Mazury na początek naszych przygód wybrałem z trzech powodów: krótki czas dojazdu z domu, relatywnie płaski teren bez większych przewyższeń oraz duża ilość miejsc, w których można się kąpać, co zawsze stanowi atrakcję dla dzieci. Każdy z nich się sprawdził. Trasa była zaplanowana na nieco ponad sto kilometrów, łącznie 5 dni spędzonych na rowerach w połowie lipca 2020. Prognozy straszyły możliwością wystąpienia burz, całe szczęście bezpodstawnie. Według wskazań licznika rowerowego trasa wyniosła 111,5 km, zarejestrowany ślad GPS po optymalizacji pokazał nieco mniej.
Dzień 1: Krzyże – Czaple, 28,5 km
Z domu wyjechaliśmy wczesnym rankiem. Na starcie, we wsi Krzyże zameldowaliśmy się o ósmej rano. O dziewiątej, cztery rowery i przyczepka dla najmłodszego zawodnika były już przygotowane i ruszyliśmy z parkingu, na którym zostało auto. Tego dnia trasa w całości wiodła szlakiem niebieskim oznaczonym jako Pętla Nidzka. Pierwszy odcinek – objazd południowo-zachodniej części Jeziora Nidzkiego, 10 kilometrów po drodze szutrowej, częściowo zniszczonej i pokrytej tak zwaną 'tarką’. Było to dość niewygodne, szczególnie dla Leona, który jechał na rowerze z 16″ kołami. Z przyczepką też trzeba było uważać, aby mimo amortyzacji, za bardzo nią nie trzęsło.
Już po 2 kilometrach pojawiły się pierwsze komunikaty od dzieciaków: kiedy dojedziemy, jestem zmęczona, gdzie będzie kąpielisko. Poranna ekscytacja przygodą szybko zmieniła się w znudzenie. Wtedy z pomocą przypełzł zaskroniec a następnie gra w zgadywanki i jakoś to poszło. Pogoda była ładna. Pomimo drogi, w dużej części poprowadzonej w cieniu leśnych drzew, lipcowy upał dawał się we znaki. Tak dojechaliśmy do drogi asfaltowej w kierunku Pisza. Niby lokalna droga, ale nowa i dość ruchliwa. Tu pierwszy raz przekonaliśmy się, że mimo poprowadzonego tędy szlaku rowerowego, jadąc z dziećmi najlepiej omijać ścieżki wyznaczone ulicą. Dwa wąskie pasy sprawiały, że auta wyprzedzały nas na tak zwaną 'żyletkę’, a żona z synem musieli jechać trawiastym, zachwaszczonym poboczem, by uniknąć zdmuchnięcia przez jadące ciężarówki. Tak w strachu i napięciu przejechaliśmy tylko i aż 5 kilometrów do krzyżówki ze skrętem w stronę Wiartla.
Pierwszą atrakcją dla dzieci tego dnia miała być plaża w Wiartlu. Najpierw postanowiliśmy jednak zajechać w odwiedziny do mamy znajomego, która spędzała tu okres wakacyjny. Mieliśmy się tylko przywitać, ale było tak miło, że trochę się zasiedzieliśmy. Przygotowałem tam obiad, na który składała się solidna porcja makaronu z tuńczykiem z puszki, kukurydzą i pomidorkami koktajlowymi. Mama kolegi poczęstowała nas własnoręcznie przygotowanymi ogórkami małosolnymi. W między czasie dowiedzieliśmy się, że kąpielisko nie jest już publiczne, gdyż teren wokoło został wydzierżawiony i za możliwość dojścia do wody, nawet na chwilę, trzeba zapłacić. Między innymi z uwagi na to i fakt, że czas na rozmowie podczas odwiedzin upłynął szybciej niż myśleliśmy, a dzieci doskonale wybawiły się na podwórku, ruszyliśmy dalej w stronę osady Czapla.
Droga prowadziła gładkim asfaltem, bez jakiegokolwiek ruchu, przez piękny las. Na niebie zaczęły pojawiać się ciemne chmury i grzmiało raz po raz. Dzieci miały dużo energii dzięki czemu sprawnie dojechaliśmy na metę pierwszego etapu. Na miejscu chwilę popadało, ale na tyle mało, że nie przeszkodziło to w rozbiciu namiotu. Koszt noclegu uwzględniającego ustawienie namiotu oraz pobyt pięciu osób wyniósł 37 zł. Stanica Czaple to miejsce prowadzone przez sympatyczną Panią Bożenkę. Kilkanaście domków, bez węzła sanitarnego i zaplecza kuchennego, warunki spartańskie, jednak okolica bardzo urokliwa i to tu właśnie najbardziej podobało się dzieciom, dla nas plusem była cisza. Łagodne zejście do wody, z której dzieci najchętniej w ogóle by nie wychodziły. Po kolacji i wieczornej kąpieli w Nidzkim, poszliśmy spać – dzień zaliczyłem do udanych.
Dzień 2: Czaple – Piaski, 22 km
Następnego dnia obudziło nas słońce, deszczowe chmury znikły na dobre – przynajmniej tego dnia. Śniadanie, złożenie namiotu, spakowanie sakw oraz poranna kąpiel zajęły nam czas do około jedenastej. Wyruszyliśmy przed południem asfaltową drogą w kierunku Rucianego. Po 5 kilometrach odbiliśmy na szutrową drogę do Dębowa, gdzie zaplanowaliśmy kąpiel w jeziorze Nidzkim. Było cieplej niż pierwszego dnia. Znudzenie u dzieci przyszło trochę później i tym razem ze strony najstarszej córki Marysi. Leon nie marudził, wymyślił sobie zabawę w „turbomoc”. Za każdym razem, gdy próbowałem go dogonić, udawał, że wciska wyimaginowany przycisk na kokpicie kierownicy i dzięki temu może jechać szybciej niż inni. Tak dotarliśmy do Rucianego, w którym zjedliśmy obiad w restauracji. Były też lody i gra w cymbergaja.
Po szesnastej ruszyliśmy dalej w kierunku śluzy Guzianka, gdzie zatrzymaliśmy się na moment by obserwować jak śluza z kilkoma łódkami zapełnia się wodą – dzieci były tym mocno zaciekawione. Kiedy tłumaczyłem im zasadę funkcjonowania takiej przeprawy, rozbawiła mnie uwaga jednej z dorosłych obserwatorek, która zupełnie poważnie stwierdziła, że lepiej byłoby usunąć tamę by stan wody w obu jeziorach, które rozdziela wyrównał się – ciekawa perspektywa.
Do Piasek dojechaliśmy średnio ruchliwą asfaltową drogą, przez las, widokowo mniej atrakcyjną niż tereny, przez które jechaliśmy dzień wcześniej. W pierwszym miejscu, gdzie mieliśmy rozbić namiot okazało się, że szykuje się impreza integracyjna z ogniskiem, organizowana dla strażaków. My mieliśmy inny plan na wieczór z dziećmi. Dlatego zabraliśmy się szybko i ostatecznie rozbiliśmy się w Mazurskim Gaju. Pomimo informacji na stronie o polu namiotowym, był to raczej ośrodek z samodzielnymi domkami – poza naszym namiotem nie było innego. Na miejscu odbywała się dość głośna impreza z muzyką w rytm disco polo puszczoną z okazałej motorówki zacumowanej do przystani. Ponieważ imprezowicze byli w stanie bardziej niż wskazującym, po dwudziestej balanga wygasła śmiercią naturalną i do rana było już spokojnie. Miejsce nie było już tak urokliwe jak w Czaplach, kiepskie zejście do wody, dużo łodzi motorowych, plac na namioty pod sosnami, z których kapała żywica. Cena za nocleg wyniosła 60 zł.
Dzień 3: Piaski – binduga Flosek, 18,5 km
Poranek wyglądał podobnie jak dzień wcześniej, z tą różnicą, że śniadanie było bardziej konkretne. Na kuchence turystycznej zrobiliśmy jajecznicę z dziesięciu jaj oraz ciepłą zupę mleczną z płatkami. Pierwszą atrakcją po wyruszeniu miała być zagroda z alpakami w Onufryjewie, niestety z uwagi na pandemię, właścicielka przyjmowała tylko osoby wcześniej umówione na konkretne godziny – cóż, będzie powód by kiedyś odwiedzić jeszcze raz te strony (rok później udało się odwiedzić wspomniane alpaki, szczegóły we wpisie z objazdu jeziora Śniardwy).
Po kilku kilometrach jazdy wśród malowniczych łąk wjechaliśmy na obszar hodowli konika polskiego. Duży teren po wschodniej stronie jeziora Bełdany, gdzie zwierzęta te żyją dziko. Po 3 kilometrach jazdy dość dziurawym asfaltem, kiedy dzieci straciły już nadzieję na spotkanie z największymi mieszkańcami tego lasu naszym oczom ukazało się duże stado koni ze źrebakami. Stały przy samej drodze i można je było dobrze obserwować. Ale to była radość. W tym czasie obudziła się też Felicja, najmłodsza uczestniczka wyprawy, która podróżowała w przyczepce rowerowej i zawołała radośnie „ihaha”. Po nacieszeniu się widokiem koników ruszyliśmy dalej. Na szczęście do kolejnego punktu dnia – plaży nad jeziorem Śniardwy, pozostały nieco ponad 2 kilometry.
Po obowiązkowej kąpieli w jeziorze ruszyliśmy do kolejnej atrakcji dla dzieci – na przeprawę promową w Wierzbie – koszt 15 zł. Po drugiej stronie jeziora Bełdany zostały nam już niecałe 4 kilometry do pola namiotowego. Dzieci narzekały, wertepy i muchy nie pomagały. Jednak brak auta i potrzeba dojechania na miejsce noclegu skutecznie dodały im sił. Na miejscu trzeciego noclegu w bindudze Flosek, czekała na nas plaża z płytkim, piaszczystym wejściem do wody – dzieci szybko zapomniały o trudach dnia. Była też huśtawka na drzewie. Do końca wieczora dzieciaki siedziały w wodzie. Namiot mieliśmy rozbity kilka metrów od brzegu na lekkim wzniesieniu. Zejście do wody było cały czas na widoku. To niewątpliwie plus tej lokalizacji a także namiotu, który można rozłożyć na niewielkim skrawku ziemi. Chociaż było miejsce jeszcze bliżej jeziora pamiętałem by nie rozbijać się za blisko wody, gdyż wilgoć znad jeziora może sprawić, że nad ranem namiot będzie mokry jak po deszczu.
Przed pójściem spać rozliczyliśmy się z opiekunem przystani – koszt noclegu to 54 zł, porównywalny z kempingami nad morzem posiadającymi pełen węzeł sanitarny. Cena duża jak na miejsce bez łazienki i kuchni, z dostępem wyłącznie do ręcznej pompy. Jednak widok z namiotu oraz miejsce w pierwszej linii od brzegu mogły ją usprawiedliwić.
Dzień 4: binduga Flosek – Ukta, 14,5 km
Poranek był ciepły i parny. Dość długo zajęło nam zwinięcie się do dalszej drogi. W tym czasie zjedliśmy śniadanie – makaron z tuńczykiem, i chociaż od zawsze była to moja ulubiona ryba, będziemy musieli pomyśleć nad innymi potrawami ze składników, które nie wymagają trzymania w lodówce. Dla Feli mieliśmy gotowe słoiczki. Wyjechaliśmy po dwunastej. Tego dnia zaplanowany był najkrótszy odcinek, więc mogliśmy sobie pozwolić na dodatkową kąpiel w jeziorze. Według prognoz miały wystąpić burze, którymi straszyli nas biwakowicze z bindugi, całe szczęście nic takiego nie miało miejsca.
Następny nocleg zaplanowałem w miejscowości Ukta. Początkowo jechaliśmy szlakiem Pętli Bełdany. Na wysokości jeziora Gryżewskiego skręciliśmy w drogę prowadzącą przez tereny rezerwatu Krutynia Dolna. Szutrowa droga należała do tych mniej przygotowanych, nierówna i kamienista. Na szczęście najmłodsza córka zasnęła i obudziła się dopiero w Ukcie, gdzie zjedliśmy obiad w restauracji. W tym czasie burza przeszła bokiem.
Na miejsce noclegu wybrałem polecany przez znajomych kemping Żelazny Most. Cena 90 zł, co jak na kemping w naszym odczuciu było dużo. Trzeba jednak przyznać, że pole było pięknie położone i dobrze utrzymane. Posiadało wiaty z dojściem do prądu oraz nowe, czyste łazienki i kuchnię usytuowaną w odrestaurowanym budynku gospodarczym. Było też łagodne zejście do rzeki Krutyni i mała plaża z pomostem. Miejsce warte polecenia.
W trakcie rozbijania namiotu zaczęło kropić, schowaliśmy się pod wiatę, którą z uwagi na małe obłożenie pola – kilka namiotów i z dwa kampery – mogliśmy mieć na wyłączność. Wszystko było super… i w tym momencie na teren wjechały cztery rozpędzone auta zajeżdżając zaraz pod nasz namiot. Wyturlało się z nich kilkanaście osób nastawionych na imprezę. Wiedziałem czym to zalatuje – tej nocy sobie nie pośpimy, pomyślałem. W tej samej chwili pojawił się właściciel i rzucił serię pytań do nowo przybyłych gości: dlaczego tak szybko jeżdżą po polu gdzie chodzą dzieci? Dlaczego zaparkowali na miejscu zarezerwowanym na namioty? Kierowca jednego z aut oznajmił z uśmiechem na twarzy „my się tylko trochę pobawimy i wódeczki napijemy…„. Zapowiadała się ciekawa nocka. Ostatecznie właściciel nie zgodził się na ich pobyt i cała ekipa po wpakowaniu się z powrotem do aut odjechała. Noc została uratowana.
Pod wieczór zaczęło się chmurzyć, po kąpieli w rzece zaproponowałem na kolację kiełbaski pieczone nad ogniskiem. Chociaż kropiło, udało się rozpalić ogień i przygotować posiłek. Dzieci w tym czasie bawiły się w szkołę i rysowały pod wiatą. Noc była spokojna, chmury się rozeszły, do rana już nie padało.
Dzień 5: Ukta – Krzyże, 28 km
Ostatni dzień naszej wycieczki, po jedenastej wyjechaliśmy w kierunku miejscowości Krutyń. W Iwanowie wjechaliśmy na Krutyński Szlak Rowerowy, w lesie przed Krutyniem pojawiły się długie odcinki z kopnym piachem, które pokonywaliśmy pchając obładowane rowery – w tym miejscu polecam alternatywną, dużo lepszą drogę, która odbija do starego młyna. W miejscowości Krutyń skręciliśmy w lewą stronę do Krutyńskiego Piecka, tam przejechaliśmy mostem nad Krutynią i odcinek do wspomnianego starego młyna przejechaliśmy po jej zachodniej, bardzo malowniczej stronie. Posililiśmy się w pobliskim barze i udaliśmy ponownie do Iwanowa wspomnianą alternatywną drogą – dobrze przygotowaną, chociaż obfitującą w chmary komarów. Okolica była piękna, pola po których biegały konie z okolicznych stajni, bociany i stare wierzby – prawdziwie polskie krajobrazy.
Przed Wojnowem zjedliśmy regenerujące lody. Pierwotnie mieliśmy zajechać jeszcze do klasztoru Starowierców, położonego przy malowniczym jeziorze Duś, jednak czas nas naglił. Wybraliśmy przejazd przez wieś Osiniak-Piotrowo i po przecięciu drogi krajowej 58 wjechaliśmy na szutry drogi oznaczonej jako Pętla Wojnowska. Pozostało jeszcze 10 kilometrów a dzieci były już zmęczone. Jechały dzielnie i jak nawierzchnia zmieniła się z powrotem na asfalt, pojawiła im się dodatkowa energia, która wzrastała odwrotnie proporcjonalnie do dystansu jaki dzielił nas od mety.
Do auta dojechaliśmy przed osiemnastą. Ola z dziećmi poszła nad jezioro a ja pakowałem rzeczy, kilkanaście minut później opuściliśmy wioskę. Do domu dojechaliśmy w nocy, zmęczeni ale zadowoleni. Pierwszy kilkudniowy wyjazd wypadł bardzo udanie. Dzieci dały radę, pogoda dopisała a my przekonaliśmy się, że takie wycieczki są możliwe i będzie można planować kolejne.