tego czego spodziewalibyśmy się po parku krajobrazowym. Mimo to dzieciom podobało się, że mogą bezkarnie chodzić po błocie. Skakały przez kałuże i wybierały ryzykowne warianty przejścia przez podmokły teren.
I chociaż Fela po pierwszej wywrotce ciężko zniosła dużą, brązową plamę na swoich spodniach to szybko o niej zapomniała jak dostała czekoladowego wafelka.

Leon jeszcze uśmiechnięty, nie wiedział, że za chwilę się 'skąpie’
Szlak idealny na offroad dla pojazdów 4×4

Byliśmy już blisko przełęczy Kotarz skąd mieliśmy rozpocząć zejście do Soblówki. W pewnej chwili Leon chcąc wyprzedzić Olę, która prowadziła Felicję za rękę, poślizgnął się i wpadł do głębokiej kałuży przewracając się w niej na bok. Efekt był taki, że oba buty były całkowicie przemoczone. Jedna nogawka spodni oraz bluza i kurtka też były mokre. Dostał na zmianę bluzę Oli. Skarpety wycisnęliśmy z wody, ale butów na zmianę nie mieliśmy. Rozpoczęliśmy zejście.

Niebawem szlak zaczął niknąć w gęstych krzakach. Nie dość, że poprzecinany był drogami ścinkowymi, którymi płynęła woda to gdzieniegdzie zarośnięty był młodymi bukami, przez które ciężko się było przecisnąć. Po kilometrze postanowiliśmy zejść jedną z dróg wyrębowych, która wyglądała na suchą. Niestety po kilkuset metrach pojawiło się błoto oraz średniej wielkości potok, przez który musieliśmy się jakość przeprawić. Razem z Leonem wrzuciłem do wody kilka większych kamieni i metrowej długości pal drewna, po których przeprawiliśmy się na drugi brzeg.

Schodzimy, mokry Leon po wpadnięciu do kałuży opatulony tym co mieliśmy w plecakach na zapas
Przeprawa przez strumień
Jeszcze jeden mostek i będziemy w Soblówce

Dalej było już lepiej. Po pół godzinie szczęśliwie doszliśmy do auta. Pozostało podwieźć dziadka do jego samochodu, który został trzy kilometry dalej. W drodze powrotnej podjechaliśmy do Rajczy i zamówiliśmy sześć dużych pizz na wspólną obiadokolację. Zanim usiedliśmy do stołu zagoniliśmy dzieciaki do kąpieli. Szczególnie Leon wymagał porządnego mycia. Wieczorem poszliśmy spać.

Dzień 7: Kikula 1 119 m n.p.m. (16,3 km, 569 m przewyższeń)

Obudziłem się przed 5:00. Na niebie nadal przeważały chmury, ale mniej niż dzień wcześniej. To znak, że pogoda będzie się poprawiać, jak prognozowali. O 5:20 wyjechałem na rower. W Ujsołach skręciłem na Rajczę a następnie Rycerkę Dolną, gdzie rozpoczął się asfaltowy podjazd ustępujący na koniec doliny stromej, szutrowej drodze z nachyleniem rzędu siedemnastu procent. Po uzyskaniu oczekiwanej wysokości około 1 000 m n.p.m. jechałem po poziomicy. W dolinach przewalały się chmury, widoki były piękne.

Przed przełączą Młoda Hora skróciłem sobie drogę przez błotniste pole. Zjazd do Ujsołów, na drugą stronę, zajął kilka chwil. Miałem jeszcze trochę czasu więc ruszyłem do Soblówki by dojechać do osady Smerków Wielki na wysokość przeszło 800 m n.p.m.. Podjazd krótki, ale stromy – nawigacja pokazywała miejscami dziewiętnaście procent nachylenia. Wjazd utrudniało podłoże z dziurawych, betonowych płyt typu jumbo. Potem przez Młynarzową dotarłem do Glinki i wróciłem koło 8:00 na śniadanie.

Tym razem dzieci wstały wyjątkowo wcześnie i wszyscy byli już na nogach jak przekroczyłem próg kwatery. Pozostało zaplanować wycieczkę. Dziadkowie mieli plan by pojechać na rowery i zdobyć przełęcz Młoda Hora, którą już dziś zaliczyłem. My chcieliśmy pójść w okolice Bendoszki.

Przed wyjazdem mieliśmy trochę kłopotów z Felicją. Zażyczyła sobie zaplecenie 'specjalnych’ warkoczyków, ale po każdej próbie ułożenia włosów, efekt jej nie zadowalał. Ola była coraz bardziej zrezygnowana. Za 'szydełkowanie’ wzięła się babcia, ale i to nie pomogło. W końcu udało się przekonać uparciucha, że warkoczyki, które ma na głowie są bardzo ładne i mogliśmy opuścić kwaterę.

Auto zostawiliśmy za Rycerką Górną, na parkingu nieopodal leśniczówki Racza. Zabraliśmy plecaki i kijki. Towarzyszył nam Sebesz, pies dziadków. Dzieci bardzo chciało wziąć go ze sobą i obiecały moim rodzicom, że będą się nim zajmować. Z początku droga prowadziła asfaltem wzdłuż linii oznaczonej na drzewach jako ścieżka dydaktyczna. Pogoda była w sam raz, ani za ciepło ani za zimno. Chociaż parking był do połowy zapełniony, szliśmy sami. Większość turystów wybrała zapewne proste wejście żółtym szlakiem na Wielką Raczę. Marysia i Leon szli pierwsi prowadząc Sebesza na smyczy. Ola z Felicją obstawiały tyły, chociaż czasami młodsza córka podbiegała do przodu w nagłych zrywach, aż ciężko ją było wtedy dogonić. Miała duże pokłady ukrytej energii.

Tym razem zaczynamy wycieczkę od przeprawy przez wodę
Ponownie bukowy las
Sebesz pod nadzorem dzieci
Ola i Felicja
Na kładce
Wspinamy się coraz wyżej
Humory całkiem niezłe
W odróżnieniu do wczoraj, tym razem trasa była dobrze przygotowana

Po około półtorej godzinie dotarliśmy do szlaku poprowadzonego równolegle do granicy, nieopodal szczytu Bugaj. Dzieci odpakowały część słodkich zapasów: żelki i pianki. Z tego miejsca mogliśmy pójść na wschód, w kierunku przełęczy Przegibek, oddalonej o pięć i pół kilometra. W przeciwną stronę, w odległości pięciu kilometrów, znajdowała się Wielka Racza. Nieco krótszy dystans jednak z większą liczbą podejść. W obu lokalizacjach znajdowały się schroniska, więc decyzja nie była łatwa. Wybraliśmy wariant pierwszy. Droga prowadziła monotonnym szlakiem przez las z niewielkimi podejściami i zejściami. O dziwo dzieci nie marudziły.

Szedłem ze starszą dwójką i prowadziliśmy rozmowy, układaliśmy sobie zagadki i trochę się wygłupialiśmy. Ola z tyłu zagadywała Felicję, chociaż znając osobowość córki to pewnie ona więcej mówiła. Kolejne szczyty jakie mijaliśmy nosiły nazwy: Abramów, Jaworzyna, Kikula. U dzieci narastał głód. Próbowałem przetrzymać je by dłuższy, jedzeniowy odpoczynek zrobić przy schronisku, ale na kilometr przed miejscem docelowym, cała trójka opadła z sił i musieliśmy wyjąć kanapki. Po dwudziestu minutach doszliśmy do schroniska PTTK gdzie zrobiliśmy odpoczynek.

Na szczycie Kikuli
Po dużym wysiłku kanapki smakują najlepiej
Coraz bliżej do schroniska
Felicja też z kanapką
Pogoda poprawia się z godziny na godzinę, w tle przełęcz Przegibek
Schronisko PTTK na przełęczy Przegibek

Dzisiejsza trasa miała dość specyficzny układ. Główny punkt wycieczki – przełęcz i schronisko na Przegibku, wypadały dopiero po dwunastu kilometrach a uwzględniając różnicę wzniesień było to siedemnaście punktów GOT. W sumie tych punktów zrobiliśmy dwadzieścia dwa. Efekt był taki, że dużą część prowiantu musieliśmy rozdysponować jeszcze przed schroniskiem.

Leon, któremu najbardziej zależało na tym by szedł z nami pies dziadków, niósł w plecaku miskę i wodę dla czworonożnego kompana. Co jakiś czas wyjmował ją i napełniał. Dbał by Sebesz był dobrze nawodniony. Ponadto zrzucał z psa kleszcze. Razem z Olą, solidarnie wybraliśmy z naszych kanapek szynkę i podzieliliśmy się nią z psem. Dzieci odbiły sobie pamiątkowe pieczątki w schronisku. Leon z Felicją biegali wokół stołów jak nakręceni. Nadszedł czas do zejścia.

Wstępnie planowałem jeszcze wejście na Bendoszkę Wielką skąd roztaczał się niezły widok. Zostałem jednak przegłosowany i rozpoczęliśmy zejście zielonym szlakiem do Roztoki. Nie namawiałem specjalnie towarzystwa na dodatkowe podejścia bo kolejnego dnia, chcieliśmy zdobyć Pilsko – jeden z wyższych szczytów w Beskidzie Żywieckim.

Zadowoleni schodzimy do auta
Dzielna czwórka
Jeszcze pół godziny i będziemy przy aucie

Droga mijała nadzwyczaj sprawnie i po przeszło godzinie doszliśmy do samochodu. Łącznie wyszło około dwudziestu dwóch punktów GOT. Maria i Leon sprawnie i właściwie bez marudzenia chodzili po górach. Bywały sytuacje, że co sto metrów, z nudów pytali o dystans pozostały do określonego punktu trasy. Felicja kolejny dzień z rzędu szła sama a trzeba dodać, że dopiero co skończyła cztery lata. Była bardzo dzielna.

Będzie co szorować…

Wracając do domu zatrzymaliśmy się w Rajczy chcąc kupić pieczywo na kolejny dzień. Wziąłem też ciasto by uczcić dzień matki. Po obiedzie położyłem się koło dzieci siedzących przed telewizorem i zasnąłem. Ocknąłem się po 10:00 jak wszyscy kładli się już spać. Przeczytałem młodzieży kolejny rozdział przygód Tomka Saywera po czym zgasiliśmy światło i poszliśmy spać. Na następny dzień zapowiadała się dobra, słoneczna pogoda. Do zdobycia został ostatni zaplanowany szczyt – Pilsko.

Dzień 8: Pilsko 1 557 m n.p.m. (15,5 km, 759 m przewyższeń)

Ostatni dzień na wycieczkę. Słońce świeciło od samego rana, mimo to było chłodno. W końcu to jeszcze maj, więc pogoda może jeszcze niejednym zaskoczyć. Pierwotny plan zakładał, że dzień wcześniej podjadę do Korbielowa autem z dopiętym rowerem. Zaparkuję nieopodal szlaku i wrócę na dwóch kołach. W ten sposób moglibyśmy wejść na Pilsko ze Złatnej, gdzie mieszkamy, po czym z Pilska zejść bezpośrednio do samochodu.

Plan nie został zrealizowany i za namową dziadka dojechaliśmy autami do chaty Pilsko w Oravskim Veselu po słowackiej stronie. Dzięki temu uniknęliśmy części podejścia bo wycieczkę zaczęliśmy na wysokości 900 m n.p.m.. Dojazd trzydziestu czterech kilometrów zajął nam ponad pół godziny. Jadąc przez pagórkowatą Orawę minęliśmy ostatnich trzech zawodników i zawodniczki, którym jak później sprawdziłem, udało się zmieścić w limicie czasu na wyścigu Race Through Poland.

Podwiozłem Olę i dzieci nieco wyżej niż oficjalny parking pod chatą Pilsko. Dziadek zrobił to samo z babcią. Po dwudziestu kilku minutach dogoniliśmy ich wspinając się zielonym szlakiem na masywne zbocze Pilska. Wędrówka szła opornie mimo, że warunki były dobre. Świeciło ostre słońce. Nie było tego czuć bo z północnego zachodu wiał zimny wiatr. Po kilku kilometrach weszliśmy w obręb rezerwatu Pilsko. Można było tu zaobserwować wiele gatunków ciekawych roślin. Południowe zbocza mimo lesistego terenu obfitowały w kwiaty. Leon z Marią szli razem przez długą część trasy. Opowiadali sobie różne rzeczy i widać było, że weszli już w rytm wycieczkowy. Felicję, choć szła sama, trzeba było jeszcze trochę motywować – przynajmniej pod górkę.

Od pierwszych chwil było słonecznie
Szczawik Zajęczy zwany „zajęczą kapustą”
Knieć Błotna zwana kaczeńcem

Zbocze było poprzecinane licznymi strumieniami i ciekami wodnymi. W kilku miejscach natknęliśmy się na konstrukcje pozwalające w swobodny sposób nabrać wody i ugasić pragnienie kryształowo czystą wodą wypływającą z góry. Dzieci też próbowały wody. Doradziłem im tylko by przed połknięciem potrzymali ją w buzi aż się ogrzeje. Większość drogi szedłem nieco z przodu. Co jakiś czas robiłem przystanki by poczekać na resztę ekipy. Na wysokości 1 400 m n.p.m. trafiłem na pierwsze połacie śniegu. Zaczekałem na dzieci by zobaczyć ich reakcję. Można się było domyślić, że będzie to dla nich zaskoczenie. Gdy tylko doszły do pozostałości zimy, zaczęły kopać w nim kijkami i lepić lodowe kulki. Sebesz też zainteresował się tą orzeźwiającą niespodzianką. W okolicy miejsca gdzie dołączył do nas niebieski szlak teren zrobił się mniej pochyły. Opuściliśmy regiel górny i znaleźliśmy się na wysokości, gdzie występuje kosodrzewina. Poruszaliśmy się tunelami wydeptanymi między tymi górskimi roślinami.

Krótki popas po pierwszej części podejścia
Ponad piętrem lasu, w tle Babia Góra
To co zawsze działa na wyobraźnię dzieci
I jeszcze trochę
Coraz bliżej szczytu
Ola, dzieci i dziadek Rafał
Babia Góra

W końcu dotarliśmy na szczyt. Po drodze nie spotkaliśmy żadnego turysty, za to od polskiej strony jedna za drugą pojawiały się kolejne grupki wycieczkowiczów. Tu zrobiliśmy sobie odpoczynek połączony z popasem. Dzieci podczas wejścia zaoszczędziły trochę energii i biegały po rozległym, płaskim wierzchołku. Najbardziej ruchliwa była Felicja.

Ponownie Babia Góra
Widok w kierunku Polski
Na szczycie Pilska

Należało się powoli żegnać z górami. Doszliśmy jeszcze do granicy Polski skąd w całej okazałości widać było Babią Górę – najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego. Po kilku zdjęciach ruszyliśmy w drogę powrotną, tą samą ścieżką, którą weszliśmy na górę. Zejście szło znacznie szybciej. Na mniej stromych odcinkach Felicja zbiegała znacznie nas wyprzedzając. Miejscami nie reagowała na prośby by zwolniła, zachowywała się niczym pędząca, śnieżna kula nabierająca coraz większej prędkości.

Rozpoczynamy zejście
Ola ugięła się i przez moment niosła najmłodszą turystkę
Leon w 'schronie’
I jeszcze raz Babia Góra

Dzieci zbierały do plecaków ostatnie pamiątki. Były to między innymi szyszki czy ciekawe kamienie. Felicja za to gustowała w patykach. W pierwszą stronę odłożyliśmy część z nich na ławce mówiąc, że po nie wrócimy. Oczywiście myśleliśmy, że o nich zapomni. Niestety już na samym dole zaczęła zadawać niewygodne pytania, o to gdzie są jej kijki. Musiałem na szybko znaleźć podobne i ukryć w plecaku, że niby niosłem je od początku. Pożar został opanowany. Przy asfalcie zatrzymaliśmy się nad strumieniem. Obiecałem dzieciom, że będą mogły się nad nim pobawić. Leon chcąc wskoczyć na jedną z kamiennych wysepek ponownie pomoczył sobie buty. Całe szczęście auto stało kilka minut drogi stąd.

Im bliżej auta tym weselej
Felicja z Olą
Marysia
Leon
Felicja
Lasek
Biegiem nad strumień
Rano kwiaty prezentowały swój urok na słońcu, po zachodzie 'schowały się’ do środka
Nad strumieniem zawsze jest fajnie
Dziewczyny robią mini tamę

W drodze powrotnej podziwialiśmy piękne widoki, które dzięki zachodzącemu słońcu wyglądały jeszcze bajeczniej niż w pierwszą stronę. Już po polskiej stronie, w Ujsołach, weszliśmy do sklepu na obiecane lody. W końcu co to za wakacje bez lodów? Do domu dojechaliśmy dopiero na 19:00. Babcia Wanda ugotowała pyszny kapuśniak. Było też leczo z mięsem. Po obfitym posiłku, na który składały się ostatnie zapasy jedzenia, zaczęliśmy pakowanie. Dzieci upychały do plecaków kamienie i inne skarby znalezione podczas wędrówek szlakami Beskidu Żywieckiego. My pakowaliśmy ubrania i rzeczy, które przywieźliśmy. Spać położyliśmy się po 22:00.

Dzień 9: powrót autem i odwiedziny babci Marysi i Janiny oraz dziadka Wiesia

Z rana ponownie świeciło słońce. Aż chciałoby się zostać jeszcze kilka dni. Dziadek miał nawet taki plan, ale potrzebowaliśmy babci w domu, gdyż mieliśmy umówionych kilka wizyt lekarskich. Dodatkowo dwa dni w tygodniu pracowałem z biura i moja mama była w takiej sytuacji niezastąpiona. Załadowałem auto naszymi bagażami i po śniadaniu ruszyliśmy w trasę.

W planie było odwiedzenie rodziców Oli mimo, że wymagało to nadrobienia około 100 kilometrów. W okolicach Żywca trafiliśmy na kilka remontów dróg, ale dalej poszło już całkiem sprawnie i po kilku godzinach zajechaliśmy do Rytwian. Po obiedzie postanowiłem odpocząć, dzieci bawiły się na dworze. Wieczorem pożegnaliśmy się z dziadkami i odjechaliśmy do domu. Przed północą rozpakowaliśmy auto i położyliśmy się spać.

Podsumowanie

Wyjazd zaliczam do udanych. Nie mieliśmy żadnych niespodzianek jak np. w Tatrach w październiku zeszłego roku gdy dzieci trochę chorowały. Beski Żywiecki okazał się bardzo ciekawy. Podczas wycieczek w środku tygodnia na szlakach było pusto. Pewnie w sezonie wakacyjnym nie byłoby już tak różowo. Ale prawda jest taka, że pobliskie Tatry zgarniają niemal całą „ceperską śmietankę”, więc jeżeli ktoś chciałby odpocząć od zgiełku to tereny te są wręcz idealne.

Nieduże różnice wysokości sprawiają, że szlaki dostępne są niemal dla wszystkich, w tym rodzin z maluchami. Baza noclegowa nie jest jakoś specjalnie rozbudowana. Nieco lepiej jest z tym w Soblówce, ale trzeba przyznać, że przeważają tam domki na wynajem. Kwater z pokojami czy apartamentów jest niewiele. Jeżeli liczycie na atrakcje typu baseny termalne, parki rozrywki czy inne 'huczne’ molochy to z pewnością się zawiedziecie. My jak zwykle nastawieni byliśmy na kontakt z naturą by chociaż trochę oderwać się od cywilizacji. Pod tym kątem Beskid Żywiecki spełnił nasze oczekiwania. No i pewnie kiedyś tu jeszcze przyjedziemy, może na rowerach? Albo z nartami?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *