Nastał czas na kilka dni odpoczynku od rowerowych aktywności, a przynajmniej tych na ciężko i z większymi odcinkami. W zamian za to więcej odpoczynku na plaży. Przerwa w wyprawie podyktowana była głównie tym, że Felicja, pierwszy raz podróżowała na rowerku a nie w przyczepce. Po 8 dniach w siodełku, chciałem by odpoczęła, nabrała nowych sił przed drugim, krótszym etapem wyprawy.

Dzień 9: zwiedzanie Pucka

Tym razem prognozy pogody się sprawdziły. Od wczesnych godzin porannych padał obfity deszcz. Towarzyszyły mu mocne porywy wiatru. Przy takich warunkach, pobudka w namiotach nie byłaby przyjemna. A tym bardziej zwijane ich w takiej zlewie oraz pakowanie sprzętu na rowery. Tymczasem siedzieliśmy w przytulnym mieszkanku ciesząc się z decyzji o wydłużeniu wczorajszego odcinka trasy do Swarzewa.

Przyszedł czas na spokojniejszą część wyjazdu. Według prognozy, deszcz miał ustać po 16:00. Zdecydowaliśmy, że zabierzemy płaszcze i zwiedzimy Puck. Po śniadaniu poszliśmy na pociąg. Do stacji kolejki mieliśmy 2 km. Skład opóźnił się 10 minut. Był tak zawalony ludźmi, że ledwo do niego wsiedliśmy. Konduktor zapytał tylko dokąd jedziemy. Po odpowiedzi kazał wsiadać. Jechaliśmy tylko jedną stację. Na dworcu w Pucku część osób nie miała już tyle szczęścia i obsługa pociągu poinformowała, że więcej osób nie wsiądzie do pociągu.

Padało coraz mocniej. Dodatkowo deszcz zacinał z boku. Opancerzeni w płaszcze ruszyliśmy zwiedzać miasteczko. Jedno było pewne, dziś nie spotkamy tu tłumu turystów. Na pierwszy rzut poszło Muzeum Ziemi Puckiej. W każdej sali znajdowały się ekspozycje poświęcone różnym zawodom, które były kiedyś popularne, a teraz powoli zanikały. Puck był największym miastem regionu. Skupiał ludzi trudniących się przeróżnymi profesjami. Tu można było uzyskać odpowiednie dokumenty potwierdzające zdobyty fach. Druga filia muzeum mieściła się w kamienicy przy rynku. Kamienica mieszczańska, bo tak nazywał się ten obiekt, skupiała się na aspekcie narodowościowym ludności zamieszkującej na ziemi puckiej.

Maszyna do borowania, Muzeum Ziemi Puckiej w Pucku
Warsztat pracy kowala, Muzeum Ziemi Puckiej w Pucku
Wakacyjne lekcje w ławce, Muzeum Ziemi Puckiej w Pucku
Felicja i Leon, Muzeum Ziemi Puckiej w Pucku
Ręcznie robione tabakiery, Muzeum Ziemi Puckiej w Pucku

Około 14:00 udaliśmy się do baru Smakosz na obiad. Potem odwiedziliśmy miejsce zwane Puck Glass. Ręczna manufaktura artystycznych wyrobów ze szkła. Każdy z przedmiotów wyrabianych w tym miejscu był unikatowy. Z czasem trafiliśmy w sam raz. Za 5 minut rozpoczynał się pokaz. Po uiszczeniu opłaty, zaproszono nas do pomieszczenia, w którym stały piece do obróbki cieplnej szkła. Dwóch mężczyzn, ze szczegółami, opowiadało jak powstają prace, które można obejrzeć na wystawie. Na tym nie koniec. Mogliśmy na żywo zobaczyć kształtowanie szkła. W jaki sposób nadaje się kolory oraz jak uzyskuje się efekt ’spękanego’ szkła. Najciekawsza część programu była na końcu. Można było samodzielnie wydmuchać szklane bańki. Z pośród całej grupy wybrano kilkoro dzieci, w tym Marysię i Leona. Felicja była niepocieszona, ale udało nam się jej wytłumaczyć, że to zadanie dla starszych dzieci. Wybrańcy dmuchali bańki o ciekawych kształtach. Na koniec, każda z baniek została stłuczona, trafiając do pudełka. Materiał, po ponownym przetopieniu zostanie użyty do kolejnych pokazów.

Walcowanie szkła połączone z dodawaniem barwnika, pracownia Puck Glass
Wypalanie szkła, pracownia Puck Glass
Formowanie szklanego ptaszka, pracownia Puck Glass
Leon dmucha bańkę ze szkła, pracownia Puck Glass
Gotowe wyroby ze szkła, pracownia Puck Glass
Rynek w Pucku

Na wyjściu dowiedzieliśmy się, że jest również możliwość skorzystania z oferty warsztatowej. Tym razem już cała trójka uczestniczyła w tworzeniu szklanych witraży. Na stole rozsypane były kolorowe szkiełka w przeróżnych kształtach. Na szklanych, przeźroczystych płytkach, dzieci układały swoje kolorowe obrazki. Do dyspozycji były dwie techniki. Przyklejanie szkiełek za pomocą silikonu lub przekazanie płytki z ułożonymi szkiełkami do wypalenia. Dzięki temu szkiełka mogłyby się ładnie wtopić. Druga opcja wymagała pozostawienia prac i odebrania po 4 dniach po wypaleniu. Wybraliśmy pierwszą opcję.

Dzieci robią szklane witraże
Szkiełek było do wyboru do koloru

Po wyjściu z budynku okazało się, że już nie pada. Dzieciom zależało, by odbyć podróż powrotną, pociągiem z piętrowymi wagonami. Zatem ruszyliśmy w stronę dworca, na pociąg o 17:35. Do domu dotarliśmy na 18:00. Mimo deszczowej pogody udało nam się pochodzić uliczkami Pucka oraz zaliczyć kilka ciekawych atrakcji, na które z pewnością nie byłoby czasu, gdybyśmy przejeżdżali tędy na rowerach. W domu zjedliśmy kolację. Położyłem się wcześniej spać, bo wcześnie rano miałem zamiar wyruszyć rowerem do Koszalina po auto.

Kościół św. Piotra i Pawła w Pucku
Na dworcu w Pucku
W pociągu na górnym poziomie wagonu
Zaraz wysiadamy

Dzień 10: plażowanie (Ola z dziećmi) + wycieczka po auto do Koszalina 178 km (ja sam)

Początkowo zakładałem, że do Koszalina, pojadę na rowerze, bezpośrednio ze Swarzewa. Po drodze zaliczyłbym trochę nowych gmin, wyszłoby jakieś 240 km. Niestety prognozy nie zapowiadały się korzystnie. Od rana wiało mocno z zachodu, a tam właśnie miałem jechać. Dodatkowo w Koszalinie musiałem być do 18:00. O tej godzinie zamykali serwis, z którego miałem odebrać auto. Walka z wiatrem ok, ale przy okazji z godziną przyjazdu, to za dużo. Postanowiłem zmniejszyć dystans i skorzystać z oferty Polregio, na pociąg do Lęborka.

Trasa z Lęborka do Koszalina pokonana na rowerze

Budzik zadzwonił o 3:00. Uzupełniłem wodę w bidonach i spakowałem prowiant. Na stację w Swarzewie dojechałem o 3:45. O 4:00 jechałem już pociągiem do Redy, gdzie czekała mnie przesiadka w pociąg do Lęborka. O 6:45 dotarłem na miejsce startu. Było ciepło, ale wietrznie. Kurtka, którą spakowałem w ostatniej chwili okazała się niepotrzebna. Pierwszy podjazd za Lęborkiem skutecznie mnie rozgrzał. Trasa, którą wybrałem była dość pagórkowata. Szybciej i łatwiej dojechałbym wzdłuż wybrzeża, ale od tego roku postanowiłem zacząć zbierać gminy na stronie zaliczgmine.pl. Zatem szlak poprowadziłem tak, by zahaczyć o jak najwięcej nowych regionów. Miejsca, przez które jechałem były piękne. Aż, żal że nie zabrałem aparatu. Ten w mojej budżetowej komórce nie nadawał się do robienia zdjęć.

Przed Sianowem odbiłem z trasy do rezerwatu przyrody Sieciemińskie Rosiczki. Miejsce to polecił mi znajomy z forum. Mogłem tu na żywo zobaczyć rosiczki, które zakwitły dwa tygodnie wcześniej. Po uważnej obserwacji rosiczki w jej naturalnym środowisku, udałem się do Sianowa, na pizzę. Ściskało mnie w brzuchu już od godziny, ale po drodze nie widziałem żadnej knajpy. Postanowiłem zjeść w Gospodzie Parkowej. To tu stołowaliśmy się pierwszego dnia wyjazdu z dzieciakami.

Pod salon citroena, dojechałem na 17:00. Utrzymałem więc zapas czasu. Przejazd pociągiem, wraz z przerwą w Redzie zajął mi około 3 godziny. Gdybym pominął dojazd pociągiem miałbym zatem około 4 godziny dodatkowej jazdy uwzględniając wypracowany zapas czasu. Powinno wystarczyć na przejechanie obecnych 180 km plus dodatkowych 60 km, o które skróciłem trasę. Możliwe, że mimo wiatru zmieściłbym się w czasie i dojechał na miejsce o czasie. Wolałem jednak nie ryzykować. W przypadku ewentualnej awarii, musiałbym poczekać na odbiór auta do kolejnego dnia.

Przejazd 180 km z Lęborka do Koszalina zajął mi 11 godzin. Z tego czystej jazdy było 9 godzin. Średnia 20 km na godzinę, pod wiatr i w pagórkowatym terenie, to niezły wynik. Po opłaceniu kosztów naprawy, załadowałem rower na platformę i ruszyłem autem w drogę powrotną. Po 3 godzinach jazdy podjechałem pod kwaterę.

Podczas mojej nieobecności, Ola poradziła sobie bardzo dobrze z zagospodarowaniem czasu. Nie próżnowali wylegując się przed telewizorem. Po śniadaniu zapakowali rowery i pojechali na najbliższą plażę w okolicy Chałup. W obie strony przebyli 14 km. Felicja jechała bez holu. Mimo silnych porywów wiatru dała radę. Morze był wyjątkowo wzburzone, fale wlewały się daleko w głąb plaży. Dzieci wykopały specjalny rów by woda nie zalewała rowerów i miejsca, w którym siedzieli. Po dniu spędzonym w siodle a potem w aucie byłem trochę wyczerpany. Całe szczęście operacja przyprowadzenia auta powiodła się. Najważniejsze, że samochód był sprawny a na desce rozdzielczej nie paliły się już żadne ostrzegawcze kontrolki.

Ola z dziećmi na plaży, wiał silny zachodni wiatr
Wielkie fale
Łopaty poszły w ruch

Dzień 11: plażowanie

Czas na błogie lenistwo i odpoczynek od wszelkich czynności wymagających większego wysiłku. Chociaż nie do końca. Po śniadaniu pojechaliśmy na plażę… na rowerach. Głównie dlatego, że było to znacznie szybsze rozwiązanie niż stanie w korku do Władysławowa a potem na wjeździe na mierzeję Helską. No i nie musieliśmy szukać parkingu. Postawiliśmy rowery na plaży, rozwinęliśmy parawan stanowiący doskonałą barierę od wiatru i delektowaliśmy się odpoczynkiem.

Fale były nieco mniejsze niż wczoraj. Napompowaliśmy deskę do bodybordingu i rozpoczęliśmy szkolenie z surfowania na falach. Przy dobrych warunkach byliśmy w stanie przepłynąć na grzbiecie fali do 50 metrów. I chociaż to nic w porównaniu z tym co można zobaczyć na filmach o surfowaniu i tak mieliśmy frajdę. Marysia od razu załapała o co chodzi. Leon, po tym jak wpadł pod jedną z fal postanowił, że będzie się bawił bliżej brzegu. Felicja nie wchodziła do wody głębiej niż do pasa.

Kolejny dzień na plaży, było już spokojniej
Minimalistycznie
Parawan pożyczony z kwatery był w tych warunkach jak najbardziej wskazany
Leon i Felicja
Rodzeństwo
Felicja ze swoim rowerem
Rowerowa rodzinka
Felicja jedzie bez holu
Ćwiczymy jazdę po drogach gruntowych
Marzenie wielu podróżników

Po kilku godzinach, nasyceni obecnością morza, pojechaliśmy w drogą powrotną. Jeszcze przed wyjazdem obiecałem dzieciom, że pójdziemy do lunaparku we Władysławowie. Marysia i Leon bardzo chcieli pojechać wagonikiem na największym dostępnym rollercoasterze, który do tej pory widzieli. 3 lata temu byli jeszcze za młodzi. Po tej atrakcji poszli na autodrom. Felicja z kolei znowu chciała poskakać na trampolinach. Na koniec mieli wybrać jeszcze trzecią atrakcję, ale zdania były mocno podzielone. Felcia chciała np. pojechać kolejką przez tunel strachu. Z trudem odwiedliśmy ją od tego pomysłu. Docelowo ponownie wybrali jazdę po autodromie. Po powrocie do domu kolacja, kąpiel i lulu.

W lunaparku
Skaczemy
Latamy
Jeździmy
Było wesoło
Leon
Wracamy na kwaterę
Ola i Felicja

Dzień 12: Jurata – Hel, 20 km (spacerem)

Nadeszła pora na zaliczenie kolejnej latarni morskiej – tym razem w miejscowości Hel, na końcu mierzei Helskiej. Postanowiłem, że połączymy to ze spacerem. Dzieci znowu chciały pojechać pociągiem. Wybrałem odpowiedni pociąg ze Swarzewa do Juraty. Odpowiedni, bo musiał mieć piętrowe wagony. Po śniadaniu spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy. Tym razem wszystko mieliśmy nieść na plecach, więc nie było miejsca na zbędne rzeczy.

Po śniadaniu, doszliśmy 2 km do stacji kolejowej Swarzewo. Pociąg był niemal pusty, więc udało się zająć miejsca na drugim piętrze. Co ważne były to miejsca przy oknie, z widokiem na okoliczne tereny. Na kolejnej stacji, we Władysławowie, wsypała się masa turystów. Cały przedział zapełnił się ludźmi, którzy siedzieli nawet na schodach. Hel to popularny kierunek, a opcja dojazdu pociągiem, w celu uniknięcia korków, to dobre rozwiązanie i jak widać coraz bardziej popularne. Można tam jeszcze dotrzeć na rowerze, chociaż pierwsza część ścieżki rowerowej Władysławowo – Kuźnica, jest w słabym stanie. Kostka brukowa ma poważne ’rozstępy’ i jest wybrakowana. Do tego duży ruch pieszych, rodzin z dziećmi, osób z psami i szaleńców na elektrycznych hulajnogach. My chcieliśmy uskutecznić spacer plażą, od Juraty do Helu, więc pociąg był dla nas najlepszym rozwiązaniem.

Jedziemy na mierzeję Helską
W Kuźnicy

Plaża w Juracie może nie świeciła pustkami, ale było tu znacznie luźniej niż w innych znanych, nadmorskich miejscowościach. Po 2 kilometrach zrobiło się pusto, zgodnie z oczekiwaniami. Miejscami, można było kogoś spotkać, ale przez większość czasu byliśmy kompletnie sami. I o to nam chodziło. Droga nieco się dłużyła. Plaża to nie góry, gdzie łatwo o punkty odniesienia, i kontrolowanie przebytego dystansu. Po dwóch godzinach przeszliśmy dopiero 6 km. Starałem się nie patrzeć na aplikację wskazującą przebyty dystans by nie demotywować dzieci odległością pozostałą do przejścia.

Piaskowe wydmy
Na plaży
Wodne zabawy
Okolice rezerwatu przyrody Helskie Wydmy

Młodzież szła w strojach kąpielowych, więc w ciekawszych miejscach robiliśmy przerwy by mogły się trochę pomoczyć. Ogólnie, dużą część trasy pokonały brodząc w wodzie. Zrobiliśmy też kilka postojów na drobne co nie co. Na wysokości rezerwatu przyrody Helskie wydmy, minęliśmy rodzinkę, która tak jak my zaplanowała spacer plażą, z tym, że w przeciwną stroną. Gdy na pytanie o dystans do Juraty odpowiedziałem, im że jeszcze jakieś 6 km, miny nieco im zrzedły.
Pod koniec trasy, dzieci już nieco się niecierpliwiły i zadawały pytania kiedy w końcu dotrzemy na koniec lądu.

Idziemy i idziemy i końca nie widać
Sami na plaży
Przestrzeń
Przez ruchome piaski
Dzieci
Rozkładamy się na przerwę
Dzieci kopią tunele
W wodzie
W wodzie
Felicja, Marysia i Leon

Na końcówce spaceru zrobiło się parno. Ląd zawijał w kierunku południowym przez co podmuchy zachodniego wiatru, niosącego przyjemną, morską bryzę nie docierały w to miejsce. To zadziwiające jak ukształtowanie terenu może wpływać na klimat na tak niewielkiej przestrzeni. O 17:00 dotarliśmy pod latarnię morską w Helu. Plażowa część spaceru zajęła nam 6 godzin, wliczając odpoczynki. Obiad zjedliśmy w restauracji Dorsz i Spółka. Miejsce nie tanie, ale jedzenie było warte swojej ceny.

W latarni morskiej na Helu
Zakręcone schody
Hel, latarnia morska
Hel, ulica Wiejska

Przewidywałem, że większość turystów, która dojechała tu pociągami w trakcie dnia, będzie chciała wrócić jednym z ostatnich kursów. Z tego powodu poszliśmy na peron z dużym wyprzedzeniem. Pociąg już na nas czekał, miał jeszcze sporo miejsc siedzących. Jednak po 25 minutach, konduktor przestał już wpuszczać m.in. osoby z rowerami. Większość turystów wysiadła we Władysławowie. My opuściliśmy wagon na kolejnej stacji w Swarzewie. Przed powrotem na kwaterę, zrobiliśmy niewielkie zakupy. Po wizycie w restauracji byliśmy tak najedzeni, że ledwo namówiłem towarzystwo na lody. Zakupiliśmy jeszcze arbuza na kolację. Poprzedni zakupiony w tym miejscu był wyśmienity. O 21:00, po 12 godzinach od wyjścia z domu, wróciliśmy z powrotem. W sumie z dojściami do stacji, przeszliśmy ponad 21 km. Dzieci, może i więcej, bo na plaży nieraz szły zygzakiem, zawracały, czy skakały w wodzie. To był udany dzień z cudną pogodą.

Wracamy pociągiem do Swarzewa
Miejsca zaklepane
A słoneczko coraz niżej
Jazda pociągiem to frajda

Dzień 13: plażowanie

Po wczorajszej wycieczce, ponownie czas na odpoczynek. Pierwszy raz wstaliśmy tak jak się powinno na wakacjach, o 9:00. Niedaleko, w Dębkach, wakacje spędzała moja kuzynka z rodziną. Mieliśmy sporo czasu, więc postanowiliśmy spędzić wspólnie czas na plaży. Umówiliśmy się w tym samym miejscu, w którym byliśmy już dwa razy. Na piaszczystej plaży między Władysławowem a Chałupami. Dojechali na nią na rowerach, nieco później niż my. Auto zostawili w Krokowej, dalej poruszali się tą samą trasą co my, ósmego dnia rowerowej podróży.

Czas zleciał na wspólnych rozmowach, kąpielach w morzu i machaniu łopatami w piachu. Do domu wróciliśmy dopiero przed wieczorem. Ola przyrządziła makaron ze szpinakiem w sosie śmietanowo-serowym. Do późna oglądaliśmy filmy, nabierając energii na kolejną część wyprawy, która miała rozpocząć się za dwa dni.

I znowu na plaży
Okolice Chałup
Tym razem pogoda była już znacznie lepsza do plażowania, nie wiało

Dzień 14: Swarzewo – Karwia, 36 km

Do zaliczenia wszystkich latarni brakowało nam 3. Dwie z nich znajdowały się na południu. Na drodze, którą mieliśmy przebyć w ciągu kolejnych kilku dni. Na północ od Swarzewa została już tylko jedna – latarnia w Rozewiu. To była ostatnia chwila by ją zaliczyć. Przedtem musiałem jednak odbyć jeszcze jedną samotną podróż. Jutro rano powinniśmy opuścić kwaterę i dalej pojechać rowerami. Nie było tu miejsca na zostawienie auta. Uznałem, że najlepiej będzie zawieść je na parking w Gdyni. Ten sam, na którym zostawiliśmy nasz samochód przed podróżą przez Szwecję, Niemcy i Polskę.

O 5:00 rano, załadowałem rower na bagażnik i pojechałem do Trójmiasta. Po godzinie zatrzymałem się na parkingu przed terminalem promowym w Gdyni. Z powrotem wróciłem już na dwóch kołach. O 8:00 byłem w domu. Dystans niewielki – 40 km. Gdy wszedłem do mieszkania wszyscy jeszcze smacznie spali.

Po śniadaniu, ruszyliśmy na rowerach w kierunku Jastrzębiej Góry. Jechaliśmy bocznymi ulicami przez Podgóry, Strzelno, Mieroszyno i Tupadły. Pokonywanie kolejnych kilometrów na lekko było czystą przyjemnością – nie wymagało wiele wysiłku. Między Jastrzębią a Ostrowem poruszaliśmy się po nadmorskim szlaku R10. Była to nowa droga dla rowerów, wybudowana zaraz przy kanale Czarna Woda. Na plażę zeszliśmy w miejscu, gdzie wody wspomnianej rzeczki wpadały do morza. Ola pilnowała dzieci bawiących się w wodzie. Ja się trochę zdrzemnąłem, w końcu nie spałem już od 4:00.

Wnętrze Sanktuarium M.B. Swarzewskiej Królowej Polskiego Morza
Sanktuarium M.B. Swarzewskiej Królowej Polskiego Morza
Felicja polubiła nasze wspólne wycieczki
Asfaltowy odcinek drogi R-10 między Karwią a Jastrzębią Górą
Kolejny dzień na plaży
U ujścia Czarnej Wody do Bałtyku

Po 2 godzinach zabraliśmy się z powrotem, uprzednio żegnając z otwartym morzem. Do końca wyjazdu mieliśmy poruszać się już tylko wzdłuż zatoki Gdańskiej. W Jastrzębiej Górze zatrzymaliśmy się na obiad w Portofino. Zamówiliśmy pizze, które okazały się bardzo smaczne. Przed nami został ostatni punkt programu. Latarnia morska w Rozewiu. Kupiliśmy bilety dla siebie i Felicji. Marysia i Leon mieli dokumenty potwierdzające odwiedzenie wszystkich latarni na wybrzeżu. Dzięki czemu mogli wejść bez opłaty. Droga powrotna minęła szybko i po 18:00 byliśmy już w domu. Teraz należało spakować wszystkie sakwy i sprawdzić czy nic nie zostało w pokojach. W tym zakresie łatwiej jest z namiotami, wszystko jest pod ręką i trudno by zapomnieć czegoś spakować.

Wracamy do domu
Tunel w Jastrzębiej Górze
Leon w tym samym miejscu
I Felicja
W wąwozie polodowcowym Strondowy Jar
Makiety bałtyckich latarni w latarni na Rozewiu
Latarnia Rozewie
Mierzeja Helska widziana z latarni w Rozewiu
Leon
Przystań wodna w Swarzewie

Dni od 15 do 18 spędzone na drugiej części wyprawy rowerowej – odcinek ze Swarzewa do Krynicy Morskiej

Jak już pisałem cała wyprawa rowerowa została podzielona na dwa etapy pomiędzy, którymi zrobiliśmy przerwę od rowerowania, spędzając więcej czasu m.in. na plaży czy innych rozrywkach. W tym miejscu znajduje się link powrotny do części rowerowej wyjazdu: Z Koszalina do Krynicy Morskiej – rodzinna wyprawa rowerowa wzdłuż wybrzeża Bałtyku

Dzień 19: wycieczka po auto do Gdyni, 101 km (solo) + plażowanie w Krynicy Morskiej

Wstałem o 4:45. Odpiąłem rower, nalałem wody do bidonów i ruszyłem w stronę Gdyni. Do przejechania łącznie około 80 km, więc nie brałem nawet prowiantu. Do promu na Wiśle miałem około 40 km. Jechałem drogą numer 501, więc jazda szła sprawnie. Na wysokości Kątów Rybackich, okolicę zasnuła gęsta mgła, która towarzyszyła mi aż do Mikoszewa. Na kierownicy roweru, koszulce i ubraniu osiadały miniaturowe kropelki, po półgodzinie jazdy ubranie było wilgotne. Prom powinien być na 7:00, a przynajmniej tak dowiedziałem się u obsługi promu 2 dni wcześniej. Coś mi tu jednak nie grało, skoro o równej godzinie i wpół do kolejnej startowały rejsy od strony zachodniej, ze Świbna. Najprawdopodobniej odpowiedź dotyczyła odpłynięcia pierwszego promu, a nie pierwszego promu od strony Mikoszewa.

Jazda szła na tyle szybko, że w Mikoszewie byłem już o 6:30, do tego prom wyruszał stąd jednak o 7:15. Miałem 45 minut czekania. O, co to, to nie. Stwierdziłem, że pojadę objazdem do pierwszego mostu na Wiśle od strony północnej. Dojdzie mi co prawda jakieś 20 km, do pierwotnie zakładanego dystansu, ale czasowo wyjdzie na to samo. Nie miałem ochoty kiblować na ławeczce przez blisko godzinę. Droga rowerowa wzdłuż Wisły była poprowadzona wałem, wśród zielonych łąk. Jechało się bardzo przyjemnie.

Następnie minąłem kolejne miejscowości: Drewnicę, Kiezmark, Błotnik i Trzcińsko. W Wiślince, dołączyłem do pierwotnie wyznaczonej trasy. Tej samej, którą w przeciwnym kierunku jechaliśmy z rodziną. Potem jeszcze tylko Przejazdowo i znalazłem się w Gdańsku. Było jeszcze wcześnie, ulice wolne od turystów. To chyba najlepsze godziny na zwiedzanie popularnych miejsc. Ja jednak byłem tu tylko przejazdem. Spieszyłem do Gdyni. Gdy przejeżdżałem przez Sopot czułem, że niebawem skończy mi się paliwo. W końcu jechałem bez śniadania, a za mną było już 90 km drogi. Na wjeździe do Gdyni wpadłem do pierwszej napotkanej Żabki, zakupiłem coś słodkiego i colę. Zrobiło się od razu lepiej. Po kolejnych 5 km dotarłem do auta. Przejechałem 101 km w około 4 godziny. dla mnie niezła czasówka.

Zamocowałem rower na platformę i ruszyłem na 4 kółkach do Krynicy. Niestety, na wysokości Gdańska, wpakowałem się w korek . Potem kolejny przed Stegną. W Sztutowie zajechałem do Biedronki, po zakupy, o które poprosiła Ola. Powrót autem, wliczając zakupy, zajął mi około 3,5 godziny. Niewiele mniej niż jazda rowerem w pierwszą stronę. Na kemping dotarłem około 13:30. Ola z dzieciakami powoli szykowali się na plażę. Spakowaliśmy niezbędne rzeczy, wzięliśmy coś do przekąszenia a także wodę i poszliśmy.

Wcinamy pączko-lody

Nad morzem spędziliśmy kilka godzin. Musiałem trochę odespać więc zasnąłem na kocu. Potem skakaliśmy przez fale, pływaliśmy i odpoczywaliśmy. Na pole namiotowe wróciliśmy około 18:00. Zjedliśmy obiadokolację przygotowaną na naszej kuchence przez Olę. Dzieci bawiły się do późna z nowopoznanym rówieśnikami. Marysia z koleżanką robiły figurki z parafiny, jaka tworzyła się przy spalaniu świecy. Leon z kolegą siedzieli w namiocie i oglądali coś na telefonie. Felcia szybko zasnęła i Ola zaniosła ją do namiotu.

Felcia
Leon
Po plażowaniu
Wakacyjnie

Był środowy wieczór. Do końca wakacji zostały jeszcze 3 dni. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy nie ruszyć na rowerach w dalszą drogę… np. do Tolkmicka i Fromborka. Uznaliśmy jednak, że dzieciom też należy się trochę wolnego. Po drugie, prognozy pogody były nie pewne. Ustaliliśmy, że decyzję co robimy dalej, podejmiemy rano. Około 20:00 ruszyliśmy się jeszcze raz nad morze na zachód słońca.

W końcu ruszyliśmy się na pierwszy zachód słońca w te wakacje
Uwieczniamy uwiecznianie (zdjęcie z telefonu Oli)
I jeszcze jedno rodzinne zdjęcie
A tu w komplecie
Zabawy z falami
Wieczór był wyjątkowo ciepły
A to nasz obóz na kempingu w Krynicy Morskiej
Ola robi kolację
Zakończenie wyprawy świętowaliśmy do późnego wieczoru

Dzień 20: Jantar

Przebudziłem się dość wcześniej i spisałem część zaległych wpisów do dziennika wyprawy. Gdy reszta się obudziła, doszliśmy do porozumienia, że fajnie byłoby pójść jeszcze raz na podobny spacer wzdłuż plaży, jaki zrobiliśmy na mierzei helskiej. Znalazłem kemping w Jantarze, który miał dostęp do przyzwoitej kuchni a także łazienki z ciepłą wodą. W ciągu dwóch godzin byliśmy spakowani i opuściliśmy Krynicę. Przed Sztutowem, ponownie wpadliśmy w korek. Po południu miały pojawić się niewielkie opady.

Rozbiliśmy namioty na kempingu Pod brzozami. Jak wbijaliśmy ostatnie śledzie zaczęło padać. Najpierw skromnie a potem lunęło na całego. Niestety mój namiot postawiłem częściowo w dołku, który szybko wypełnił się wodą. Siedząc w namiocie widziałem jak w obniżeniu unosi się podłoga. Czekałem kiedy materiał przesiąknie i w środku będziemy mieli kałużę. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Wodoodporność podłogi była na poziomie 4000 mm. Dzięki temu wewnątrz nadal było sucho.

Po deszczu, pozbyłem się wody, która zebrała się między podłogą namiotu, a dodatkową ochronną podłogą. Podłożyłem kilka butelek od spodu by powietrze przesuszyło to miejsce. Po opłaceniu dwóch noclegów (114 zł za noc), udaliśmy się na zwiedzanie Jantaru połączone z obiadem. Poszliśmy też na plażę, jednak na horyzoncie zbierały się ciemne chmury i postanowiliśmy wrócić do namiotów.

Na plaży w Jantarze
Pierwsze oznaki końca sezonu

Ja z Leonem zdążyliśmy się jeszcze wykąpać. Gdy dziewczyny były pod prysznicem ponownie lunęło. Do namiotu wracały w strugach deszczu. Taka aura utrzymała się do późnego wieczora. Tym razem woda nie zbierała się już w obniżeniu terenu. Poprawiłem wcześniejsze ułożenie materiału podłogi i woda nie wlewała się na nią od góry. Mogliśmy spokojnie pójść spać. Na kolejny dzień nie zapowiadano opadów. Zdecydowaliśmy, że pójdziemy na spacer.

Rozlało się na dobre, całe szczęście zdążyliśmy rozbić namioty i tarp pomiędzy nimi
Dziewczyny wracają z kąpieli, po drodze czeka je druga „kąpiel”

Dzień 21: Mikoszewo – Jantar, 14 km (spacerem)

Prognozy się potwierdziły i od rana świeciło słońce. Zaczęliśmy szykować się do spaceru, który miał rozpocząć się w Mikoszewie. Powrót do Jantaru na piechotę, wzdłuż plaży. W grę wchodziły dwie opcje dojazdu do prawego brzegu Wisły, autobus lub kolej. Wybraliśmy to drugie. Tym bardziej, że nie był to zwykły pociąg a oryginalna, historyczna kolej wąskotorowa. Najpierw jednak zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy się do drogi.

Na stacji kolejowej w Jantarze zameldowaliśmy się z zapasem czasowym o 9:15. Nie byłem pewien czy w wagonach będą jeszcze miejsca, dlatego awaryjnie sprawdziłem rozkład kursowania PKS’u. Autobus miał podjechać 10 minut po pociągu. Na szczęście nie było potrzeby z niego korzystać, gdyż w Żuławskiej Kolejce Dojazdowej miejsca było aż nadto. Dzieciaki wybrały siedzenia ’przy oknie’, chociaż wagoniki okien w zasadzie nie miały, tylko puste przestrzenie. Pociąg jechał na tyle wolno, że nie były potrzebne. Nie codziennie można się przejechać takim wynalazkiem z dawnych lat.

Proszę wsiadać, drzwi zamykać!
W wagoniku Żuławskiej Kolejki Dojazdowej
Przy takim wagonie kontakt z naturą był znacznie ułatwiony
Przez takie duże okno znaczenie lepiej podziwia się widoki

Ostatnia stacja, ’Prawy brzeg Wisły’, była w Mikoszewie. I tu zaczął się nasz spacer. Najpierw udaliśmy się do ujścia najdłuższej polskiej rzeki, idąc zaraz przy jej samym brzegu, aż do rezerwatu Mewia Łacha. Przez lornetkę było widać dwie wyspy, na których wylegiwały się foki. Zaraz obok falochronu, stała dziewczyna ubrana w kamizelkę z napisem strażnik. Okazało się, że pełnione są tu kilkugodzinne dyżury, ponieważ pomimo zakazu, część ludzi próbuje sforsować ogrodzenie i dostać się na Mewią łachę, gdzie gniazduje ptactwo. Rozmawialiśmy dobre pół godziny i dowiedzieliśmy się kilku ciekawostek. W tym, między innymi historii pewnego łosia, który postanowił dostać się na półwysep Mewia Łacha by pozwiedzać te rejony.

Bobrza robota
Ujście Wisły, falochron wschodni
Wyspa fok, w dużym przybliżeniu z większego kadru

Następnie ruszyliśmy na wschód. Na wysokości pierwszego wejścia na plażę z Mikoszewa, zrobiło się tłoczno. Pojawiły się też pierwsze miejsca z drobnymi patyczkami, pośród których dzieci, z powodzeniem, zaczęły znajdować bursztyny. Czasu mieliśmy dużo, więc droga w kierunku Jantaru szła powoli. Zatrzymywaliśmy się i na bursztyny i na kąpiel w morzu. Gdy doszliśmy do Jantaru pierwsze kroki skierowaliśmy do knajpy Two Sisters, w której jedliśmy poprzedniego dnia. Porcje były duże a jedzenie smaczne.

Łabędź Niemy
Poszukiwania bursztynów rozpoczęte!
Szukamy…
… i szukamy
Spacerem po plaży
I znowu szukamy bursztynków
I na koniec trochę gier
Felicja

Wieczorem, na kempingu, doszliśmy do wniosku, że wrócimy do domu kolejnego dnia w sobotę, zamiast w niedzielę. Raz, że byliśmy już dobrze ’wywakacjowani’, po drugie pogoda miała być już w kratkę i zapowiadano przelotne opady, po trzecie Ola w poniedziałek planowała pobudkę już o 5:00 do pracy, i chciała mieć czas na rozpakowanie sakw i zebranie sił na powrót do codziennej rzeczywistości. Wieczorem ponownie spadł deszcz. Mimo to, udało nam się ogarnąć większość rzeczy, by poranne pakowanie przebiegło szybciej. Spać poszliśmy nader wcześniej, ale i atrakcji było mniej.

Dzień 22: powrót do domu

Rano, zaraz po śniadaniu, spakowaliśmy auto i około 10:00 wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Do Warszawy przyjechaliśmy około 15:00. Na tyle wcześniej, że udało nam się rozpakować i zrobić niewielkie zakupy. Wieczorem upiekłem pizze, wypożyczyliśmy sobie rodzinny film, i wspólnie z dzieciakami zasiedliśmy przed telewizorem.

„Żółw”, witraż sporządzony przez Leona
„Jednorożec”, witraż sporządzony przez Felicję
„Kolorowe ptaki”, witraż sporządzony przez Marysię

Felek Pieszo , , , , ,

One Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *