Minęła połowa wyjazdu. Opis szwedzkiej części wyjazdu zajął kilkanaście stron maszynopisu a w nim 425 zdjęć. To więcej niż umieściłem we wpisach z całego zeszłorocznego wyjazdu na Podlasie. W tym miejscu wypadało dokonać podziału i część przedstawiającą podróż przez Niemcy oraz Polskę umieścić w nowym wątku. Poniżej mapka przedstawiająca dystans jaki pokonaliśmy podczas kilkunastu następnych dni.

Dzień 14: Rostock – Dierhagen, 54 km

Punkt 5:00 odezwał się głośnik zamontowany w kabinie. Komunikat oznajmiał, że za godzinę dobijemy do portu w Rostocku i należy się przygotować do opuszczenia kabiny. Po 30 minutach staliśmy w holu i czekaliśmy aż będzie można wejść na pokład, gdzie zostawiliśmy rowery. W końcu mogliśmy dostać się do rowerów. Dzieci zostały jeszcze w pomieszczeniu przejściowym bo po pokładzie przemieszczały się tiry. Było niebezpiecznie. Gdy ostatnia ciężarówka zjechała z rampy i my zabraliśmy się do opuszczenia promu. Chwilę potem stanęliśmy kołami na niemieckiej ziemi.

Wpływamy do portu w Rostocku
Na rybki
Niemiecka para, która wracała z wakacji. Elektryczny rower cargo plus przyczepka z dzieckiem… też ciekawy wehikuł
Rozległa przestrzeń załadunkowa dla tirów, w tym miejscu były ustawione nasze rowery
Desant z promu po rampie

Godzina była wczesna, 6:30. Ustawiłem nawigację i ruszyliśmy przed siebie. Pierwsze co zwróciło moją uwagę to kostka brukowa. Taka sama jak u nas, w Szwecji tego nie było. Zaraz potem wjechaliśmy na asfaltową drogę dla rowerów. Pomimo wczesnej pory mijało nas sporo rowerzystów. Sądząc po ubraniach jechali do pracy a nie na trening czy w celach rekreacyjnych. Trzecia rzecz jaka rzuciła się w oczy to bloki z wielkiej płyty. Wspólna pamiątka z czasów komunizmu, który i tu 'gościł’ przeszło 40 lat. Domki i obejścia nie miały cech wspólnych. Obok nowoczesnych brył znajdowały się klasyczne dwuspadowe niemieckie domy. Tu i ówdzie betonowe płoty. Niektóre posesje były zaniedbane. Przypomniały nam się znajome widoki z Polski. Całkowicie odmienne od tych ze Szwecji. W Toitenwinkel minęliśmy kościół św. Wawrzyńca i św. Katarzyny wzniesiony na początku XIV wieku.

Elegancka droga dla rowerów, krajobraz już bliższy temu w Polsce
Kościół św. Wawrzyńca i św. Katarzyny w Toitenwinkel

Pierwszym celem było miasto Rostock położone w kraju związkowym Meklemburgia-Pomorze Przednie. Największe jakie będzie nam dane zwiedzić podczas niemieckiej części wyprawy. Niegdyś był uważany za bramę do wielkiego świata. Należał do wspólnoty miast hanzeatyckich. Dołączył do niej jako jeden z pierwszych. Zlokalizowane w nim były potężne kościoły i kamienice. Całość otoczona murami miejskimi. Tu też powstał najstarszy uniwersytet w regionie morza Bałtyckiego.

Wjeżdżamy do Rostocku, przed nami rozpoznawalna i widoczna z daleka wieża kościoła św. Piotra

By uniknąć chaotycznego kręcenia się po dużym obszarze starego miasta jeszcze przed wyprawą prześledziłem najbardziej rozpoznawalne zabytki miasta i ustawiłem trasę tak by w jak najszybszy sposób zobaczyć większość z nich. Na pierwszy rzut poszła brama miastowa Mönchentor. Rostock szczycił się 20 bramami wjazdowymi. Ta była jedyną bramą plażową (położoną przy nabrzeżu) jaka się zachowała. Bramy dzieliły się na miejskie oraz plażowe, klasyfikacji dokonano zgodnie z położeniem odpowiedniej bramy. Podczas gdy bramy miejskie skierowane były w stronę Meklemburgii, bramy plażowe, nazywane także wodnymi, prowadziły do portu na Unterwarnow. Pierwsze wzmianki o bramie Mönchentor pochodzą z 1316 roku. Nazwa bramy wywodziła się od starej rostockiej rodziny kupieckiej zwanej Mönch. Następnie podjechaliśmy pod Kościół Mariacki będący najważniejszym kościołem Rostocku. Z pierwszej budowli z ok. 1230 roku nic się nie zachowało. Obecny kształt budowli istnieje od 1440 roku. Świątynia była monumentalna i chciałem sprawdzić jak wygląda od środka, niestety wszystkie wejścia były zamknięte. Kobieta, która wychodziła z terenu plebani powiedziała mi, że otwarcie będzie dopiero o 12:00. Przekąsiliśmy małe śniadanie i ruszyliśmy dalej.

Brama miastowa Mönchentor
Najważniejsza świątynia w Rostocku, kościół Mariacki
Plan miasta w miniaturze

Brama Kröpeliner znajdowała się na końcu centralnej ulicy przecinającej niegdyś Rostkock. Nazywana była bramą zachodnią, zbudowano ją około 1270 roku. Budowla była tak wysoka, że ciężko było zmieścić ją sensownie w kadrze tak by na zdjęciu było widać jeszcze Olę z Marysią i Leonem. Kupiliśmy w pobliskiej piekarni drożdżówki, które zjedliśmy na miejscu. Pani przy kasie nie mówiła po angielsku, ale jakoś się dogadaliśmy. Najważniejsze, że moja karta wielowalutowa działała w kolejnym kraju pobierając środki z prawidłowego konta prowadzonego w euro. Następnie przejechaliśmy obok klasztoru Świętego Krzyża zbudowanego w 1270 roku z inicjatywy duńskiej królowej Małgorzaty. Nieco dalej znajdował się zielony skwer obok którego stał uniwersytet w Rostocku otwarty 12 listopada 1419 roku. Główny budynek został wybudowany w 1870 roku w stylu renesansu meklemburskiego według projektu architekta Hermanna Willebranda. Fasada była bogato zdobiona a poranne, nisko zawieszone słońce idealnie oświetlało wszystkie szczegóły budowli. Zaraz obok znajdowała się Fontanna radości. Patrząc na rzeźby ludzi jakie były w niej ustawione prędzej nazwał bym ją ’fontanną nagości’.

Brama Kröpeliner
Klasztor Świętego Krzyża
Uniwersytet w Rostocku
Fontanna radości

Jadąc dalej ulicą Kröpeliner dotarliśmy na Nowy Rynek. Powstał stosunkowo późno, już po połączeniu trzech miast, które utworzyły Rostock. Po wschodniej stronie rynku znajdował się ratusz. Zbudowany został ponad 700 lat temu i jest uznawany za najstarszy ceglany, gotycki ratusz w Niemczech. Kierując się na południe dojechaliśmy do południowych rogatek historycznego miasta. Znajdowała się tu Kamienna brama zbudowana w 1270 roku w stylu gotyckim. W średniowieczu była głównym wejściem do miasta. To tędy książęta przechodzili by szybko dostać się do ratusza i kościoła Mariackiego. Obok bramy znajdował się budynek sądu.

700 letni ratusz w Rostocku
Kamienna brama po lewej, po prawej budynek sądu w Rostocku

Po drugiej stronie ulicy stały jedne z niewielu zachowanych fragmentów murów miejskich. Fortyfikacje zbudowano już po zjednoczeniu trzech miast. Na końcu muru dostawiona była Brama Krowa będąca najstarszą bramą miejską w północnych Niemczech. Po wybudowany Bramy Kamiennej utraciła na znaczeniu i pędzono tędy tylko bydło na warnowskie łąki. Gdy obręb miasta się powiększył i powstały nowe mury w XVI wieku utraciła funkcję bramy i zamieniono ją w więzienie. Kościół św. Mikołaja to jedna z ostatnich atrakcji dla dorosłych. Chociaż trzeba przyznać, że niektóre zabytki interesowały także dzieci. Szczególnie Marysia wykazywała zainteresowanie w tej materii. Ta budowla różniła się diametralnie od pozostałych świątyń w mieście i nie chodzi tu wcale o styl czy materiał z jakiego została zbudowana. W ostatnim czasie część wnętrz została przerobiona na mieszkania. Balkony wycięte na dwuspadowym dachu były smutnym widokiem. Pokazywały w jakim kierunku zmierza zachodnia cywilizacja.

Brama Krowa oraz dawne mury miejskie
Kościół św. Mikołaja przerobiony na cele mieszkalne

By nie było za nudno znalazłem też coś ciekawego dla dzieciaków. Za kościołem zjechaliśmy stromą uliczką do parku, którego większą część zajmował plac zabaw. Na szczególną uwagę zasługiwały giga huśtawki oraz kręte zjeżdżalnie. Poza świetną zabawą udało nam się w między czasie napełnić brzuchy mlekiem z płatkami. Po niecałej godzinie ruszyliśmy dalej. Minęliśmy kościół św. Piotra, który także był zamknięty. Budowla wyróżniała się smukłym kształtem, który dodatkowo podkreślał szpiczasty dach dobudowany z końcem XVI wieku. Miał on aż 126 metrów wysokości. Niegdyś służył statkom do orientacji na morzu. Trzeba przyznać, że wiedzieliśmy go będąc jeszcze w porcie więc faktycznie znakomicie nadawał się za punkt nawigacyjny. To był koniec zwiedzania. Na pożegnanie miasta podjechaliśmy do Lidla. Było jak się domyślałem, ceny niemal identyczne jak te w Polsce. Koszyk zapełniał się niebezpiecznie szybko i nie chodziło o koszty a o miejsce, którego nie mieliśmy za wiele w naszych sakwach. Po upchaniu zakupów Ola poleciła dziewczynom by przebrały się w lżejsze ubrania, robiło się coraz cieplej. Po kilkugodzinnym rejsie czuć było różnicę w klimacie między Szwecją a Niemcami.

Szukamy miejsca na odpoczynek
Wieeelka huśtawka
Plac zabaw Gerberbruch
Potrójna huśtawka
Kościół św. Piotra

Za miastem droga rowerowa przybrała postać gładziutkiego asfaltu. Duża część infrastruktury rowerowej zarówno w mieście jak i poza nim była dokładnie przemyślana. Po 10 kilometrach dojechaliśmy do Rövershagen. Znajdował się tu park rozrywki Karl’s. Na rozległym terenie rozmieszczonych było mnóstwo atrakcji dla dzieci. Takie połączenie wesołego miasteczka z wioską dyniową tyle, że tematem przewodnim parku były truskawki. Na terenie olbrzymiej hali można było zakupić wszelkiej maści słodycze, które zawierały właśnie te owoce. Z wielu atrakcji można było korzystać za darmo. Inne wymagały zakupienia specjalnych żetonów w automatach. Na najbardziej interesujące atrakcje kupowało się bilety bezpośrednio w kasach przed bramkami wstępu. Ogromny parking przed wioską wypełniony był po brzegi autami. Ludzi mnóstwo, a kolejki do popularniejszych atrakcji długie.

Panował duży ścisk i nie było za przyjemnie. Mimo to udało nam się dopchać do kilku urządzeń. Przed wyjściem chcieliśmy jeszcze zakupić jakieś słodycze. Miałem kilka pytań do obsługi, ale tu także język angielski okazał się przeszkodą. Kobieta zaczęła pytać koleżankę by przyprowadziła innego pracownika. Rozmawiała po polsku! Okazało się, że duża część personelu przyjechała do pracy właśnie z Polski. Gdy wróciliśmy do rowerów, obiecałem dzieciom, że na wyspie Uznam będzie kolejny park należący do tej sieci i wtedy zajedziemy tam na dłużej. Zaraz po otwarciu pewnie nie będzie kolejek i skorzystamy ze wszystkich atrakcji jakie wybiorą. Na dokładkę powiedziałem, że w taką pogodę lepiej podjechać na plażę. Zrozumiały, że to dobry plan i pojechaliśmy dalej.

W parku rozrywki Karls
Mini kolejka górska napędzana siłą ludzkich mięśni
Jazda z nutką adrenaliny

Po godzinie dotarliśmy ponownie nad morze do Graal Müritz. Zatrzymaliśmy się na plaży. To znaczy ja zostałem przy rowerach spisując sobie notatki z 2 ostatnich dni a Ola zeszła z dziećmi na piaszczysty brzeg. Odmiennie od Szwecji tutaj wybrzeże przypominało to nad polską częścią Bałtyku. Niemniej piasek nie był tak czysty i przyjemny jak u nas. Na tym różnice się jednak nie kończyły. Dzieci od razu zauważyły, że część plażowiczów ’zapomniała’ założyć swoje stroje kąpielowe. Faktycznie co rusz widać było golasy. Niestety większość z nich była już wiekowa co nie wyglądało za dobrze. Po jakimś czasie dzieci przyzwyczaiły się do tego i nie zwracały uwagi na goliznę.

Po niemieckiej stronie woda znacznie cieplejsza
I chlup do wody
Schodzimy z plaży w Graal-Müritz

Po przeszło godzinie towarzystwo przebrało się w ubrania do jazdy i skierowaliśmy się dalej na wschód. Przed nami znajdowały się 3 kempingi. Jeden z nich, położony zaraz przy plaży, obrałem sobie za cel. Co prawda z maila wysłanego przed wyjazdem wynikało, że w tym czasie będą mieli pełne obłożenie, liczyłem jednak, że na niewielki namiot zawsze znajdzie się miejsce. W trakcie jazdy miałem chwilowe problemy z nawigacją. Ostatecznie udało nam się dotrzeć przed recepcję na chwilę przed jej zamknięciem. Starsza Pani nie mówiła niestety po angielsku, próbowałem odświeżyć swój niemiecki, którego uczyłem się w liceum, ale to też na wiele się nie zdało. Udało się porozumieć na migi. Miejsce na namiot się znalazło. Niestety cena była większa niż ta jaką miałem podaną w mailu. Koszt pobytu za jedną noc wynosił 42 EUR (190 złotych). Doliczona była opłata klimatyczna, o której nie wspomniano. Nie przyjmowali płatności kartą (chociaż w mailu odpisali co innego). Całe szczęście mieliśmy walutę przywiezioną jeszcze z Polski.

Pędzimy by zdążyć przed zamknięciem recepcji
Wiele domów na wybrzeżu miało dach kryty strzechą

Już przy rozpakowywaniu bagażu i stawianiu namiotu wyszły inne 'kwiatki’. Leon wrócił z WC i powiedział, że nie ma papieru toaletowego. Plac miał umiarkowane obłożenie. W pobliżu nas rozpalonych było kilka grilli. Dodatkowo w jednym z przedsionków namiotowych facet odpalał jednego fajka od drugiego. No, klimacik zupełnie inny niż w pierwszej części wyjazdu. Myślałem, że trochę lepiej będzie to wszystko wyglądało. Całe szczęście dzieci nie przejmowały się takimi rzeczami. Dla nich było ważne, że zaraz obok znajdował się plac zabaw a za płotem plaża. Ola zabrała dzieci na spacer a ja kończyłem rozsakwianie sprzętu. Potem mieliśmy się wymienić.

Gdy wrócili okazało się, że podczas przechadzki wypadła im gdzieś nasza ’kałowa’ łopatka. Gdy poszedłem z dziećmi zobaczyć zachód słońca łopatki już nigdzie nie było. Może teraz dzielnie służy komuś innemu. Po całym dniu wrażeń byliśmy bardzo głodni. Gdy przygotowywałem liofilizaty Ola wzięła dzieci na pizzę do pobliskiego baru. Jak wróciła opowiedziała o problemach komunikacyjnych jakie pojawiły się przy składaniu i opłacaniu zamówienia. O zmierzchu, ze swoich kryjówek, wyleciały komary. Całe chmary komarów. Ola z dziećmi weszli do namiotu by spokojnie zjeść do co przygotowałem. Ja składałem jeszcze rzeczy kuchenne koło namiotu i nerwowo opędzałem się od krwiopijców. W Szwecji problemów z komarami nie mieliśmy w ogóle. Tu pierwszy dzień i już byłem podziurawiony jak przysłowiowe sito. Spać położyliśmy się po 22:00.

Przed wieczorem na plaży
Wakacyjnie
Bałtyckie klimaty
W ciepłych promieniach słońca
Felicja na kempingowym placu zabaw

Dzień 15: Dierhagen – Dabitz, 65 km

Noc wyjątkowo ciepła, można było spać bez śpiworów. Wstaliśmy około 7:00. Dziś przed nami dłuższy odcinek, przeszło 60 kilometrów. Zjedliśmy śniadanie a Ola z Felicją zrobiły nawet prawnie. Gdy kończyłem składanie namiotu, Ola wzięła dzieci na plażę. Kemping opuściliśmy o 10:00. Słońce, które z rana dokładnie wysuszyło nasz namiot, zaszło za chmury i nie pokazało się już praktycznie do końca dnia. Temperatura wynosiła około 20 stopni. Jechało się całkiem przyjemnie. Lekko przeszkadzał nam wiatr wiejący od wschodu, czyli tam gdzie zmierzaliśmy.

Poranna przepierka ubrań
Duża część trasy tego dnia przebiegała po wałach

Pierwszy postój wypadł w Wustrow. Ola z dziećmi zatrzymali się przy pirackim placu zabaw a ja wjechałem w głąb miasta by zobaczyć Kościół oraz okoliczne uliczki. Świątynia w neogotyckim stylu została wzniesiona w 1869 roku, niemniej pierwszy kościół, jeszcze drewniany, postawiono tu już w 1166 roku. Jeszcze przed wkroczeniem chrześcijaństwa do Meklemburgii miejsce to było uważane za święte. Czczono wtedy boga Wendów, którego zwano Swantewit.

Wnętrze kościoła ewangelickiego w Wustrow

Kawałek za miejscowością wjechaliśmy na wysoki klif. Miejscami, gruntowa droga prowadziła zaraz przy jego krawędzi. Z morza wystawały fragmenty bunkrów i umocnień z drugiej wojny światowej. Ruch rowery był bardzo duży. Dużą część jednośladów stanowiły pojazdy z silnikami elektrycznymi. Miejscami było niebezpiecznie. Poza szybo jadącymi elektrykami na drodze chodzili spacerowicze, rodziny z dziećmi czy psy. Należało zachować szczególną ostrożność. Sakwiarzy spotykaliśmy niewielu, znakomita większość to turyści 'stacjonarni’ z pobliskich miejscowości.

Za Wustrow
Bunkry za miejscowością Wustrow
Ruch rowerowy całkiem spory

Za Ahrenshoop wjechaliśmy do Parku Narodowego Vorpommersche Boddenlandschaft. Jest największym parkiem narodowym Meklemburgii-Pomorza Przedniego oraz trzecim co do wielkości w Niemczech. Jego powierzchnia to 786 kilometrów kwadratowych. Zajmuje kilka półwyspów, wysp a także obszarów przybrzeżnych znajdujących się w regionie Vorpommern-Rügen. Park Narodowy sięga od zachodniego wybrzeża pόłwyspu Darß, aż do zachodniego wybrzeża wyspy Rugii. W części, przez którą przejeżdżaliśmy porośnięty był gęstym lasem. Przypominał trochę połączenie Puszczy Białowieskiej i Kampinoskiego Parku Narodowego. Były tu mokradła z typową dla nich roślinnością, ale zaraz obok graniczyły z piaszczystymi wydmami, na których rosły sosny. Krajobraz był dość jednolity i dzieci nieco się nudziły. Pewnie ciekawiej wyglądałoby to od strony wybrzeża. Jedna z przecinek, którą jechaliśmy była 7 kilometrowym, prostym odcinkiem.

Jedziemy przez Park Narodowy Vorpommersche Boddenlandschaft

Po 28 kilometrach od kempingu dojechaliśmy na północno zachodni kraniec parku. Znajdowała się tu latarnia morska. Ceglana budowla była wysoka i dobrze utrzymana. Wejście do jej wnętrza kosztowało 6 EUR (27 złotych) za dorosłego i połowę tego za dzieci. Wróciliśmy zatem do sposobu naliczania opłat jaki funkcjonuje także w Polsce. Co prawda opłata trochę wyższa, ale wliczone w nią było także zwiedzanie wystawy poświęconej faunie i florze parku. Obiekt był wysoki. Z góry, w oddali, widzieliśmy wyspę Ruggię. Na północy znajdowała się farma wiatrowa. Na zachód ciągnęły się piaszczyste plaże. Gabloty wystawowe, w części muzealnej, były bardzo dobrze przygotowane. Marysia, Leon i Felicja byli żywo zainteresowani przedstawionymi w nich eksponatami.

Wdrapuję się z dziećmi na latarnię morską Darßer
Detale na schodach
A co tam za oknem?
Już na szczycie
Widok na krajobraz Parku Narodowego Vorpommersche Boddenlandschaft
Gablota prezentująca życie na plaży
Bałtyckie mięczaki
Ichtiofauna morza Bałtyckiego
Awifauna występująca na terenie Parku Narodowego Vorpommersche Boddenlandschaft
Skamieliny

Przy kasach znajdowały się gustowne pamiątki nawiązujące do latarni oraz tematyki morskiej. Wykonano je z drewna, metalu lub szkła – nie było plastikowej tandety. Nie widzieliśmy przeszkód by dzieci wybrały sobie to co im się spodoba. Po opłaceniu zakupów zjedliśmy jeszcze małe co nie co na przepełnionym parkingu dla rowerów. Ruch nadal był całkiem spory. Po odpoczynku pojechaliśmy dalej na wschód. Wiatr się wzmógł i coraz bardziej utrudniał jazdę. Według statystyk w 80% przypadków nad Bałtykiem wieje, w przeciwną stronę, my trafiliśmy niestety na te 20%.

Duża część trasy prowadziła po wałach przeciwpowodziowych przez co byliśmy mocno wystawieni na panujące warunki atmosferyczne. Przeważała nawierzchnia asfaltowa, ale w okolicy miast pojawiała się też betonowa kostka bauma. Pod tym względem widzieliśmy pewne podobieństwo do polskiego odcinka szlaku rowerowego R10. Wiele z nadmorskich posiadłości miało wspólną cechę – dach pokryty strzechą. Wyglądało to ładnie, chociaż część zabudowań była daleka od klasycznej architektury, na której zwykle spotyka się ten typ materiału dekarskiego.

W Prerow zatrzymaliśmy się na chwilę przy kościele marynarki Seemannskirche. To najstarszy kościół w w Darß, czyli środkowej części półwyspu Fischland-Darß-Zingst. Jego budowa została ukończona w 1728 roku. Oprócz modeli statków na szczególną uwagę zasługiwał bogato zdobiony, późnobarokowy ołtarz ambonowy oraz baptysterium. Wnętrze było udostępnione do zwiedzania z czego chętnie skorzystałem. Dzieci powoli zaczynały komunikować, że są głodne i nie chcą jechać dalej.

Kościół marynarki w Prerow
Kościół marynarki w Prerow z zewnątrz

Pogoda się nieco popsuła. Miejscami trochę popadywało. Niewiele, ale jednak na tyle, by ograniczyć przystanki do minimum. W Zingst zeszliśmy na plażę, która świeciła pustkami. Ustawione były tu wielkie, różowe okulary. Dzieci lubią takie rzeczy. Pobiegły i zaczęły wspinać się na oprawki oraz patrzyć na świat w różowych barwach. Po zejściu z plaży skorzystaliśmy z ciekawej toalety z drzwiami zasuwanymi na przyciski. WC jak większość sanitariatów w nadmorskich miejscowościach było udostępnione za darmo. Do restauracji jaką miałem oznaczoną na mapie brakowało jeszcze 8 kilometrów.

Różowe okulary na plaży w Zingst

Zmieniliśmy teraz kierunek na południowy. Droga rowerowa prowadziła przez płaski obszar, w dużej części pokryty trzcinami. Boczny wiatr już tak nie przeszkadzał. Zaczęło za to mocniej kropić. Przed Bresewitz przejechaliśmy obok przesuwanego mostu kolejowego. Linia była już nieczynna a przeprawa ustawiona równolegle do wąskiego kanału, którym pływały statki do zatoki Bodstedter.

Ruchomy most Kanalbrücke

W końcu dojechaliśmy do restauracji Jorgos, której specjalnością była kuchnia grecka. Ustawiliśmy rowery pod oknami, tak by mieć na nie oko. Zakryłem je dodatkowo plandeką bo według prognoz zbliżała się do nas duża, deszczowa chmura. Dla dzieci zamówiliśmy porcję gyrosa z frytkami oraz pizzę. Dla siebie wzięliśmy także gyrosa oraz musakę. Porcje jakie otrzymaliśmy były tak duże, że nie udało nam się ich przejeść. Dania były przyrządzone bardzo dobrze. Nic tak nie poprawia nastroju jak pełen brzuch. Dodatkowo wyglądało na to, że deszcz przeszedł gdzieś bokiem.

Skierowaliśmy się ponownie na wschód i po 2 kilometrach znaleźliśmy się w Barth. Miasto miało kilka ciekawych zabytków. Na wjeździe, jako pierwsza ukazała się brama Dammtor będąca częścią średniowiecznych fortyfikacji. Budynek w obecnej formie wzniesiony został około 1425 roku jednak pierwsze wzmianki o bramie w tym miejscu sięgają 1357 roku. Grubość murów od strony ufortyfikowanej wynosiła aż 2 metry. Kilkadziesiąt metrów dalej zajechaliśmy na nabrzeże portowe. Znajdowała się tu instalacja przedstawiająca duże, niebieskie wąsy, z których dzieci uczyniły sobie obiekt do zjeżdżania.

Miasteczko Barth, w głębi brama Dammtor
Znak rozpozanwczy Barth

Potem przejechaliśmy obok kościoła św. Marii. Wnętrze świątyni było kilkukrotnie przebudowywane. Pierwszy etap budowy rozpoczęto już w 1300 roku. Ostatnia część w postaci wieży została ukończona około 1450 roku. Monumentalna wieża ma aż 80 metrów wysokości. Na uwagę zasługują organy skonstruowane przez niemieckiego organmistrza Buchholza oraz jego syna. Stanowią jego największe, istniejące dzieło na terenie całych Niemiec. Potem udaliśmy się na rynek i przejechaliśmy przez kilka mniejszych uliczek opustoszałego miasta.

Kamieniczki na ulicy Gartenstraße, Barth
I jeszcze jeden kot
Rynek w Barth, nad którym góruje Kościół św. Marii
Jeszcze jedna klimatyczna uliczka, w głębi wieża mieszcząca muzeum Fangelturm

Do stanicy wodnej, naszego najbliższego miejsca noclegu, zostało jeszcze 8 kilometrów. Teren był pagórkowaty, ale dzieciaki i Ola jechali dzielnie. Wiatr jeszcze mocniej operował na pobliskich polach, przez które prowadził nas szlak. Gdy nastała szarówka dojechaliśmy do Dabitz. W maleńkiej osadzie znajdował się kemping, port oraz szkoła surfingu. Recepcja była już zamknięta, ale jeden z gości poinformował by się tym nie przejmować. Rozbić się gdzieś na wolnym miejscu a nad ranem opłacić pobyt. Teren nie był ogrodzony. Trawiasta przestrzeń nadająca się na robicie namiotu miała duże obłożenie. Stało tu około 20 namiotów. Część należała do żeglarzy, część do surfingowców. Były też grupki sakwiarzy. Jedną z nich okazało się dwóch chłopaków z Poznania. Jechali z Trelleborga, do którego dostali się promem ze Świnoujścia. Następnie zahaczyli o Danię a potem promem przedostali się do Rostocku. Po rozłożeniu naszego obozu dzieci pobiegły na pobliski plac zabaw gdzie bawiły się aż do 22:00 kiedy poszliśmy spać.

Wyjechaliśmy za miasto
Wietrznie i pochmurnie było od samego rana, szczęśliwie deszczu było niewiele
Wiatr ze wschodu dawał się nam we znaki
Miejsca było niewiele, wpasowaliśmy się między inne namioty
Sił na zabawę nigdy dosyć
Na pobliskim placu zabaw
Niewielki port w Dabitz
Dzieciaki okupowały plac do samego wieczoru
Marysia

Dzień 16: Dabitz – Altefahr, 53 km

Z rana wiało nie mniej niż poprzedniego dnia. Rozkładanie i składanie namiotu przy wietrze nie należy do łatwych czynności. Podczas gdy podgrzewałem mleko do porannego śniadania podszedł do mnie Niemiec, który nocował obok nas. Zaczął tłumaczyć, że rozbiłem się za blisko jego namiotu i tak nie powinno się robić. Odparłem, żeby spojrzał w koło, gdzie większość namiotów była rozbita w podobny sposób. Plac był nieduży a gości sporo. Jeszcze zanim wyszliśmy z namiotu słyszeliśmy jak mówi, żebyśmy byli ciszej (chodziło mu pewnie o nasze dzieci). Było już po 7:00 więc cisza nocna się skończyła. Potem zauważyłem, że z pod jego namiotu wystaje pusta butelka po winie. Chłopak najwyraźniej miał gorszy poranek. Niepotrzebnie tylko szukał winnych nie tam gdzie powinien.

Znowu zebraliśmy się dość szybko. O 9:30 byliśmy już spakowani. Zajechaliśmy przed recepcję. Koszt pobytu nie był wysoki, 9 EUR za namiot i po 3 EUR za każdą osobę. Razem 24 EUR (108 złotych). Jak na to, że sanitariaty były czystsze niż dzień wcześniej a teren był ogólnie uporządkowany to dobra cena. Oczywiście jak na Niemcy. Odjechaliśmy chwilę potem jak dzieci pobawiły się na placu zabaw.

Od rana świeciło słońce. Przez cały wyjazd pogoda miała dużą zmienność. Dwa dni temu słońce. Wczoraj pochmurno, wietrznie i zimno a dziś znowu pełne lato. Okrążaliśmy zatokę Barther, którą obejmował swoim zakresem Park Narodowy Vorpommersche Boddenlandschaft. Byliśmy relatywnie daleko od otwartego morza oraz plaż. Teren rzadko zurbanizowany. Dzięki temu ponownie jechaliśmy niemal sami. Tylko co jakiś czas mijaliśmy pojedynczych rowerzystów lub ich niewielkie grupki. Po 13 kilometrach zatrzymaliśmy się na pierwszy dłuższy odpoczynek. Za Nisdorf znajdowała się niewielka polanka z dobrym zejściem do wód zatoki. Przebraliśmy się w stroje kąpielowe i weszliśmy do wody. Długo trzeba było iść zanim woda zrobiła się głębsza. Mimo to sięgała mi zaledwie do pasa. Dalszy spacer nie miał sensu i wróciłem na brzeg do dzieciaków. Zaraz obok stało starsze małżeństwo z psem, który jak my szukał ochłody w wodzie. Okazało się, że mężczyzna jest Polakiem, który w 1981 wyemigrował do Niemiec. Opowiedział nam nieco o tych terenach i głównych przyczynach dlaczego architektonicznie nie przypominają tych z zachodnich Niemiec.

A dziś słonecznie i płasko, tylko jechać i jechać
Rozmowy rowerowe
Jeszcze chwila i odpoczniemy przy wodach zatoki

Po godzinie przebraliśmy się w suche ciuchy i pojechaliśmy w stronę, którą wskazywała mi strzałka na nawigacji. Niemal cały czas jechaliśmy po asfaltowej drodze wyłącznie dla ruchu rowerowo-pieszego. Dopiero za Kinnbackenhagen pojawiła się ulica ze znikomym ruchem samochodowym. W Groß Mohrdorf zajechaliśmy przed ewangelicki kościół z końca XIII wieku. Budowla prezentowała styl gotycki. Drzwi były zamknięte a sądząc po pajęczynach kościół nie był za bardzo uczęszczany. 200 metrów dalej znajdowało się ekocentrum. Wystawa poświęcona żurawiom, których na tych terenach jest bardzo dużo. Płytkie zatoki zajmujące duży obszar całego parku narodowego są idealnym przystankiem dla ptaków w corocznej wędrówce z północy na południe (między innymi na półwysep Iberyjski) i z powrotem. Pomieszczenie nie było wielkie, pracownik zaproponował nam obejrzenie filmu o żurawiach, ale grzecznie podziękowaliśmy i pojechaliśmy dalej.

Pora ruszać dalej
Przed siebie
Kościół ewangelicki w Groß Mohrdorf
Eko centrum z wystawą poświęconą żurawiom

W Prohn znajdował się kolejny gotycki kościół, także z XIII wieku i podobnie jak ten w Groß Mohrdorf również zamknięty. Zanim wybudowano w tym miejscu świątynię, na wzgórzu stał zamek rugijskiego księcia Wizława I. Z uwagi na pogodę dzieci miały obiecane lody. Kupiliśmy je w pobliskim supermarkecie Edeka. Do Stralsund, drugiego co do wielkości miasta po Rostocku, znajdującego się na naszej niemieckiej części wyprawy był już przysłowiowy rzut beretem. Zatrzymaliśmy się na szerokiej, piaszczystej plaży na przedmieściach. Ola z dziećmi została na miejscu a ja poszedłem po zakupy spożywcze na kolejny dzień.

Kościół w Prohn

Słońce chyliło się ku zachodowi a czekał nas jeszcze przejazd przez dużą aglomerację, w której oznaczonych miałem kilkanaście punktów do zobaczenia. Stralsund to nadbałtyckie miasto powiatowe i hanzeatyckie. Położone w niemieckim kraju związkowym Meklemburgia-Pomorze Przednie. Geograficznie leży nad cieśniną Strelasund oddzielającą je od wyspy Rugia będącej największą wyspą Niemiec. Z tego też powodu Stralsund nazywane jest bramą Rugii. Łącznie z Greifswaldem, Neubrandenburgą, Rostockiem i Schweriną są największymi miastami regionu. Z uwagi na nadzwyczajne dziedzictwo kulturowe oraz zachowane w oryginalnym stanie zabytki miasto wpisane zostało w 2002 roku na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Podobnie jak w Rostocku i tu stare miasto okalały fortyfikacje a wstęp możliwy był tylko za pośrednictwem bram. Pierwszą, pod którą podjechaliśmy to brama Kniepertor. Była jedną z 10 dawnych bram miejskich. Nazwa pochodzi od rodziny mieszczańskiej z XIII wieku. Za bramą, wąskimi uliczkami udaliśmy się do Johanniskloster. Wybudowany jako klasztor franciszkański w 1254 roku, czyli niedługo po nadaniu praw miejskich w 1234 roku. Pod względem architektonicznym Johanniskloster jest mieszanką różnych epok stylistycznych, można zidentyfikować elementy gotyku , baroku i klasycyzmu.

Brama Kniepertor w Stralsund
Johanniskloster

W tym miejscu okazało się, że Felicja zgubiła swoje przeciwsłoneczne okulary. Najprawdopodobniej zostały na plaży. Zrobiło się 'wesoło’. Gdy Ola weszła z dziećmi do znajdującego się zaraz przy rynku muzeum Gotisches Dielenhaus z makietami latarni morskich oraz innych znanych budowli, ja dostałem polecenie by zlokalizować sklep Rossmann, w którym można by dostać nowe okulary. Po wyjściu pojechaliśmy dalej zgodnie z wytyczoną w nawigacji trasą. Wszystkie uliczki, na interesującym nas obszarze, były brukowane co utrudniało jazdę. Następnie druga a zarazem ostatnia z ocalałych bram miasta – Kütertor.

Rynek w Stralsund gościł zlot starych pojazdów
Gotisches Dielenhaus, muzeum z makietami miast, budynków czy latarni morskich

Kościół Mariacki znajdował się najbardziej na uboczu i z tego powodu zastąpiła go wizyta w sklepie, gdzie Felicja wybrała sobie nowe okulary. Do tego gustowne etui w kształcie kotka, w którym mogłaby je bezpiecznie przechowywać. Nic straconego bo w mieście kościołów było od liku i po kilkunastu minutach staliśmy przed kolejnym. Kościół Ducha Świętego to pochodzący z XIV wieku gotycki, trójnawowy ceglany budynek mieszczący się w kompleksie Heilgeisthospital. Świątynia ta wyjątkowo nie posiadała wieży. Zamiast niej przy kalenicy dobudowano wieżyczkę z otwartą latarnią służącą za znak nawigacyjny dla statków przepływających przez cieśninę. Kościół był zamknięty. Zaraz obok niego znajdował się klasztor Heilgeistów. Szpital St. Spiritus, znany również jako Heilgeistkloster, był najstarszym szpitalem w mieście. Pierwsza wzmianka na temat tego miejsca pochodziła z 1256 roku.

Klasztor Heilgeistów
Urocze kamienica na Frankenstraße

Następnie przejechaliśmy obok kościoła św. Jakuba a potem kościoła św. Mikołaja. Gotycka świątynia należy do ważniejszych punktów Europejskiego Szlaku Gotyku Ceglanego. Wnętrze zachowało cenny wystrój, w tym fragmenty gotyckich malowideł ściennych, nie było jednak udostępnione dla turystów a szkoda bo budynek z zewnątrz robił imponujące wrażenie. Ostatnim punktem programu był ratusz wzniesiony w stylu północnoniemieckiego gotyku ceglanego, datowany na lata 1300-1310. Aż do XIX wieku ciągłe rozbudowy i przebudowy zapewniały architektoniczną mieszankę stylów. W tym miejscu okazało się, że przemieszczając się na rowerach przez starówkę popełniliśmy wykroczenie. W godzinach od 10:00 do 19:00 obowiązywał zakaz jazdy jakimikolwiek pojazdami, w tym rowerami. Całe szczęście nie spotkaliśmy na naszej drodze żadnej policji i obyło się bez mandatu.

Monumentalna brama prowadząca do kościoła św. Mikołaja
Ratusz w Stralsundzie

Na koniec zjechaliśmy jeszcze na nabrzeże portowe gdzie znajdowało się między innymi muzeum ulokowane na pokładzie żaglowca Gorch Fock czy oceanarium. Na to pierwsze nie mieliśmy już czasu a drugie było zamknięte. Słońce chowało się za dachami kamienic. Na kemping pozostało blisko 5 kilometrów. W pobliżu Stralsund, na stałym lądzie w odległości 15 kilometrów nie znalazłem żadnej bazy noclegowej pod namioty, dlatego dziś mieliśmy rozbić się na Rugii. Zanim dojechaliśmy do ośrodka Sund Camp należało pokonać długi most. Zaraz obok niego znajdowała się nowoczesna przeprawa z ruchem wyłącznie dla aut. W zachodzącym słońcu wyglądała niemal jak słynny Golden Gate. Długość mostu to ponad 2,8 kilometra a wysokość w najwyższym punkcie 126 metrów co czyni go największą budowlą tego typu w Europie środkowej.

Przejechaliśmy most i zmierzamy na kemping na wyspie Rugia

Recepcja na kempingu w Altefähr była zamknięta. Zaczepiła nas para sakwiarzy z Niemiec i powiedzieli, że rozmawiali z właścicielem przez telefon. Polecił rozbić się na ostatnim placu przeznaczonym pod namioty a z zapłatą zgłosić się rano. Postanowiliśmy, że zrobimy tak samo. Plac był wąski, ale ciągnął się przez pół kilometra. W połowie znajdował się mały bar, w którym zamówiłem frytki dla dzieci. Właściciel budki nie mówił po angielsku więc pokazałem mu frytki na jednym z obrazków. Nie zrozumiał mnie i po chwili odebraliśmy talerzyki z frytkami, smażoną rybą oraz warzywami. Gdy konsumowaliśmy posiłek zagadnęło nas małżeństwo z Polski, które odpoczywało na krzesełkach przy kamperze. Byli w trakcie wakacyjnej podróży. Wymieniliśmy się spostrzeżeniami na temat turystycznej strony najbliższego regionu po czy pojechaliśmy rozbijać namiot i wypakowywać bambetle. Komary jakie atakowały nas z każdej strony sprawiły, że tempo było iście ekspresowe i kilkanaście minut po przyjeździe siedzieliśmy już w środku. Marysia zajęła się rysowaniem zaległych prac plastycznych a Leon z Felicją przeglądali dotychczas znalezione skarby. Po myciu zębów położyliśmy się spać.

Dzień 17: Altefahr – Loissin, 67 km

Kolejna ciepła i parna noc za nami. Pewnie można to powiązać z wysypem komarów jakie wieczorami dręczyły nas po przybyciu do Niemiec. Gdy wyszedłem z namiotu, plac w około spowity był gęstą mgłą. Dziś kolejny dzień z dystansem znacznie przekraczającym średnią jaką mieliśmy do tej pory. Biorąc pod uwagę ceny kempingów u naszego zachodniego sąsiada od początku zakładałem, że odcinek Rostock-Świnoujście trzeba będzie przejechać jak najszybciej. Poza tym trasa miała nieporównywalnie mniej przewyższeń niż w Szwecji co sprzyjało realizacji planu by na tym odcinku mierzącym 300 kilometrów zmieścić się w 5 noclegach i 6 dniach jazdy.

Z rana było mgliście

Dziś miało wyjść coś pod 70 kilometrów. Więc należało się sprężyć. Wstaliśmy o 7:00 a o 9:30 byliśmy gotowi do jazdy. Jeszcze tylko krótka wizyta w recepcji i budżet noclegowy uszczuplił się o kolejne 28 EUR (136 złotych). W między czasie mgła się rozwiała a na niebie zawitało pełne słońce bez ani jednej chmurki. Ruszyliśmy z kopyta i po przejechaniu mostu znaleźliśmy się na prawidłowej stronie wybrzeża. Po 10 kilometrach zatrzymaliśmy się koło supermarketu Edeka. Kolejnego dnia wypadała niedziela a z zasłyszanych informacji wynikało, że w ten dzień sklepy są pozamykane. Zrobiliśmy spore zakupy, które ledwo upchaliśmy w naszych sakwach oraz przyczepce Felicji. Przy okazji, chroniąc się w przed słońcem w podcieniach galerii, zjedliśmy duże śniadanie.

Chmury się rozwiały i wyszło słońce, zapowiadał się ciepły dzień
Widowiskowy most spinający miasto Stralsund i Rugię
Śniadanie przed centrum handlowym

O 12:00 pojechaliśmy dalej. Było ciepło. Niedługo później zaczęło się narzekanie, na upał, na zmęczenie i inne takie. Nie mogliśmy sobie pozwolić by co 5-10 kilometrów zatrzymywać się na tak długie odpoczynki. Obiecałem dzieciakom, że jak docisnął to w drugiej części dnia zatrzymamy się gdzieś nad wodą. Kolejne 20 kilometrów, aż do Mesekenhagen, nie było łatwe. Droga zmieniła się z asfaltowej na kostkę brukową choć trzeba przyznać, że kamienna nawierzchnia była ułożona dość równo więc nie było aż tak źle. Za duży plus można uznać to, że wzdłuż niemal całego tego odcinka po obu stronach ulicy rosły wiekowe lipy. Było to dużym udogodnieniem, które chroniło nas przed upałem.

Jedziemy po kamiennej drodze wzdłuż drogi krajowej numer 105, drzewa dają przyjemny cień w ten upalny dzień

Już na pierwszych kilkuset metrach, gdy pojawiła się nierówna nawierzchnia, Felicja usnęła. Spała, aż do momentu, gdy wjechaliśmy ponownie na równiutki asfalt. Po drodze minęliśmy dwa kościoły. Jeden w Brandshagen, w tym miejscu droga schodziła stromo w dół i niestety go przeoczyliśmy. Drugi to świątynia w Reinberg wybudowana w XIII wieku. W XIV dobudowano korpus nawowy. Wieża powstała najpóźniej bo w XV wieku. Na terenie należącym do kościoła znajdował się pomnik przyrody – stara lipa. Jej wiek szacowany był na około 1 000 lat. Obwód pnia na wysokości 130 centymetrów wynosił prawie 11 metrów.

Pomnik przyrody, 1000 letnia lipa
Kościół wiejski w Reinberg

W miejscu, w którym pojawił się nowo położony, gładki asfalt przebiegała granica powiatów. Wjechaliśmy do Vorpommern-Greifswald. Po 2 kilometrach znaleźliśmy się w Greifswaldzie. Udaliśmy się na plac Rubenowa, przy którym wznosił się kościół św. Jakuba, najmniejszy z trzech kościołów znajdujących się w mieście. Z tego powodu nieraz nazywany „Małym Jakubem„. Świątynia wybudowana została w 1275 roku. Po drugiej stronie ulicy znajdował się budynek uniwersytetu w Greifswaldzie. Na środku placu stał Pomnik Rubenowa. Monument, wysoki na 12 metrów, przedstawiał najważniejsze postaci związane z tutejszym uniwersytetem. Jest to najwyższy wolnostojący pomnik z odlewu cynku w Niemczech.

Kościół Neuenkirchen
Kościół św. Jakuba w Greifswaldzie
Pomnik Rubenowa

Dwie przecznice dalej znajdowała się katedra św. Mikołaja. Kościół został wzniesiony w XIII w. jako trzynawowy halowy kościół miejski z prosto zamkniętym prezbiterium w stylu północnoniemieckiego gotyku ceglanego. Sto lat później przebudowano go na bazylikę. Tym razem wnętrza były otwarte i można je było swobodnie zwiedzać. No może poza tym, że w części obiektu prowadzone były prace remontowe. Ściany ogołocone były z wszelkiego rodzaju obrazów czy innych zdobień jakie na ogół spotyka się w kościołach. Mimo to po raz pierwszy spotkaliśmy się z tym, że za możliwość fotografowania obiektu należało wnieść opłatę 2 EUR. Oczywiście nie skorzystałem z oferty. Opcja byłaby do rozważenia gdyby wnętrza rzeczywiście były tego warte.

Katedra św. Mikołaja w Greifswaldzie
Rynek w Greifswaldzie

Przejeżdżając przez rynek zaczęliśmy rozglądać się za miejscem, gdzie moglibyśmy coś przekąsić. Dzieci chciały ponownie frytki więc w grę wchodził jakiś fastfood. Niebawem udało się znaleźć lokat z kuchnią turecką, oferujący między innymi kebaby. Najedzeni mogliśmy ruszać dalej. Słońce przyświecało, jechaliśmy teraz wzdłuż kanału o nazwie Ryck. Była to droga wodna, którą kiedyś pływały statki dowożące towary z portów morskich całej Europy do centrum Greifswaldu. Obecnie można dostrzegaliśmy wyłącznie łodzie turystyczne, których pływało tu na prawdę dużo. Ścieżka rowerowa prowadziła zaraz przy samej linii brzegowej. W takich miłych okolicznościach przyrody dotarliśmy do portu w Wieck. Nie wiem z jakiego powodu, ale miejsce przypominało mi trochę nasze mazurskie Mikołajki.

Kierunek plaża
Zwodzony most w Ryck
Na moście

Od rana Leon z Marysią zagadywali o to kiedy w końcu pójdziemy na plażę. Aż do tego momentu jechaliśmy w sporym oddaleniu od wybrzeża. W końcu pojawiła się plaża nad zatoką Dänische Wiek. Część od strony miasta była bardzo zatłoczona. Przeciwny kraniec był znacznie luźniejszy i tam właśnie pojechaliśmy. Na miejscu wyjaśniło się dlaczego jest tu znacznie mniej plażowiczów. Cześć z pośród nich była tak zwanymi 'golaskami’ jak nazywały ich nasze dzieci. No nic, nie ma róży bez kolców. W ostateczności woleliśmy tę opcję niż nerwowe wpatrywanie się wody zatoki szukając w tłumie naszych dzieciaków. Tu dużo łatwiej było kontrolować czy bawią się bezpiecznie w wodzie. W tej części zbiornik był bardzo płytki. Przez 200 metrów woda sięgała dzieciom zaledwie do pasa. Niewątpliwie był to duży plus gdyż i Felicja miała możliwość porządnie się wymoczyć. Dodatkowo woda była ciepła, dzieci spędziły w niej ponad godzinę i wcale nie miały zamiaru wychodzić.

Dzieciaki już w wodzie
Cały dzień na to czekaliśmy
Płytka woda była idealna na kąpiele dla najmłodszych

Do kempingu zostało jeszcze 16 kilometrów a dzień powoli dobiegał końca. Po wysuszeniu i zmianie odzienia z plażowego na rowerowe, pojechaliśmy dalej. Niecały kilometr dalej znajdowały się ruiny klasztoru Eldena założonego w 1199 roku. Istniał aż do reformacji w 1533 roku po czym powoli popadł w ruinę. Obszar na jakim rozciągały się pozostałości ceglanych murów oraz ich wysokości świadczyły, że w czasach swojej świetności musiał mieć duże znaczenie. Teraz musieliśmy okrążyć zatokę Dänische Wiek by dostać się na jej wschodni brzeg. W oddali pojawiły się niskie, ciemne chmury. Wyglądały trochę jak mgła, która rozwiewała się nad wodami zatoki. Kilka następnych kilometrów do Ludwigsburg poruszaliśmy się po lokalnej drodze. Ruch aut był niewielki, ale mijały nas z dość dużą prędkością. Pod tym względem im bliżej do granicy z Polską tym mniej bezpiecznie było na drodze. Może to i dobrze w końcu nie zdrowo jest skakać na raz do zimnej wody. Spotykaliśmy teraz coraz więcej rodaków, znakomita większość pracowała tu na stałe lub przyjechała na wakacyjny dorobek. Nawet na plaży siedziało obok nas kilka polskich rodzin, które sądząc po rozmowach mieszkały tu od dłuższego czasu.

Ruiny klasztoru Eldena
Ola, Leon i Marysia na tle ruin klasztoru Eldena
Spieszymy na kemping
Ewangelicki Kościół Świętego Krzyża
Już po drugiej stronie zatoki, nadciągają chmury

W Ludwigsburgu znajdował się zabytkowy kościół, kaplica oraz zamek. Niestety wjazd na teren był opatrzony tabliczką „posesja prywatna„, a że byliśmy w lekkim niedoczasie postanowiliśmy jechać dalej. Pogoda zmieniała się z każdą minutą i wyglądało trochę tak jakby zaraz miało lunąć. Do kempingu w Loissin Bungalowsiedlung było już niedaleko. Najszybciej dostalibyśmy się tam przez Loissin, ale wymagało to jazdy po ulicy, której mieliśmy już trochę dość z uwagi na nieodpowiednie zachowania kierowców. Pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża wybierając drogę gruntową. Odcinek dłuższy o 2 kilometry, ale bezpieczniejszy i bardziej malowniczy. Gdy wjechaliśmy do rezerwatu przyrody Lanken zrobiło się ponuro i jakoś nieprzyjemnie. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, ale widok był mocno ograniczony z powodu mgły. Dramaturgii dodawały uschnięte konary obumarłych drzew. Zrobiło się nieprzyjemnie. W niedużej odległości przepływała większa łódź, wyglądała jak statek widmo. Z tego co zapamiętałem w tym miejscu znajdował się gdzieś głaz narzutowy Teufelstein, niestety nie udało nam się go namierzyć.

Polskie krajobrazy
Nagle zrobiło się mrocznie, obszedł nas strach
Wyjeżdżamy z mrocznego lasu
Nad wybrzeżem unosiła się mgła

Po 5 kilometrach pojawiły się pierwsze zabudowania miasteczka. Mgła lekko opadła, ale niebo pozostało zasnute chmurami. Pod recepcję kempingu Loissin zajechaliśmy o 20:10. Z tabliczki wynikało, że była zamknięta od dziesięciu minut. Mimo to w środku kręcił się jakiś młody chłopak. Wpuścił mnie do środka i pozwolił zameldować się i opłacić nocleg. W sumie wyszło 41 EUR (180 złotych). Teren pod namioty był ogromny, ale w większości pusty. Postanowiliśmy rozbić się nieopodal pomieszczeń sanitarnych obok innej rodzinki, która także podróżowała rowerami. Rozpakowując rzeczy usłyszałem jak mówili po Polsku. Okazało się, że są z Poznania. Jechali w pięcioosobowym składzie. Rodzice plus trójka dzieci w wieku 5, 10 i 15 lat. Podróżowali od tygodnia wzdłuż wybrzeża Niemiec. Wystartowali z Lubecki, do której dostali się pociągiem z Polski. Najmłodsza córka jechała w przyczepce rowerowej Weehoo posiadającej własny napęd. Mogła więc pomagać tacie poprzez dokładanie dodatkowych watów energii.

Rozmawiając o pogodzie, tata drugiej rodzinki wspomniał, że w nocy przewidziane są opady z burzami. Według moich danych miało nie padać, ale dla bezpieczeństwa nałożyłem na nasz szwankujący tropik dodatkowe zakrycie w postaci tarpa. Jak się później okazało była to 'słuszna koncepcja’. Przed snem poszliśmy wykąpać się na dwie tury, najpierw panie a potem panowie. Do snu ułożyliśmy się dopiero po 23:00.

Dzień 18: Loissin – Koserow, 57 km

Prognozy pogody się sprawdziły i w nocy nawiedziła nas burza. Po 24:00 lunęło jak z cebra i zerwał się silny wiatr, który zaczął szarpać namiotem. W oddali dało się słyszeć grzmoty piorunów. Błyskawice rozświetlały co jakiś czas wnętrze namiotu. Dzięki tarpowi wnętrze namiotu pozostało jednak suche aż do rana. Po wyjściu ujrzałem, że plandeka, którą codziennie zakrywam na noc rowery leżała obok nich. Nie odleciała dalej tylko dlatego, że jeden z rogów zaczepił się pod przyczepką Felicji. Dobrze, że nawałnica przeszła w nocy i od rana mogliśmy szykować się w dalszą drogę.

Gdy robiliśmy śniadanie i zwijaliśmy powoli obóz, Felicja złapała kontakt z Mają, najmłodszą córką naszych sąsiadów. Poszły razem na plac zabaw i bawili się między innymi w chowanego. O 10:30 opuściliśmy kemping. Pułap chmur się nieco podniósł, ale dalej było mgliście, wilgotno i jakoś tak niewakacyjnie. W koło znajdowały się pola. Krajobraz nie był ujmujący. Zmienił się za to kierunek wiatru, który stał się teraz sprzymierzeńcem. W drugiej połowie sierpnia pogoda bywa już mniej stabilna, jakby dawała znaki by szykować się do powrotu z wakacji.

Podjechaliśmy na plażę w Lubmin. Sprawdziłem mapę i okazało się, że głaz którego wypatrywaliśmy dzień wcześniej znajdował się właśnie tu. Kamień znajdował się w wodzie, kilkanaście metrów od brzegu. Jego obwód wnosił 16,8 metra a objętość aż 32 metry kwadratowe. Został sprowadzony na obecne miejsce w epoce lodowcowej w wyniku ruchu ogromnych lodowców. Jak zwykle bywa z większymi okazami eratyków i z tym wiązała się pewna legenda. Gdy chrześcijaństwo pojawiło się na tych ziemiach, pogański lud Rügan chciał zniszczyć nowobudowane kościoły. Spłodzili trzech olbrzymów, z których najsilniejszy cisną skałą w kościół w Wusterhusen. Głaz rozpadł się na dwie części, z których jedna spadła na plażę w Lubmin. Ponoć odciski dłoni olbrzyma nadal znajdują się na Diabelskim Kamieniu.

Z rana pogoda nie najlepsza, Felicja a po prawej w oddali głaz narzutowy Teufelstein
Obserwujemy prace polowe z udziałem…
… ciężkiego sprzętu

Szkoda, że warunki pogodowe nie sprzyjały kąpielom morskim. Po zejściu z plaży ruszyliśmy dalej. Ścieżka rowerowa prowadziła wzdłuż ulicy. W pewnym momencie pojawiła się stara, wyłączona z eksploatacji elektrownia atomowa. Jechaliśmy wzdłuż ogrodzenia. Mijając się z grupkami rowerzystów. Przystanąłem by zrobić zdjęcie i od razu rzuciły się na mnie komary. Były ich takie ilości, że nie dało się zatrzymać nawet na chwilę. Podczas jazdy problem ten zanikał zatem należało jechać czym prędzej. W Kroslin minęliśmy niewielki, zamknięty kościół. Ewangelicka świątynia zbudowana została na przełomie XIII i XIV. Wieżę zdobiły późnobarokowe elementy architektoniczne. Z moich zapisków wynikało, że wnętrze charakteryzowało się tkanym dywanem ołtarzowym, który wykonano w wiosce rybackiej Freest w 1948 roku. Nie mieliśmy jednak okazji by to potwierdzić. Za miastem zaczęło się przejaśniać. Kilka chwil później pojawiło się słońce i z nieba zniknęły wszystkie chmury. Humory od razu się polepszyły i znów poczuliśmy się jak na wakacjach. Jazda szła znacznie sprawniej przy takiej pogodzie.

Nieczynna elektrownia atomowa Freesendorf
Kościół Ewangelicki w Kröslin
Na drugą połowę dnia pojawiło się słońce

Przed Wolgast wjechaliśmy w gęsty las. Nagle po lewej stronie ujrzeliśmy stado saren. Z początku myśleliśmy, że to dzikie zwierzęta, ale stały za siatką. Spojrzałem na mapę i w tym miejscu miała znajdować się jedna z atrakcji dla najmłodszych a mianowicie zoo. Dzieci bardzo chciały je zwiedzić. Musiały jednak wybrać zoo czy późniejsze wyjście na plażę. Wybór padł na to pierwsze.

Tym razem ja zostałem na straży naszego dobytku. Miałem trochę zaległości w spisywaniu dziennika wyprawy i chciałem je nadrobić. Po półtorej godzinie pojawiła się Ola z podekscytowanymi dzieciakami. Okazało się, że zoo było trochę nietypowe ponieważ zwierzęta odwiedzało się na terenie ich własnych wybiegów i zagród. Dodatkowo wstrzeliliśmy się w godziny karmienia mieszkańców zoo w tym na przykład małpek. Na prawdę warto było się tu zatrzymać. Cena za jedną osobę dorosłą i trójkę dzieci też nie była wygórowana 22,5 EUR (100 złotych).

W parku zwierząt Tierpark, spotkanie z lamami
Felicja z koziołkiem
I jeszcze dwa koziołki
Jeżozwierz afrykański
Dzieci mogły swobodnie przemieszczać się w wybiegach
Leon
Karmimy małpki
Głaskamy świnki morskie i króliczki

Po 15 minutach dotarliśmy do centrum Wolgast. Jak wszystkie miasta oddalone od morza o minimum 5 kilometrów i to było opustoszałe. To znaczy widać było ludzi, ale raczej miejscowych. Czuliśmy się jedynymi turystami, którzy zapuszczali się w głąb lądu. Z atrakcji miasta można wymienić kościół św. Piotra którego budowę rozpoczęto około 1370 roku na bazie wcześniejszej budowli z XIII wieku, a zakończono na początku XV wieku. Na rynku naszą uwagę zwróciła niewielka, pozłacana fontanna. Zaraz obok znajdował się ratusz z XIV. Obecny wygląd otrzymał w 1722 roku za wyjątkiem latarni wzniesionej w 1780 roku.

Przedzieramy się przez Wolgast
Kościół św. Piotra w Wolgast
Złota fontanna na rynku w Wolgast

Temperatura skoczyła o kila stopni do góry, bezpośrednio na słońcu było jeszcze cieplej. Nasza zagraniczna przygoda powoli dobiegała końca. Za miastem, po stronie zachodniej, znajdował się zwodzony most, za którym rozpościerał się widok na wyspę Uznam uznawaną razem Rugią za jedno z najbardziej turystycznych miejsc na niemieckim wybrzeżu Bałtyku. Jechaliśmy gruntową drogą pośród pól. W Trassenheide zatrzymaliśmy się na zakupy. Mimo niedzieli, market Netto był otwarty. Informacje, że w 7 dniu tygodnia w Niemczech ciężko jest znaleźć otwarty sklep nie sprawdziły się. Jedząc lody zastanawialiśmy się co robić dalej. Pierwotny plan zakładał nocleg za Ückeritz. Dzięki temu kolejnego dnia moglibyśmy zrobić dłuższy przerzut i pierwszą noc w Polsce spędzić w sympatycznym ośrodku Reda w Międzywodziu. Chcieliśmy uniknąć noclegu na kempingu w Międzyzdrojach, który nie przypadł nam do gustu dwa lata wcześniej, gdy jechaliśmy rowerami wzdłuż polskiej części wybrzeża. Pamiętałem jednak obietnicę daną dzieciom, że zatrzymamy się na dłużej w truskawkowej wiosce przygód Karls’a a na to nie byłoby już dziś czasu.

Unoszony most na wyspę Uznam

Ustaliliśmy, że rozbijemy się na polu namiotowym w Koserow, w którym to mieście znajduje się omawiany plac rozrywki. Kolejnego dnia wstaniemy wcześnie rano co powinno pozwolić na uniknięcie tłumów, które najczęściej pojawiają się około południa. Zatem dzisiejszy dystans został skrócony prawie o 10 kilometrów. Dzień powoli dobiegał końca, ale do miejsca noclegu pozostało jeszcze 12 kilometrów. Jechaliśmy przez nadmorskie lasy, które przypominały te nad polskim morzem. W Zinnowitz przejechaliśmy przez główną arterię miasta. Turystów było całe zatrzęsienie. Za zabytkowym kościołem pochodzącym 1894 roku nawigacja prowadziła nas przez gęsty las. Po kilku kilometrach znaleźliśmy też chwilę by zejść na plażę w Zempin. O kąpieli nie było jednak mowy. Gęsta warstwa kwitnących wodorostów i innej morskiej roślinności sprawiła, że woda przybrała kolor gnojówki. Skończyło się na zabawie w piachu.

Znowu na nadbałtyckiej plaży
Woda nie nadawała się do pływania, pozostały zabawy w piasku
Felicja

Po 2 kilometrach dotarliśmy na pole namiotowe Am Sanfeld. Zbliżała się 20:00. Uprzejmy recepcjonista, mówiący płynnie po angielsku, wskazał nam plac do rozbicia namiotu i w skrócie opisał najważniejsze punkty kempingu. Pobyt mieliśmy opłacić rano. Gdy zapytałem o karty lub żetony na ciepłą wodę pod prysznice oznajmił, że nie potrzebujemy ich gdyż jest już wliczona w cenę. Byliśmy tym lekko zdziwieni bo zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że w pozostałych miejscach było inaczej. Teren przeznaczony pod namioty nie był za dobry. Raz, że znajdował się na lekkim wzniesieniu, dwa że w koło rosły sosny a podłoże było piaszczyste. Taki zestaw powoduje, że wchodząc do namiotu wnosimy (głównie dzieci) ze sobą kurz i bród. Ale nie ma co narzekać. Pozostało rozbić namiot i przygotować obiadokolację. Gdy zaszło słońce pojawiły się komary. Cięły jakby od tego zależało ich życie. W jakimś stopniu w końcu zależało. Ola z dziećmi schowali się w namiocie. Zostałem sam na polu 'bitwy’. Posiłek był wyjątkowo wykwintny i składał się z 3 dań: spagetti bolognese z liofilizatów, zupki chińskie a na dostawkę wekowane parówki. To ostatnie, to całkiem niezły pomysł bo standardowe parówki należy przechowywać w chłodzie a te mogliśmy wieść poza lodówką, której oczywiście nie mieliśmy. Po posiłku zabrałem Leona i poszliśmy pod prysznice. Po powrocie zamieniliśmy się z dziewczynami. Gdy wróciły my już smacznie spaliśmy.

Dzień 19: Koserow – Międzyzdroje, 50 km

Plan na poranek był prosty. Wstać jak najwcześniej się da i dojechać do oddalonego o kilometr parku rozrywki Karls. Otwierali o 8:00, liczyliśmy na to, że niewielu turystów wybierze się tak wcześnie. Po ekspresowym śniadaniu i pakowaniu udało nam się opuścić kemping o 9:00. Zanim wyjechaliśmy za bramę opłaciłem jeszcze nocleg, wyszło 35 EUR (158 złotych), czyli całkiem przyzwoicie. Zapytałem recepcjonistę czy wliczona jest do tego tak zwana Uznam Karte, opłata uzdrowiskowa. Stwierdził, że jeżeli przejeżdżamy przez wyspę ’tranzytem’ to nie ma powodu by za nią płacić. Co innego gdybyśmy spędzali tu wakacje stacjonarnie.

Pod wioskę Karls’a podjechaliśmy po 9:00. Ola została przy rowerach, nieopodal wielkiego parkingu dla aut. Ja z dziećmi poszliśmy skorzystać z dostępnych atrakcji. Część była jeszcze nieczynna, ale miały niebawem zostać udostępnione. Dobrze wyszło, że nie podjechaliśmy tuna 8:00. Podobnie jak w pozostałych turystycznych miejscowościach, z obsługą najłatwiej było dogadać się po polsku. Znakomita większość pracowników parku była Polakami. Rozeznaliśmy się co o której otwierają i jak opłacać kolejne atrakcje. Część była za darmo, inne za żetony kupowane w automatach a te najbardziej popularne trzeba było opłacić osobno przy kasach stojących bezpośrednio przy bramkach. Gdy dowiedzieliśmy się już wszystkiego wskoczyliśmy w wir rozrywki. Lisa atrakcji jakie zaliczyliśmy była długa: rollercoaster, jazda traktorem, labirynt, sterowane łódki, tor przeszkód nad stawem, zbieranie kolorowych kamyczków, minikoparka, ciekawy plac zabaw. Do najciekawszych z pewnością należała długa zjeżdżalnia, po której ślizgało się na matach przypominających wycieraczki do butów. Mało tego atrakcja ta była za darmo więc dzieci sporo nabiegały się po schodach by zjechać jak najwięcej razy. Była też jazda na kucykach czy karuzela, w której by dostać się na górę należało podciągać się za pomocą liny. Na koniec jeszcze tor z autami przypominającymi gokardy.

Zaczynamy zabawę od rollercoster’a
Jest wesoło
A teraz na traktorze
Szukamy kamiennych skarbów
Na torze przeszkód...
… i w labiryncie
Minikolejka i…
… minikoparka
W traktorze
Na zjeżdżalni
Gasiliśmy też pożary
Ujeżdżaliśmy siwe kuce…
I kasztanowe też
Ścigaliśmy się na wycieraczkach
Wciągaliśmy się na karuzelę
Ścigaliśmy się na torze

Obiekt opuściliśmy około 12:00. Gdy dzieci dobiegły do Oli zaczęły opowiadać o wszystkich zaliczonych w parku atrakcjach. Ponad 3 godziny zabawy kosztowały nas około 55 EUR (248 złotych). Biorąc pod uwagę, że byliśmy tam w 4 osoby to niewiele. Wybór porannej pory też był dobrym pomysłem, większe grupy turystów zaczęły schodzić się dopiero przed południem. Kilometr dalej zatrzymaliśmy się przy sklepie Netto. Zrobiliśmy zakupy na śniadanie. Przy okazji chciałem spieniężyć kilka bonów pochodzących z automatów do zwrotu butelek. Niestety nic z tego nie wyszło. Nie dość, że nie przyjmowali bonów z automatów innych sieci niż Netto to akceptowali wyłącznie bony z automatu znajdującego się w ich placówce zatem wszystkie bony poszły do śmieci. Podobny system ma funkcjonować w Polsce od 2025 roku. Jeżeli będzie tak samo dopracowany to można go będzie uznać, za kolejnych podatek jaki zapłacimy przy kasie kupując na przykład butelkowaną wodę.

Po śniadaniu ruszyliśmy dalej. Przez następne 10 kilometrów jechaliśmy przez las zaraz obok wysokiego klifu, z którego co jakiś czas roztaczał się widok na Bałtyk. Pagórków było co nie miara. Na tym dystansie pokonaliśmy łącznie 200 metrów wzniosu. Niektóre ze 'ścianek’ miały 16% nachylenia i były nie lada przeszkodami dla nas i naszych obładowanych sakwami rowerów. Marysia i Leon trochę tu pomarudzili. Felicja po ranku pełnym wrażeń szybko usnęła przesypiając najtrudniejsze momenty jazdy. Na wysokości miasteczka Ückeritz wjechaliśmy na teren najdłuższego kempingu na jaki kiedykolwiek wiedzieliśmy. Od szlabanu, który bez opłat mogli przekroczyć wyłącznie piesi i rowerzyści, ciągnął się przeszło 4 kilometry.

Felicja odsypia zabawy w parku rozrywki
Na wyspie Uznam podjazdów było sporo
16% nachylenia… dziewczyny ćwiczą łydki
Coraz bliżej granicy…

Pierwszą krótką przerwę zrobiliśmy w Bansin. Zjedliśmy drożdżówki i trochę innych słodyczy. Mieliśmy ochotę na lody, ale we wszystkich miejscach, które mijaliśmy oferowali wyłącznie lody włoskie, za którymi nie przepadamy. Do granicy z Polską pozostało niewiele. Przez następne 10 kilometrów jechaliśmy koło luksusowych willi. Na mapce miałem tu oznaczonych kilka punktów w tym między innymi zabytkowe molo w Heringsdorfie czy olbrzymi kosz wiklinowy. Tłumy turystów i cały ten przepych mijanych miejsc sprawił, że chciałem przejechać tędy jak najszybciej by dostać się w spokojniejszy rejon. Nie czuję się komfortowo w takich enklawach bogactwa i blichtru. To nie nasza bajka.

Na deptaku w Ahlbeck

W końcu nadeszła ta chwila. Dojechaliśmy do granicy polsko-niemieckiej. Na pamiątkę zrobiliśmy kilka zdjęć. Był to symboliczny koniec drugiego etapu naszej wyprawy prowadzącego przez wschodnią część niemieckiego wybrzeża Bałtyku. Dystans jaki pokonaliśmy od opuszczenia promu w Rostocku wyniósł 310 kilometrów. Czas leciał dalej a my musieliśmy dostać się jeszcze na kemping w Międzyzdrojach. W Świnoujściu weszliśmy na plażę by z bliższej odległości zobaczyć stawę młyny. Zrobiliśmy też zdjęcia z latarnią morską znajdującą się po wschodniej stronie rzeki Świna. Niestety w tym roku zamknięto możliwość dostania się do niej na rowerach. Nowo wybudowana droga dla rowerów, która pochłonęła niemałe środki została zamknięta ponieważ przeprowadzona była pod krytyczną infrastrukturą, doprowadzającą skroplony gaz z portu do olbrzymich zbiorników. Jeszcze dwa lata wcześniej udało nam się po niej dojechać pod samą latarnię. Zdjęcia były zatem jedynym potwierdzeniem odwiedzenia tego obiektu.

Mamy to! Po 17 dniach jazdy i dwóch przeprawach promowych jesteśmy z powrotem w Ojczyźnie
Stawa Młyny u wyjścia z portu w Świnoujściu
Zbieramy polskie muszelki
Zdjęcie z latarnią morską w Świnoujściu, do której od tego roku nie da się już dojechać na rowerach

W centrum Świnoujścia zatrzymaliśmy się na obiad w jednej z niewielkich pizzerii. Jedzenie było bardzo smaczne, chyba najlepsze jakie jedliśmy do tej pory podczas całego wyjazdu. Najedzeni i zadowoleni podjechaliśmy na pobliską przeprawę promową łączącą Świnoujście centralne z Warszowem, jego przemysłową dzielnicą. Był to trzeci rejs promem na tej wyprawie. Trwał jednak znacznie krócej niż poprzednie bo tylko jakieś 7 minut. Gdy dzieciaki próbowały dopchać się do okna by zobaczyć portowe widoki Felicja zrobiła sobie coś w oko. Najprawdopodobniej coś do niego wpadło, ale nie dała sobie tego sprawdzić i z pokładu zjeżdżaliśmy z donośnym płaczem. Nie dała sobie pomóc więc ruszyliśmy dalej mając nadzieję, że oko samo się oczyści dzięki strumieniom łez. Po pierwszych kilkudziesięciu metrach Felcia zapadła w drzemkę po raz drugi tego dnia. Zrobiło się cicho i spokojnie.

Wjeżdżamy na trzecią przeprawę promową w te wakacje

Jakość szlaku R10 nie zmieniła się od czasu gdy byliśmy tu ostatnim razem. Droga była nierówna, miejscami kamienista lub piaszczysta. Było też pusto, no bo kto miałby ochotę jeździć w takim terenie. Dobra nawierzchnia pojawiła się na 3 kilometry przed Międzyzdrojami i tu też postanowiliśmy zejść na plażę o co wcześniej wnioskowali Marysia z Leonem. I ja skorzystałem z przerwy zażywając orzeźwiającej kąpieli. Trzeba przyznać, że tak czystego piasku jak nad polskim morzem nie uświadczyliśmy nigdzie indziej.

Jakość polskiej części odcinka R-10, szlaku rowerowego wokół Bałtyku, pozostawia wiele do życzenia
Na plaży koło Międzyzdrojów

Słońce wisiało coraz bliżej horyzontu. Po godzinie udaliśmy się do centrum Międzyzdrojów. Na wjeździe Ola wypatrzyła plac namiotowy znajdujący się w większym ośrodku wczasowym. Podjechaliśmy pod recepcję i tu cena wbiła nas w siodełka. Koszt za jedną noc to 210 złotych. Rozumiem, że był tu basen i pewnie czyste łazienki, ale podczas całego wyjazdu ani w Szwecji ani w Niemczech nie spotkaliśmy miejsca, które kosztowałoby więcej. No nic pozostało nam spędzić noc na kempingu Forest Camp. Nie mieliśmy stąd najlepszych wspomnień. Na miejscu okazało się, że niewiele tu się poprawiło. Na placu czuć było zapach szamba. Gdy wypakowywaliśmy tobołki pojawiły się chmary komarów, pierwszy raz od początku wyjazdu zmuszony byłem założyć długie spodnie i bynajmniej nie z uwagi na temperatury, ale właśnie w celu ochrony przed tymi krwiożerczymi owadami. Do tego bluza i jakoś poszło. Gdy zaszło słońce na wszystkim osiadła rosa. Będąc w namiocie każdy zajął się swoimi sprawami. Marysia rysowała zaległe rysunki, Leon był tak zmęczony, że od razu zasnął. Z Felicją był mały kłopot bo po dwóch drzemkach jakie odbyła dziś w przyczepce za nic nie chciała się położyć. Po pewnym czasie jednak usnęła, ale dopiero po zgaszeniu lampki.

Na 3 kilometry przed Międzyzdrojami pojawiła się przyzwoita droga dla rowerów i pierwszych

Dzień 20: Międzyzdroje – Pustkowo, 48 km

Nad ranem obudziły mnie krople wody spadające z sufitu namiotu, w którym spaliśmy już od blisko 3 tygodni. W nocy nie było opadów. Woda skropliła się od wewnętrznej strony tropiku w wyniku kondensacji pary wodnej i różnicy temperatury jaka panowała pomiędzy wnętrzem a otoczeniem zewnętrznym. Wyszedłem na zewnątrz i ostrożnie odczepiłem tropik od sypialni starając się przy tym by jak najmniej zmoczyć towarzystwo, które jeszcze w niej kimało. Wszystko w koło było zawilgocone. Rozwiesiłem część namiotu na lince by trochę przeschła. Niestety niebo było zachmurzone co nie polepszało sytuacji. Wiatr, który nieraz ratował nas w takich sytuacjach także był niemal zerowy.

Druga obudziła się Ola i rozpoczęła pakowanie. Gotowe sakwy wieszałem od razu na rowerowych bagażnikach. Rozłożyłem na trawie plandekę. Ułożyliśmy na niej rzeczy potrzebne do przygotowania śniadania. Po dopakowaniu ostatnich sprzętów ruszyliśmy przed siebie już bez konkretnego planu. Cel został wczoraj osiągnięty. Teraz chcieliśmy dojechać przynajmniej do Kołobrzegu, z którego mógłbym w jeden dzień pojechać po auto pozostawione w Gdyni. Trzymaliśmy się głównie szlaku R10. Na polski odcinek nie miałem przygotowanej mapki z atrakcjami. Decyzje gdzie się zatrzymamy i co zobaczymy miały zapadać spontanicznie. Główny głos miały tym razem dzieci. Zrezygnowaliśmy więc z zabytków czy innych obiektów, którymi młodzież nie byłaby zainteresowana.

Za Międzyzdrojami wjechaliśmy w obszar Wolińskiego Parku Narodowego i tu niespodzianka. Przy bramie wjazdowej stała kobieta sprzedająca bilety wstępu na teren parku. My oczywiście wjechaliśmy za darmo z uwagi na posiadane przez nas Karty Dużej Rodziny, to jeden z bardzo niewielu przywilejów jaki daje nam ten program. Inni nie mili tyle szczęścia i musieli zapłacić. Zarówno w Szwecji jak i w Niemczech wejście do parków narodowych było bezpłatne. No i tak chyba być powinno, w końcu to dobro narodowe. Kilometr dalej znajdowała się pokazowa zagroda żubrów i kolejna kasa, w której należało zapłacić za wstępu (tu już nie działała KDR). Nie muszę dodawać, że 90% turystów była zainteresowana wyłącznie zwiedzeniem zagrody więc wejściówki za wstęp do całego parku można było uznać właściwie jako zwiększenie kwoty potrzebnej do obejrzenia tej atrakcji.

Dwa lata temu nie udało nam się wejść na teren zagrody ponieważ w poniedziałki obiekt jest zamknięty. Obiecaliśmy sobie, że kiedyś tu jeszcze wrócimy. No i się udało. Dziś był wtorek. Na sporym wybiegu widać było pokaźne stado żubrów. Poza tym była jeszcze zagroda z dwójką dzików. Jeleniami, które schowały się gdzieś za górką oraz duża klatkach z dwoma orłami. I to tyle, całe zwiedzanie zajęło nam 15 minut. Cena wraz z opłatą za wejście do parku podobna do tej za wstęp do zoo pod Wolgast. Niestety poziom satysfakcji znacząco poniżej normy.

W pokazowej zagrodzie żubrów w Wolińskim Parku Narodowego
Żubry

Rozczarowani pojechaliśmy dalej w stronę Warnowa. Leśna droga była niemal pusta. Za miasteczkiem skręciliśmy na północ i tak dojechaliśmy do Wisełki. 2 lata temu ominęliśmy tę miejscowość, ponieważ dalej musielibyśmy jechać ruchliwą i niebezpieczną drogą wojewódzką numer 102. Wybrałem wtedy lokalne drogi łączące Domysłów, Kołczewko, Chynowo, Sierosław i Zastań. Teraz wzdłuż ulicy poprowadzona była nowiutka droga dla rowerów. W Wisełce zatrzymaliśmy się na obiad, a właściwie zupę pomidorową, którą zamówiliśmy dla dzieciaków. Jadąc do Międzywodzia wyprzedziliśmy małżeństwo sakwiarzy. Nie byłoby w ty może nic dziwnego gdyby nie to, że starszy mężczyzna jechał na hulajnodze. Z przodu miał zawieszone dwie niewielkie sakwy. Żona jadąca na rowerze miała nieco więcej bagażu. Minęliśmy się też z ojcem jadącym rowerami z dwójką dzieciaków starszych od naszych. Podobnie jak my mieli sakwy. Córka nieco starsza od Marysi była podpięta do roweru ojca elastyczną linką.

Jedziemy przez Woliński Park Narodowy
Z sakwami można podróżować także na hulajnodze

W Międzywodziu zatrzymaliśmy się na obiad w restauracji Bałtycka. Porcje były duże a jedzenie smaczne. Wzięliśmy dorsza, kotlety schabowe a do tego frytki. W między czasie skontaktował się ze mną brat. Przez ostatnie kilka dni wakacjowali się razem z żoną i synem w Zakopanem. Na 6 ostatnich dni wakacji postanowili przyjechać nad morze. Mieli zarezerwowany apartament w Niechorzu, zaledwie 30 kilometrów od miejsca, gdzie się aktualnie znajdowaliśmy. Nocleg zaplanowałem w Pustkowie w tym samym ośrodku co 2 lata wcześniej. Umówiliśmy się, że podjadą do nas wieczorem i pójdziemy wspólnie na plażę.

Za Międzywodziem znajdowało się niewielkie wesołe miasteczko. Wesołe tylko z potocznej nazwy bo było kompletnie puste co w sumie nam nie przeszkadzało. Zawitaliśmy tu na poprzedniej wyprawie jadąc wzdłuż wybrzeża. Tym razem Marysia i Leon nie bali się już wsiąść do małych, elektrycznych pojazdów na autodromie. Felicja z kolei jeździła na karuzelach. W sumie wydaliśmy 120 zł… w 20 minut. Trudno to nawet porównać do zabawy w Niemieckim parku rozrywki gdzie bawiliśmy się 3 godziny za 130 zł więcej. No ale kto powiedział, że wyjazd nad polskie morze jest tani?

Felicja zmieniła karocę na bardziej królewską
A Marysia i Leon przesiedli się do aut
Leon na torze
A tu Felicja kieruje ciężarówką

Do miejsca noclegu pozostało 20 kilometrów, za nami było prawie 30. Należało się trochę pospieszyć. Następne 18 kilometrów do Pobierowa dojechaliśmy niemal jednym ciągiem. Dziewczyny miały obiecane zaplatanie warkoczyków a ta miejscowość, jak pamiętaliśmy, miała długi deptak 'ubogacony’ wszelkiej maści sklepikami, straganami czy innymi atrakcjami spotykanymi nad morzem. Szybko znaleźliśmy jedno ze stanowisk gdzie Marysi i Felicji wplecione zostały kolorowe warkoczyki. W tym czasie zabrałem Leona do punktu z automatami do gier. Ostatnie 2 kilometry były już tylko formalnością. Na polu kempingowym Przy morzu przywitał nas ten sam właściciel co kiedyś. Wskazał miejsce gdzie moglibyśmy się rozbić. Zaraz przy dużej wiacie, którą moglibyśmy zaanektować z rana na przykład na śniadanie. Ja zająłem się rozbijaniem namiotu i rozpakowywaniem bagaży. Ola zabrała dzieci na plażę gdzie czekała już na nich rodzina brata. Później zrobiliśmy wymianę, zdążyłem w sam raz na zachód słońca. Wieczorem pochodziliśmy jeszcze uliczkami Pustkowa. Umówiliśmy się kolejnego dnia na plażowanie w Niechorzu. Przed snem skorzystałem jeszcze z dostępu do prysznicy, dzieci postanowiły zostawić tę 'przyjemność’ na rano. Zwróciliśmy uwagę na absolutny brak komarów. Zupełnie odmienna sytuacja względem Międzyzdrojów. Ola zapamiętała, co opowiadała kiedyś żona właściciela o nietoperzach, które skutecznie 'oczyszczają’ ich teren z insektów.

Znak rozpoznawczy polskiej części wybrzeża Bałtyku… kramy ze wszystkim i z niczym
Jedziemy przez nadmorskie lasy
W salonie gier…
… trwa zacięta walka
W końcu na plaży
Do wspólnej zabawy dołączył kuzyn Stefan
Czwórka wnuków w komplecie
Zachód słońca w Pustkowie

Dzień 21: Pustkowo – Grzybowo, 45 km

Wstałem o 6:00. Dziś ponownie wewnętrzna część tropiku była cała zamoknięta. Rozwiesiłem ją na elementach pobliskiej altany. Niebo było czyste, zapowiadał się słoneczny dzień. W sam raz pod plany jakie ułożyły nam się wczoraj po wizycie brata. Jeszcze zanim podgrzałem mleko no śniadanie Ola ogarnęła całą trójkę naszych zuchów pod prysznicem. O 10:00 byliśmy gotowi do odjazdu, poszedłem jeszcze opłacić nocleg. Wyszło 120 zł, w ciągu 2 lat cena wzrosła dwukrotnie.

Odcinek drogi rowerowej do Niechorza poprowadzony był dobrej jakości asfaltem. Większe wzniesienia zostały za nami. Teraz teren był już niemal płaski. Pojawiły się za to inne przeszkody. Kolejne miejscowości, które niemal się ze sobą łączyły powodowały, że na ścieżkach było wielu turystów. Rodziny z małymi dziećmi i wózkami, spacerowicze w różnym wieku, dzieci na rowerkach biegowych. Trzeba było mieć oczy szeroko otwarte i przewidywać rozwój sytuacji by nie mieć jakiegoś wypadku. W Rewalu zatrzymaliśmy się na pyszne lody z Zielonej Budki. Mieli dużo smaków, których nie jedliśmy nigdzie indziej. Nie obyło się też bez wizyty w pobliskich sklepikach wypełnionych kiczowatymi pamiątkami i plastikowymi zabawkami. W Szwecji nigdzie nie spotkaliśmy się z takimi straganami. W Niemczech widzieliśmy może kilka.

Ciekawy szlaban w Rewalu

Do Niechorza dotarliśmy o 12:00. Druga latarnia na wybrzeżu, także okazała się niedostępna. Obiekt był poddawany renowacji. Wejście było zamknięte. Po raz kolejny wykonaliśmy wspólne zdjęcie na dowód odwiedzenia obiektu. Zacząłem się nawet zastanawiać czy do zdobycia odznak zaliczą nam te wszystkie latarnie, które albo były zamknięte, albo jak w przypadku tych w Szwecji, nie oferowały możliwości postawienia stempla w paszportach latarnika. Zaraz obok znajdowała się motylarnia. Postanowiliśmy ją odwiedzić. Chłopak, który oprowadzał naszą grupę w w ciekawy sposób opowiadał o tych skrzydlatych owadach. Był zaangażowany i chociaż to było nasze trzecie wejście do podobnego obiektu dowiedzieliśmy się nowych rzeczy. Dzieciom znowu bardzo podobała się wizyta w parnym pomieszczeniu, w którym pomiędzy nami latały duże okazy motyli.

Latarnia morska w Niechorzu była w remoncie
Za to motylarnia była otwarta
Motylek
Motyle były wszędzie

W końcu udaliśmy się na plażę. Brat ze swoją rodziną już tam byli. Nieopodal zejścia zatrzymaliśmy się przy niewielkim sklepiku by zakupić łopaty, no bo jak to tak do piachu bez tego narzędzia?! Wdaliśmy się w krótką rozmowę ze sprzedawcą między innymi na temat asortymentu. Właściciel oferował najtańszy sort zabawek. Jak sam przyznał miał kiedyś lepsze łopatki na przykład od Wadera, ale by być konkurencyjnym musiał obniżyć jakość asortymentu. Na plaży spędziliśmy dobre 4 godziny. Ola odpoczywała przy jednym z kutrów gdzie ustawiliśmy rowery. Ja z dziećmi i rodziną brata siedzieliśmy zaraz przy brzegu. Było kopanie zbiorników wodnych, trochę kąpieli no i łapanie rybek przy pomocy siatki na motyle.

Pogoda wręcz idealna na takie aktywności. Po plażowaniu poszliśmy wspólnie na obiad. Około 17:00 ruszyliśmy dalej. Do celu zostało nam 30 kilometrów. Wypadało przebyć ten odcinek bez większych przystanków, dzieci o tym wiedziały. Taka była umowa, że po dłuższym pobycie nad morzem w drugiej połowie dnia trzeba będzie trochę 'przycisnąć’. Za Pogorzelicą wjechaliśmy na kilkunastokilometrowy odcinek poprowadzony przez nadmorskie, sosnowe lasy. Automatycznie ruch turystyczny zmniejszył się o 99%. Im mniej atrakcji a więcej natury tym spokojniej. Felicja kołysana na nierównej szutrowej drodze szybko usnęła. W pewnym momencie dogoniliśmy rowerową rodzinkę, która nocowała na tym samym kempingu co my. Rano rozmawiałem przez chwilę z tatą trójki dzieci w wieku 1, 6 i 7 lat. Zakres wiekowy podobny do tego jaki przedstawiał się u nas 3 lata wcześniej gdy jechaliśmy pierwszą wyprawę rowerową z Kołobrzegu do Kopalina. Zrównałem się z nimi by pogawędzić o sprzęcie, o tym co mają w planach i wymienić ogólne spostrzeżenia na temat podróżowania z dziećmi na rowerach. Była to ich pierwsza wyprawa. Życzyłem im wytrwałości i rozpocząłem pogoń za Olą, Marysią i Leonem, którzy w tym czasie zdążyli mnie nieco odsadzić.

Lasy za Pogorzelicą, 4 godziny na plaży w Niechorzu zrobiły swoje… Felicja znowu drzemie w przyczepce
Marysia, pierwszy sezon na większym rowerze z 26″ kołami a sprzęt już wydaje się za mały
I dla pieszych i dla rowerów, całe szczęście i jednych i drugich było jak na lekarstwo
Jedziemy do Grzybowa

Jazda szła bardzo sprawnie. Muszę w tym miejscu pochwalić dzieciaki bo nie marudziły. Nie licząc kilku sikustopów do Dźwirzyna dojechaliśmy bez większych przerw. Felicja cały czas spała. W pewnej chwili po lewej stronie drogi mignęło nam wesołe miasteczko. Miało znacznie więcej klientów niż to z Międzywodzia. Od początku wyjazdu Maria i Leon wspominali o kolejkach górskich i tam gdzie była taka możliwość pozwalaliśmy im z nich skorzystać. Tu także znajdowała się taka atrakcja. Facet, który obsługiwał urządzenie wyglądał nieco żulersko. Puścił dzieciaki z taką prędkością, że krzyczały niemal przez cały czas jazdy. Widać było, że miał z tego frajdę bo uśmiechał się pod nosem. Po wyjściu jeszcze przez pół godziny dzieci były bardzo podekscytowane, adrenalina skoczyła im o kilka poziomów do góry.

Rollercoaster w Dźwirzynie

Ostatni fragment drogi do Grzybowa minął ekspresowo. 33 kilometry przejechaliśmy w 2 godziny. Jak na jazdę z dziećmi i to, że wszyscy byliśmy obciążeni sakwami było to rewelacyjne tempo. Recepcja kempingu Bursztynek była otwarta do 22:00 więc postanowiliśmy jeszcze podskoczyć na obiad do jadłodajni „U Jacka„. Zamówiliśmy dorsza z frytkami, zupę rybną a dla dzieci naleśniki. Wszystko było smaczne jak ostatnim razem. Około 20:00 zameldowaliśmy na polu namiotowym. Po rozbiciu obozu poszedłem opłacić nocleg. Wyszło 142 złote, blisko połowę więcej niż dwa lata wcześniej. Co ciekawe pierwszy raz spotkałem się by do ceny wliczano także rowery. Od każdego po 5 złotych. Trzeba jednak przyznać, że kemping miał dobry standard. Podobny do tych w Szwecji. Czyste łazienki, kuchnię z jadalnią. Wszystko na swoim miejscu. Wieczorem skorzystaliśmy z prysznicy po czym poszliśmy spać.

Jemy obiadokolację w Jadłodajni u Jacka

Dzień 22: Grzybowo – Gąski, 33 km

Po północy zaczęło kropić. Niby niewiele. Byliśmy też rozbici pod drzewem. Mimo to zebrałem się w sobie i wyszedłem rozwiesić nad namiotem tarp, gdyby pogoda miała ulec pogorszeniu. Tak też się ostatecznie stało więc decyzja była słuszna. To, że rozbiliśmy się pod drzewem miało i negatywne skutki. Rano namiot zamiast schnąć (już nie padało), przyjmował na siebie kolejne krople wody spadające z liści. Trzeba było czym prędzej opuścić schronienie. Ola ekspresowo spakowała sakwy. Wyjęliśmy wszystko na zewnątrz wieszając część bagaży na rowerach. Namiot rozwiesiłem na urządzeniach pobliskiego placu zabaw.

Gdy dopakowywałem ostatnie bambetle, Ola poszła z dzieciakami do jadalni gdzie przyrządzili śniadanie. Kemping opuściliśmy o 9:00. Tak ekspresowe tempo pozwoliło nam na zajęcie drugiego miejsca, wśród osób, które jak my spały pod namiotem i zatrzymały się tu tylko na jedną noc. Przed nami wyruszyła tylko jedna dziewczyna, która podróżowała na piechotę. Zmierzaliśmy teraz do Kołobrzegu. Według pierwotnego planu chciałem byśmy osiągnęli na rowerach właśnie ten punkt. Mogliśmy powoli rozglądać się za jakąś kwaterą na kolejne 3 dni. Zrobiliśmy niewielkie zakupy na drugie śniadanie, które zjedliśmy koło latarni usytuowanej przy porcie. W miedzy czasie zwiedziliśmy obiekt. Ja z Olą i Felicją wbiliśmy do naszych paszportów pamiątkowe pieczątki. Marysia i Leon przystemplowali je 3 lata wcześniej.

Śniadano pod chmurką widziane z latarni morskiej w Kołobrzegu
Diabelskie koło w Kołobrzegu

Po pół godzinnym odpoczynku pojechaliśmy dalej na wschód. Był czwartek, nasz urlop kończył się w niedzielę. Ustaliliśmy, że dojedziemy jeszcze do Gąsek i tam poszukamy jakiegoś domku do wynajęcia. Trasa R-10 w tym miejscu była bardzo zatłoczona. Zupełnie jak tatrzański szlak nad Morskie Oko. Rowery, hulajnogi elektryczne, kolarze na szosówkach po jednej stronie chodnika. Po drugiej spacerowicze, dzieci i zwierzęta nie koniecznie na smyczach. Poprowadzenie tędy głównego szlaku rowerowego w Polsce to słaby pomysł. Zamiast podziwiać widoki należało skupić się na tym by kogoś nie rozjechać lub by samemu nie zostać potrąconym przez szybsze pojazdy.

Fragment trasy za Kołobrzegiem

W Podczelach zatrzymaliśmy się na lody. Przejazd przez Ustronie Morskie wymagał jeszcze większej ekwilibrystyki tym bardziej, że droga dla rowerów i pieszych uległa znaczącemu zwężeniu. Dalej było już spokojniej. Minęliśmy Wieniotowo, Pleśną i już pojawiły się Gąski. Była 13:00. Upalny dzień najbardziej dawał się we znaki Felicji, która siedziała w przyczepce. Podczas jazdy było jeszcze ok, ale na przystankach, gdy nie oddziaływał na nią pęd powietrza miała na prawdę gorąco.

Ostatnie kilometry przed finishem

Przez kolejne 30 minut obdzwaniałem kolejne oferty domków do wynajęcia jakie znalazłem w internecie lub po prostu numery z zawieszonych tu i ówdzie banerów reklamowych. W części miejsc było pełne obłożenie, inni nie chcieli wynająć domku na mniej niż tydzień. Były też oferty nie do zaakceptowania cenowo. W końcu udało się znaleźć plac, na którym właściciel zaproponował cenę 300 zł za dobę. Domek z dwoma sypialniami, salonem z aneksem i łazienką. Dodatkowo dobrze wyposażony plac zabaw, który ostatecznie zadecydował o wybraniu tej oferty.

Po wypakowaniu bagaży i zabezpieczeniu rowerów poszliśmy na plażę. Pogoda była super. Podeszliśmy kilkaset metrów w lewo od głównego wejścia dzięki czemu w koło było w miarę pusto. Po odpoczynku, zabawach w piachu i kąpielach w morzu poszliśmy na obiad do jednej z knajp a następnie do domku. Dzieci do samego wieczora okupowały plac zabaw. Ja położyłem się wcześniej bo kolejnego dnia miałem zamiar ruszyć skoro świt rowerem do Gdyni po auto.

Spotkanie
Kormoran
Radość
Na plaży w Gąskach
Już bez rowerów, plażowanie pełną gębą
Leon
Ola
Marysia i rzeźby z piasku
Dzielni podróżnicy
Łapiemy ostatnie promienie słońca
Marysia
Leon

Dzień 23: Gąski – Gdynia, 233 km (solo)

Wstałem po 3:00 w nocy. W sypialni słychać było krople deszczu brzdękające o dach. Szybki rzut oka na prognozy pogody nie poprawił mi humoru. Najbliższe 2-3 godziny będzie padać. Za długo żeby czekać jeżeli chciałem koło 20:00 być z powrotem. Przed 4:00 dopakowałem trochę prowiantu oraz wodę. Założyłem kurtkę i wyszedłem na zewnątrz. Deszcze nie był intensywny, temperatura znośna. Jak dojechałem do Łazów zaczęło się rozjaśniać i wtedy też przestało padać. Z nastaniem świtu zwiększył się też ruch aut. Od tego miejsca oddalałem się od wybrzeża by trasa do Gdyni wyszła jak najkrócej. Duża część asfaltów jak i szutrowych duktów była marnej jakości, nie to co w Szwecji. W drugiej części dnia przeważały szutry, a właściwie to co z nich zostało. Luźne kamienie i pył wzniecany przez jadące z naprzeciwka auta nie poprawiały sytuacji.

Na 30 kilometry przed końcem trasy zerwała mi się linka od tylnej przerzutki. O tyle fatalnie, że wjeżdżałem właśnie w obszar Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, który jest mocno pagórkowaty. Ten odcinek musiałem pokonać na najcięższym przełożeniu jakim dysponowała 9 rzędowa kaseta. Celowo nie opisuję całej trasy szczegółowo. Raz, że jest ona widoczna jako ślad na mapce. Dwa, że nie miała ona szczególnych walorów krajoznawczych. Musiałem po prostu w miarę bezpiecznie dotrzeć z punktu A do punktu B.

Do Gdyni dojechałem na 16:00. Czas jazdy wyniósł 11 godzin, odpoczynki zajęły około godzinę. Po zjedzeniu pizzy w jednej z restauracji, podjechałem na parking przy terminalu promowy gdzie ponad 3 tygodnie temu zaczęła się nasza wakacyjna przygoda. Auto stało na swoim miejscu. Było pokryte grubą warstwą pyłu. Zapakowałem rower na platformę i ruszyłem z powrotem do Gąsek. Po pół godzinie zaczęło mnie mulić więc zatrzymałem się na parkingu i zdrzemnąłem na 30 minut. Do domku dojechałem na 21:00. Ostatnią godzinę jechałem przez nawałnicę. Ola z dzieciakami wykorzystali ten dzień na plażowanie. Robili budowle z piasku i kąpali się w morzu. Wieczorem zjedliśmy wspólną kolację i poszliśmy spać. Byłem zadowolony, że udało mi się domknąć pętlę wokół części basenu morza Bałtyckiego.

Dzień 24: Darłówko 8 km

Dziś pospaliśmy ile wlezie. Wygodne łóżko, mięciutka poducha to coś nowego po 3 tygodniach spania w namiocie na karimatach. W trakcie śniadania zastanawialiśmy się co dziś zrobimy. To był ostatni pełen dzień tych wakacji. Pogoda niepewna. Gdyby nie to pewnie poszlibyśmy plażować. A tak postanowiliśmy odwiedzić Darłówko. Dzięki temu mogliśmy wejść na 5 latarnię morską na polskim wybrzeżu licząc w kolejności od zachodu na wschód. Tym samym razem z Olą i Felicją moglibyśmy zawnioskować o otrzymanie brązowej odznaki miłośnika latarni morskich już w tym roku. Marysia i Leon zdobyli je wcześniej.

Poza zwiedzeniem latarni spacerowaliśmy po plaży. Z uwagi na pochmurną pogodę było pusto, szczególnie jak odeszliśmy dalej od miasteczka. Następnie udaliśmy się na obiad do naszej ulubionej restauracji Casa Nostra. Pizza była tak samo smaczna jak przy poprzednich odwiedzinach. Do Gąsek wróciliśmy na 19:00. Zwiedziliśmy jeszcze tutejszą latanię a następnie udaliśmy się do domku. Ola sprawnie zapakowała do sakw nasze rzeczy, następnie wyniosłem je do bagażnika auta. Przed nami ostatnia noc. Pogoda była coraz mniej wakacyjna dzięki czemu łatwiej było znieść myśl o powrocie do domu i monotonii życia w dużym mieście.

Słońce znowu poszło w czorty
Felicja
Spacer po plaży
Marysia, Felicja i Leon
Na latarni morskiej w Gąskach
Wskazanie licznika rowerowego Marysi: 995,18 km

Dzień 25: powrót

Pobudka o 6:00. Zainstalowałem rowery na platformie podpiętej do haka samochodowego. Gąski opuściliśmy o 8:30 a do Warszawy dojechaliśmy na 17:00. Ugościliśmy się u moich rodziców. Po 25 dniach jedzenia liofilizatów, fastfoodów i generalnie nienajlepszego jedzenia, domowy obiad mamy smakował szczególnie wybornie. Do domu dotarliśmy na 20:00. Następnego dnia czekał nas powrót do rzeczywistości, do pracy i innych obowiązków. Wakacyjna przygoda dobiegła końca.

Podsumowanie

Z podsumowaniem niemieckiej część wyprawy nie będzie już tak łatwo. W porównaniu do Szwecji ta część okazała się dość 'toporna’. Na pierwszy rzut oka to na co najbardziej zwracamy uwagę czyli doznania estetyczne. Na terenach przez, które jechaliśmy nie było widać jakieś spójnej koncepcji architektonicznej. Oczywiście zabytki takie jak kościoły, czy stare fragmenty większych miast wzbudzały zainteresowanie. Były dobrze zachowane, przynajmniej z zewnątrz bo do większości nie można było się dostać. To co zwracało uwagę to ich monumentalność. Bryły ceglanych świątyń były znacznie większe niż u nas. Niestety domy mieszkalne, całe dzielnice czy zabudowania na wsi bardzo się od siebie różniły. Daleko im było do lekkości jaką w tym aspekcie prezentował styl szwedzki. Krajobraz był podobny do tego jaki jest u nas. Będąc szczerym to polski fragment wybrzeża Bałtyku w częściach niedotkniętych ręką człowieka jest nawet ładniejszy.

Powierzchnia Niemiec jest tylko 10% większa od Polski, ale już liczba ludności jest większa przeszło dwa razy. I to było widać. O ile w Szwecji mogliśmy jechać kilometrami i nie spotkać żywej duszy to w Niemczech widzieliśmy ludzi na każdym kroku. Może przez to w naszych odczuciach Niemcy okazali się mniej życzliwi i kontaktowi. Tak jak w mieście, im większa aglomeracja tym bardziej anonimowo można się poczuć. Dużą barierą w wielu przypadkach okazał się bark znajomości języka angielskiego i to nawet podstaw. Gdy próbowałem dogadać się pojedynczymi słowami po niemiecku, które zapamiętałem z liceum nie czułem, że osoba po drugiej stronie chciała mnie zrozumieć. Jeżeli chodzi o ceny było tak jak się spodziewaliśmy. Towary w popularnych dyskontach kosztowały mniej więcej tyle co w Polsce. Oczekiwałem, że na kempingach zapłacimy znacznie więcej za pobyt tymczasem ceny były wyższe tylko o 10-20%.

Infrastruktura rowerowa była lepsza niż u nas, ale zdarzały się też odcinki z kiepską nawierzchnią czy z brukowaną kostką. Pierwotny plan wyprawy zakładał, że pojedziemy tylko do Niemiec i przejedziemy trasę wzdłuż wybrzeża od Lubeki do Świnoujścia. Całe szczęść koncepcja się zmieniła i zamieniliśmy niemiecki fragment trasy na Szwecję. Nie wiem co mógłbym jeszcze dopisać na temat tej części. W tym momencie nie jestem w stanie wymyślić nic nowego. Z pewnością dla dzieci było tu kilka ciekawych miejsc jak chociażby park rozrywki Karls czy Zoo w okolicach Wolgast, ale tak jak na szwedzki odcinek naszej podróży byśmy z chęcią powrócili jeszcze raz, tu niemieckiej części raczej nie powtórzymy.

Przejazdu od Świnoujścia do Gąsek nie będę podsumowywał bo ten odcinek był już szczegółowo opisany we wpisach z poprzednich lat. Poza tym, że było znacznie drożej nie zmieniło się prawie nic. Generalnie z całego 25 dniowego wyjazdu najbardziej zapadnie nam w pamięci podróż promem zwiedzanie Szwecji.

Na tym wyjeździe Maria i Leon zdobyli wpisy z ostatnich latarni morskich potrzebnych do zdobycia złotej odznaki Miłośnika Latarni Morskich, tym samym w 4 wakacyjne sezony zaliczyli wszystkie punkty programu
My z Olą i Felicją włączyliśmy się do programu dopiero w tym roku dzięki czemu otrzymaliśmy brązowe odznaki, w przyszłym roku postaramy się dołożyć kolejne pieczątki z latarni morskich na polskim wybrzeżu
28 stron opisujących ważne, ciekawe i przydatne punkty na nasiej trasie z uwzględnieniem dystansów między planowanymi noclegami oraz innych przydatnych miejsc jak sklepy, punkty apteczne czy serwisy rowerowe

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *