Nadszedł czas na opisanie wakacyjnej wyprawy rowerowej wzdłuż wybrzeża Bałtyku. Słowo ’wyprawa’ przy trasie około 250 kilometrów, które aktywny rowerzysta potrafiłby przejechać w jeden dzień może wydać się na wyrost. Jednak podróżowaliśmy z małymi dziećmi, dwójka z nich jechała o własnych siłach, na małych rowerach, trzecie podróżowało w przyczepce. Dodatkowo cały sprzęt wieźliśmy ze sobą, więc jakby nie patrzyć, dla naszego zespołu była to wyprawa.

Wakacje i coroczny pobyt nad polskim morzem zaplanowałem w zmienionej formule – do części stacjonarnej urlopu dołączyłem wyprawę rowerową. W styczniu zarezerwowałem drewniany domek w nadmorskim Kopalinie, wiosce położonej w lasach na Wybrzeżu Słupskim. Wtedy jeszcze nic nie przepowiadało zamieszania jakie towarzyszyć miało rozprzestrzenianiu się wirusa Covid–19. Tym lepiej dla nas, bo domek był jedynym na samodzielnej działce, dzięki czemu prawdopodobieństwo odwołania rezerwacji było niskie.

Żeby nie było za łatwo, dojazd na zaplanowany urlop miał potrwać 10 dni. Dlaczego tyle? Ponieważ postanowiliśmy jechać na rowerach. Dzienne odcinki rzędu 25 do 35 kilometrów łącznie z jednym dniem odpoczynku wytyczyły trasę około 240 kilometrów. Ostatecznie według wskazań licznika wyszło 257 kilometrów, ślad GPS po optymalizacji pokazał nieznacznie mniej.

Pakowanie na wakacje zajęło 2 dni. Po wyjeździe mazurskim mieliśmy już rozeznanie, co zabrać, a co jest zbędne. Rzeczy podzieliliśmy na te, które będą w sakwach podczas pierwszego rowerowego etapu wakacji oraz te, które przydadzą się na miejscu w Kopalinie. Biorąc pod uwagę liczbę dni i dystans do przejechania, punkt startu wypadł w Kołobrzegu. Prognoza na dzień wyjazdu była łaskawa, co prawda pokazywała tu i ówdzie niewielkie opady, które na szczęście nas ominęły. Plan był taki, że niezależnie od pogody trip się odbędzie. W najgorszym wypadku zostanie skrócony, wrócę po auto i do Kopalina dojedziemy wspólnie na czterech kołach.

Ekwipunek spakowany, wszystko poza rowerami: przyczepka, 8 sakw, namiot do spania oraz plażowy, karimaty i plecak termiczny

Dzień 1: Kołobrzeg – Gąski, 24,5 km

Dzień wyjazdu 7 sierpnia 2020. Pobudka po pierwszej w nocy. Wyjechaliśmy o 2:22 autem, które łącznie z rowerami zostało zapakowane dzień wcześniej. Dzięki tak wczesnej godzinie ruch na drodze był mniejszy, a pierwszą połowę trasy całe towarzystwo, poza kierowcą, smacznie przespało. Druga połowa drogi to standard jazdy z dziećmi, w wykonaniu najmłodszej Felicji, bo starsze rodzeństwo na przestrzeni kilku lat zaczęło rozumieć, że podróż trzeba jakoś przetrwać. Na strzeżony parking w Kołobrzegu dojechaliśmy po 10, a godzinę później jechaliśmy już na rowerach pośród uliczek tego nadmorskiego miasta.

Pierwszy cel to latarnia morska usytuowana od strony wschodniej zaraz przy wejściu do portu. Był to temat przewodni naszego wyjazdu. Celem dla dzieci było zdobycie pieczątek z minimum pięć polskich latarni, które upoważniały do otrzymania brązowej Odznaki Miłośnika Latarni Morskich „Bliza„. Po wizycie w latarni wyruszyliśmy w kierunku wschodnim. Pierwsza rzecz jaka na miejscu rzuciła nam się w oczy, to prawie całkowity brak oznak pandemii, praktycznie wszyscy turyści poruszali się bez maseczek, nie było też widać dystansu społecznego do jakiego przez ostatnie miesiące przyzwyczajano nas w mediach. Klimat pozwalał niemal zapomnieć o tym co działo się w pierwszej połowie roku na całym świecie.

Widok z latarni morskiej w Kołobrzegu

Jeszcze nie zdążyliśmy wyjechać z miasta a przydarzył nam się pierwszy wypadek. Chłopiec w wieku około 10 lat, jadąc rozpędzonym gokartem na pedały, nie potrafiąc wyhamować, uderzył w ciągniętą przeze mnie przyczepkę, w której siedziała córka. Skończyło się na strachu, ale naszły mnie czarne myśli. Skoro już po 3 kilometrach, pojawiła się pierwsza niebezpieczna sytuacja, to co będzie dalej, gdy znajdziemy się na odcinkach wiodących ulicą?

Pierwsza część trasy wiodła malowniczą i dobrze utrzymaną drogą rowerową zielonego, nadmorskiego szlaku R–10, którego trzymaliśmy się niemal do końca wyprawy. Rozpościerał się z niego raz po raz widok na morze i plaże. Na wysokości torfowisk, będących chronioną ostoją ptaków o nazwie Solne Bagno, droga wiodła po specjalnie wybudowanych drewnianych mostach. Tak dojechaliśmy do Sianożęt, gdzie zjedliśmy obiad w restauracji usytuowanej w ośrodku wypoczynkowym Collins Beach. Jedzenie było smaczne a miejsce godne polecenia.

Drewniany pomost na wysokości Solnego Bagna

Drugim, obowiązkowym punktem dnia było plażowanie. Za gwarnym Ustroniem Morskim zaczęliśmy się rozglądać za wygodnym zejściem na plażę, gdzie moglibyśmy zejść nad morze a jednocześnie mieć na oczach nasz dobytek. Trafiliśmy na nie przed Pleśną. To był pierwszy raz kiedy Felicja chodziła samodzielnie po plaży, widać było, że jest ciekawa i szczęśliwa. Po odpoczynku pojechaliśmy dalej, asfaltową drogą prowadzącą przez las. Pierwszy kemping miałem upatrzony na początku Gąsek, wydawał się mniej zatłoczony i spokojniejszy niż te w centrum miejscowości. Cenowo wyniósł 62 zł, ciepła woda pod prysznicem była dodatkowo płatna po 1 złotówce za minutę, z czym nie spotkaliśmy się już do końca naszej podróży. Na dodatek nie było zaplecza kuchennego.

Taras widokowy wschodni w Ustroniu Morskim
Szeroka droga rowerowa przed Gąskami

Po rozbiciu namiotu, zacząłem przyrządzać kolację na małej, turystycznej kuchence, co wzbudziło uśmiech u jednego z kempingowiczów. Podszedł do mnie z własnym, dużym palnikiem wraz z dołączoną, kilkulitrową butlą gazową i wesoło zagadnął, że z tym będzie szybciej. Faktycznie, już po kilku minutach zajadaliśmy kluski z tuńczykiem. Ów gościnny sąsiad był Ślązakiem, przyjechał z żoną i wnuczką na wakacje. Nocowali w aucie przerobionym według własnego projektu na kamper. Pod wieczór wiatr ustał a z pobliskiego zagajnika na teren kempingu nadleciała chmara komarów. Nie było wyjścia, nawet preparat przeciw insektom nie pomagał. Po wieczornej toalecie poszliśmy spać. Pierwszy dzień za nami, ponad 24 kilometry podczas, których dzieci trochę marudziły i narzekały na zmęczenie, chociaż ja po cichu wiedziałem, że może chodzić o coś innego.

Dzień 2: Gąski – Łazy, 26 km

Noc była ciepła, w zasadzie moglibyśmy się obyć bez śpiworów, wystarczyłby koc. Felicja wstała najwcześniej. By reszta się wyspała, zabrałem ją na spacer na plażę, która o poranku była jeszcze pusta. Standardowo śniadanie, pakowanie i o 11:00 ruszyliśmy dalej. Pierwszy przystanek już po pierwszym kilometrze – latarnia morska w Gąskach i wbicie pamiątkowej pieczątki do książeczek. Termometr wskazywał przeszło 40 stopni, dlatego przed Sarbinowem znaleźliśmy łagodne zejście na plażę gdzie, postanowiliśmy przeczekać największy upał.

Podczas postoju zagadnął mnie jeden turysta, który tak jak my przemierzał kraj na rowerze. Był Austriakiem, wyruszył z Wiednia jadąc przez Czechy i Polskę, celem były Niemcy. Miał za sobą już 1700 kilometrów. Rozmawialiśmy o sprzęcie, odwiedzonych miejscach, z których szczególnie zapamiętał Kraków oraz Mazury. Był zaskoczony, że przy takiej bandzie zapakowaliśmy się praktycznie w 8 sakw plus przyczepkę. Następnie każde z nas ruszyło w swoją stronę, my na wschód on na zachód.

Przejazd przez Sarbinowo i Chłopy nie należał do przyjemnych. Tłumy ludzi, mniejszych i większych straganów z chińskimi pamiątkami i zabawkami, a do tego wszechobecny zapach tłustego jedzenia wydzielający się na każdym rogu z budek z fastfood’ami. Odetchnęliśmy w lasach, w które wjechaliśmy nieopodal 16 południka. Niestety następne było Mielno i Unieście – powtórka z rozrywki – zdecydowanie odradzam tę okolicę rodzinom szukającym spokoju na wakacyjnym wyjeździe.

Molo w Unieściu z widokiem na jezioro Jamno

Na 8 kilometrów przed końcem dziennego odcinka, dzieci opadły z sił, a przynajmniej taka była ich wersja. Argumenty o potrzebie dojechania na miejsce noclegu przekonały je do dalszej jazdy do tego stopnia, że ostatni kilometr Marysia przejechała ze średnią 20 km/h. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że dziecko jak mówi, że jest zmęczone to niewątpliwie mu się nudzi.

Nad jeziorem Jamno
Marysia wycięła do przodu
Zdarzały się też betonowe fragmenty drogi

Pierwotnie mieliśmy nocować na kempingu Słoneczna Przystań, niestety nie przyjmowali na krócej niż 3 dni. Rozbiliśmy się na sąsiednim polu Sunrise Camp. Teren był dobrze utrzymany, plac z trawą, natryski chociaż w małej ilości były czyste i z dostępem do ciepłej wody. Dużym plusem była kuchnia z gazowymi palnikami, zlewozmywakiem i ogólnodostępnymi gniazdkami elektrycznymi, koszt to 60 zł. Kiedy wyjmowałem sprzęt i rozstawiałem namiot, Ola poszła z dziećmi na plażę zobaczyć zachód słońca. Po zjedzeniu obiadokolacji i wzięciu prysznica, ułożyliśmy się w namiocie. U Leona zaczął odzywać się ból brzucha, żona dała mu zapobiegawczo probiotyk jaki mieliśmy w apteczce. Zasnęliśmy z nadzieją, że rano będzie lepiej.

Dzień 3: Łazy – Bobolin, 24 km

Syn obudził się bez bólu brzucha. Zjedliśmy lekkostrawną kaszkę na mleku z płatkami. Ola ponownie zabrała dzieci na plażę i zanim wrócili sakwy i namiot były zamocowane na rowerach. Kemping opuściliśmy o 10.30, odcinek do Bobolina poprowadzony był dobrej jakości asfaltową drogą rowerową pokrywającą się ze szlakiem R–10. Temperatura była wysoka, jak dzień wcześniej, co wymuszało częste odpoczynki w cieniu drzew.

Odpoczynek w Rzepkowie, atrakcją dla dzieci była huśtawka wykonana z opony

Między Osiekami a Rzepkowem dzieci mogły z bliska obserwować pracę kombajnów wykorzystywanych przy żniwach. Na 15.30 byliśmy już w Dąbkach, gdzie w ramach rozrywki dzieci pograły na automatach. Na obiad poszliśmy do Obory, restauracji usytuowanej w centralnym punkcie Bobolina sąsiadującego z Dąbkami. Porcje obiadowe były duże i smaczne. Po jedzeniu udaliśmy się na pole namiotowe Przy plaży. Chociaż względem innych miejsce do morza wcale nie było tak blisko, kemping miał duże obłożenie. Łazienki choć nie najnowsze były schludne, do dyspozycji gości była też kuchnia. Koszt 80 zł nie był jednak adekwatny do oferowanego standardu. Większość terenu zajmowały rodziny z dziećmi, dzięki czemu zaraz po przyjeździe Marysia z Leonem szybko znaleźli grono rówieśników do zabawy.

Zainteresowanie dzieci wzbudził kombajn
Kościół pw. Matki Boskiej Królowej Polski w Iwęcinie

Droga tego dnia była idealna pod przyczepkę, mimo to Felicja niewiele w niej przespała. Za to wieczorem zasnęła wcześniej, dzięki czemu tym razem ja zabrałem starsze dzieci nad morze na zachód słońca. Ola została w namiocie i odpoczywała. Na plaży spotkaliśmy dwie rodziny, które pierwszego dnia nocowały obok nas w Gąskach, przemieszczali się jednak autami, a nie na rowerach. Po zachodzie wróciliśmy do namiotu, niestety na tyle nieostrożnie, że obudziliśmy Felicję przez co ponowne usypianie znacznie się przedłużyło.

Na plaży w Bobolinie
Zachód słońca

Trzeci dzień za nami, pogoda dopisywała na równi z humorem i zdrowiem. Plan realizowany był zgodnie z założeniami. Nastąpił też mały przełom u dzieci, tego dnia nie marudziły. Wyglądało na to, że zrozumiały co to aktywny wypoczynek, wpisały się w obowiązujący plan dnia: pobudka, śniadanie, jazda przeplatana atrakcjami, dojazd na nowy kemping, zabawa z 'miejscowymi’ dziećmi, spanie…

Dzień 4: Bobolin – Jarosławiec, 26 km

Standardowo: pobudka, śniadanie pod chmurką oraz zwijanie obozu. Ponieważ mieliśmy do dyspozycji kuchnię oraz sklep za rogiem to i posiłek konkretniejszy: jajecznica z dwunastu jaj z parówkami. Najedliśmy się do syta. Zanim zapakowałem namiot, tym razem musiałem odczekać aż wyschnie. Noc była chłodniejsza, przez co powietrze jakim oddychaliśmy skraplało się na wewnętrznej stronie tropiku. Pojawił się też mocniejszy wschodni wiatr, utrudniał jazdę na otwartej przestrzeni. Dzięki zmianie pogody, słoneczne promienie były mniej odczuwalne. Około godziny 10:00 ruszyliśmy dalej na wschód.

Śniadanie pod chmurką

Do Darłówka wiodła dobrze utrzymana droga rowerowa. Najciężej miał Leon. Jechał jak zwykle przed Olą, która kontrolowała jego jazdę, więc pęd wiatru z kierunku, w którym zmierzaliśmy, przyjmował na siebie. Ja z przyczepką, zwykle jechałem kilkadziesiąt metrów z przodu a starsza córka zaraz za mną, więc przyczepka osłaniała ją od mocniejszych podmuchów. W Darłówku mieliśmy do zaliczenia kilka atrakcji. Najpierw uzupełniliśmy zapasy jedzenia i wody. Zamówiliśmy pizzę na wynos w restauracji Casa Nostra. Czekając na zamówienie dzieci buszowały po straganach. Leon wybrał sobie piracką flagę a Maria kolorowy warkoczyk wplatany we włosy. Ponadto był przejazd przez rozsuwany most im. Kapitana W. Huberta, który wzbudził niepokój u dzieci. Musieliśmy je uspokoić, że obsługa nie rozsunie przeprawy, dopóki będą na niej ludzie. Na koniec wizyta w latarni morskiej, niewielkiej konstrukcji zbudowanej z czerwonej cegły.

Przed latarnią morską w Darłówku

Z pizzą na pace pojechaliśmy dalej. Około 2 kilometry za Darłówkiem, szlak R–10, którego do tej pory się trzymaliśmy, odbijał w prawo. Objeżdżał jezioro Kopań po południowej stronie. My pojechaliśmy prosto, czerwonym nadmorskim szlakiem E–9, prowadzącym po niezbyt wygodnych, betonowych płytach jumbo. Sceneria za to była pierwszej klasy. Po lewej stronie morze, po prawej jezioro Kopań a przed nami mierzeja z wąskim pasem karłowatych drzew, którym silne wiatry nie pozwoliły wyrosnąć. Plaża w tym miejscu była czysta oraz pusta. W najwęższym miejscu, gdzie pas lądu miał około 150 metrów, przy jednym z zejść ustawiliśmy rowery. Po rozłożeniu namiotu plażowego zjedliśmy obiad a następnie cieszyliśmy się zabawą w wodzie i piasku.

Puste rejony w okolicy jeziora Kopań
Jeszcze kilka kilometrów i odpoczynek
Pusta plaża na wysokości jeziora Kopań

Po około trzech godzinach ruszyliśmy dalej, zaraz za miejscem, gdzie wody jeziora wpadały do morza zaczął się nowy asfalt wyłącznie dla rowerów. Prowadził przez nadbrzeżne sosnowe lasy. Na 17:00 dojechaliśmy do Jarosławca. Pole Leśny Zakątek, gdzie podczas rozmowy telefonicznej zapewniono nas, że dla rowerzystów zawsze znajdzie się miejsce, miało dobry standard. Czyste łazienki z kilkoma nowymi natryskami, zadaszona kuchnia i sympatyczni mieszkańcy. Cena za naszą piątkę plus namiot to 50 zł, w odniesieniu do standardu była korzystna. Dzieci ponownie szybko się zaadoptowały i znalazły kompanów do wspólnej zabawy. Poznały tam nową grę w ’koronawirus’ – jedno dziecko było koronawirusem a pozostałe przed nim uciekały. Wieczorem udało nam się jeszcze pograć w karty i poczytać książkę przed snem.

Dzień 5: Jarosławiec – Ustka, 33 km

Wstaliśmy dość wcześnie. Kemping opuściliśmy po 10:00. Z każdym dniem pakowanie i cały obrządek związany z przyjazdem i odjazdem szedł coraz sprawniej. Starsza dwójka dzieci w tym czasie zajmowała się sobą. Trochę zamieszania wprowadzała najmłodsza, 16 miesięczna córka Felicja. Poruszała się już sprawnie na nóżkach, więc trzeba było mieć ją cały czas na oku. O wykonywaniu codziennych czynności wspólnie z żoną w tym samym czasie nie było mowy. Do moich obowiązków należało rozkładanie i zwijanie namiotu, śpiworów i karimat, zabezpieczanie rowerów i przyczepki oraz pakowanie do nich sprzętu, gotowanie na kuchence i zmywanie. Ola pakowała i przygotowywała ubrania dla dzieciaków, pomagała przygotowywać posiłki, kąpała i dbała o ich higienę, zajmowała się dziećmi i robiła zakupy. Dużo pracy na zmiany. Pozostaje mieć nadzieję, że z czasem część z tych obowiązków przejmą dzieci. Gdy pracę rozłoży się na pięć osób przełoży się to z korzyścią dla wszystkich.

W Jarosławcu odwiedziliśmy latarnię, czwartą na naszej drodze. Powoli żegnaliśmy się z województwem zachodniopomorskim i cywilizacją jakie oferowało, dużą ilością kempingów oraz świetnie przygotowanych i wytyczonych dróg rowerowych. Do Korlina jechaliśmy po południowo-wschodniej stronie jeziora Wicko. Tuż za wsią kończył się pas wyznaczony dla rowerów. Do wsi Zaleskie czekało nas 10 kilometrów jazdy po ulicy z umiarkowanym ruchem.

Widok z latarni morskiej w Jarosławcu
Budynek latarni w Jarosławcu
Sprzęt do połowów w jednym z gospodarstw w Jezierzanach
Wydzielony pas drogi dla rowerów przed Korlinem

Kilka miesięcy wcześniej wnioskowałem o przepustkę na przejazd przez Centralny Poligon Sił Powietrznych w Wicku Morskim. Jeszcze kilka lat temu można było taką zgodę uzyskać, ja dostałem decyzję odmowną. Szkoda, bo ten wariant trasy skróciłby naszą drogę do Ustki oraz pozwolił uniknąć jazdy ulicą. Podobno od kiedy poligon przejął rangę natowskiego przepustki nie są wydawane. By ominąć choć fragment szlaku R–10 poprowadzonego ulicą, przed Królewem pojechaliśmy szutrową drogą prosto do Marszewa na obiecane lody, które ostatecznie zjedliśmy we wsi Zaleskie z powodu przerwy w pracy sklepu.

Fragment szutrowej drogi do Marszewa
Odpoczynek w Marszewie
Droga publiczna przed wsią Zaleskie

Tego dnia wiało z północnego–wschodu z prędkością 30 km/h w porywach do 50 km/h. Wiatr był chłodny i pomimo pełnego słońca temperatura wynosiła około 20 stopni. Między Zaleskie a Duninowem wiało najmocniej, Marysia jechała w bluzie. Plusem było to, że z powrotem pojawiła się nowa, wybudowana w zeszłym roku droga rowerowa. W Duninowie odbiliśmy na Modłę i przez Lendowo dojechaliśmy koło 17:00 godziny do Uroczyska graniczącego z Ustką. Od początku planowałem, że jeżeli będzie dobra pogoda i do tego miejsca dojedziemy w pięć dni to zrobimy dzień odpoczynku od siodełka.

Nowo wybudowany odcinek drogi rowerowej przed Duninowem
Między Modłą a Lędowem

Zatrzymaliśmy się na dwie noce w Ośrodku Wypoczynkowym Niewiadów. Wynajęliśmy klasyk PRL’u, domek typu brda z dwoma sypialniami, umywalką i wc upchanymi w szafo–podobnym pomieszczeniu oraz ze specyficznym zapachem, jaki pamiętam jeszcze z domków kolonijnych. Natryski były w osobnym pawilonie, zaplecza kuchennego brak. Cena? Oszałamiające 285 zł za noc plus klimatyczne, w sumie za 2 noclegi zapłaciliśmy więcej niż za pozostałe siedem dni na kempingach. Cóż, to był koszt za brak wcześniejszej rezerwacji oraz krótki pobyt. Co by nie mówić, dzieci dzielnie spisywały się przez ostatnie dni i dzień odpoczynku im się należał, tym bardziej po ostatnim 33 kilometrowym odcinku z umiarkowanymi jak na dzieci wzniesieniami. Po wpakowaniu rowerów i sprzętu do domku poszliśmy na zakupy i po kolacji zapadliśmy się w miękkie łóżka z wykrochmaloną pościelą. Tym razem bez potrzeby rozbijania obozu, pełen luksus.

Dzień 6: Ustka, 12 km (pieszo)

„Teraz pan ma relaks”, właściwe nie do końca. Chociaż nie było potrzeby składania namiotu i pakowania rzeczy to z domku wyszliśmy późno. Korzystając z dodatkowego czasu wynikającego z dnia wolnego od rowerów, Ola uprała większość ciuchów. Ponadto więcej czasu zeszło na pilnowanie Felicji by czegoś nie zmajstrowała. Domek kompletnie nie nadawał się dla małych dzieci. Strome schody, wysoka weranda praktycznie bez barierki i duże przeszklone powierzchnie.

Domek, w którym spędziliśmy dwie noce podczas pobytu w Ustce

Najpierw w komplecie poszliśmy na plażę gdzie przebimbaliśmy cztery godziny. W drugiej połowie dnia zwiedzaliśmy Ustkę, ruchomy most, latarnię morską i uliczki z malowniczymi domkami w kratę. Dzieci oblepiały automaty do gier i zabaw, otrzymały też zabawki wybrane przez siebie na straganie. Po obiedzie wróciliśmy do domu gdzie spakowaliśmy to, co nie będzie potrzebne rano następnego dnia. Zrobiłem też szybki przegląd rowerów i po kolacji ułożyliśmy się do łóżek.

Wspólny wypad na plażę
Port w Ustce
Widok na Ustkę z obrotowego mostu
Latarnia morska w Ustce
Światło latarni, po prawej w dole obrotowy most

Dzień 7: Ustka – Rowy, 24,5 km

Zdaliśmy klucze od domku i o 10:00 opuściliśmy ośrodek. Na granicy Ustki mieliśmy wrócić na szlak R–10, ale z powodu braku oznakowania błędnie pojechaliśmy na Przewłokę nadrabiając kawałek drogi. Między wioską Zapadłe a Objazdą szlak prowadził drogą gruntową, odcinek był płaski ponieważ kiedyś wiodła tędy linia kolejki wąskotorowej. Pierwszy postój zrobiliśmy w Stacyjce Rowerowej na wysokości Wytowna. Była tu drewniana wiata, plansze z informacją turystyczną i kilka wiszących, pomalowanych na biało rowerów. Podczas posiłku zagadnął nas miejscowy. Okazało się, że jest sołtysem Wytowna. Stacyjka powstała z jego inicjatywy oraz częściowo także funduszy. Podczas rozmowy dowiedzieliśmy się o historii okolicy, jej mieszkańców, o tym jak został sołtysem i jak aktywizuje mieszkańców wioski do różnych inicjatyw mających polepszyć życie tutejszej społeczności. Był bardzo rozmowny i pełen pozytywnej energii, może przystanek ten będzie kiedyś jednym z głównych punktów na nadmorskim szlaku R–10?

Stacyjka rowerowa w Wytownie

Odcinek od Bałamątka do Dębiny, w której przyswoiliśmy pod postacią lodów tak potrzebne nam kalorie, przejechaliśmy ruchliwą ulicą. Jedyną asfaltową drogę dojazdową do Dębiny wybraliśmy ponieważ szlak prowadzący lasem, równolegle do drogi, z opowiadań spotkanego rowerzysty „tonął w piachu”. Z Dębiny do Rowów dojechaliśmy po asfalcie, wydzielonym dla rowerów fragmentem ulicy. Żona robiła zakupy a ja zadzwoniłem na wybrany kemping położony najbliżej plaży. Mimo, że nie mieli już miejsc Ola zdecydowała, żeby jednak tam podjechać. Na miejscu pozwolono nam się rozbić na jedną noc. Podczas rozmowy miała miejsce śmieszna sytuacja, poza podliczeniem ceny namiotu oraz osób doliczono także stawkę za auto. Jak wyjaśniałem, że go nie mamy i od Kołobrzegu jedziemy na rowerach. Obsługujący był mocno zdziwiony, że jesteśmy bez samochodu.

Droga poprowadzona po dawnym nasypie kolejki
Nasz apartament na kempingu w Rowach

W części kempingowej Ośrodek Energetyk posiadał nowe, czyste natryski i łazienki, zaplecze kuchenne, stoły do ping ponga i innych gier, no i niemal graniczył z plażą. Teren pod namioty znajdował się pośród sosen na mocno wyschniętym klepisku, mimo to byliśmy zadowoleni. Dodatkowo cena 50 zł jak na standard i położenie była korzystna. Kiedy rozbijałem namiot i gotowałem obiad, Ola poszła z dziećmi na plażę. Po powrocie i posiłku zamieniliśmy się i tym razem ja, już tylko ze starszą dwójką podskoczyliśmy nad morze na zachód słońca. Wracając rozegraliśmy jeszcze kilka meczów w ręczne piłkarzyki. Po wieczornej toalecie ułożyliśmy się do snu. Kolejny słoneczny dzień za nami.

Wieczorne wyjście na plażę
Beztroska zabawa
Ciepły wieczór i spokojne morze sprzyjało spacerom

Dzień 8: Rowy – Smołdziński Las, 26 km

Wyjechaliśmy dopiero w południe, zdecydowanie za późno jak na plan dnia. Musieliśmy zrobić dodatkowe zapasy jedzenia ponieważ za Rowami nie było już sklepów, z kolei w następny dzień wypadało Święto Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski. Podczas krótkiego postoju w Rowach zjedliśmy lody w popularnej na pomorzu cukierni Wenta a następnie ruszyliśmy w kierunku Smołdzina. Na bramkach do Słowińskiego Parku Narodowego okazało się, że na naszą Kartę Dużej Rodziny możemy wjechać bez opłat.

Taras widokowy przy jeziorze Gardno, w tle góra Rowokół
Fragment ścieżki dydaktycznej w Słowińskim Parku Narodowym
Leśna droga między wydmami a jeziorem Gardno

Droga gruntowa poprowadzona przez Mierzeję Gardnieńską po północnej stronie jeziora Gardno wiodła przez las. Co jakiś czas mijaliśmy drewniane wiaty, były też pomosty widokowe na jeziorach Gardno, Dołgie Małe i Dołgie Duże. Przed Czołpinem rozdzieliliśmy się, Ola z dziećmi pojechała szlakiem R–10, który w tym miejscu prowadził, wąską nierówną drogą z korzeniami. Ja pojechałem objazdem prowadzącym po wygodniejszych płytach betonowych. Spotkaliśmy się koło parkingu w Czołpinie.

Punkt widokowy na jeziorze Dołgie Małe
Nadmorskie mućki
Objazd terenowego fragmentu szlaku R-10 przed Czołpinem

Do szóstej latarni od Kołobrzegu dzieliło nas jeszcze podejście pod wzniesienie, na którym stała. Droga prowadziła po kilkuset schodach, na rowerach nie dało się podjechać pod samą blizę. Czas naglił, bo zamknięcie miało nastąpić o 18:00. Zdążyliśmy na ostatnią chwilę, szósta pieczątka została wbita do książeczek.

Widok z latarni morskiej w Czołpinie na wydmę Czołpińską

Od początku wyjazdu nie było dnia bez pobytu na plaży i chociaż dzień dobiegał końca nadrobiliśmy drogi i na chwilę zawitaliśmy na obiecaną wcześniej plażę. Od rana próbowałem dodzwonić się na dwa pola kempingowe w Smołdzińskim Lesie, w jednym miejscu nie odbierali w drugim przychodził zwrotny SMS z informacją o braku miejsc. Zajechaliśmy do pierwszego pola po drodze Rybaczówki. Szczęśliwie miejsca było sporo a właściciel nie odbierał, bo cały dzień był na spływie kajakowym z większą grupą osób. Około 20:00 opłaciłem pobyt i wziąłem się za rozbijanie namiotu. Po zmierzchu zrobiliśmy kolację w dostępnej dla gości letniej kuchni. Prysznice i wc były lekko mówiąc dziadowskie, obite zbieraniną różnego typu materiałów. Tym bardziej zdziwiłem się jak z natrysku popłynęła ciepła woda. Pomimo spartańskich warunków, miejsce miało klimat, było ciche i niezatłoczone. Miało dużo nasadzeń tworzących małe zatoczki, które po rozstawieniu namiotu pozwalały zachować trochę intymności. Spać poszliśmy późno.

Wieczorne pluskanie w morzu
Przy plaży

Dzień 9: Smołdziński Las – Żarnowska, 37 km

Tego dnia wypadał najdłuższy a przy tym najcięższy etap wyprawy. Ponieważ od dwóch dni jechaliśmy na własnej kuchni zamysł był taki: rozgrzewka to 8 kilometrów łatwej asfaltowej drogi do Kluk, następnie solidny obiad w regionalnej restauracji, trzecia części to około 20 kilometrów w mocno urozmaiconym terenie. Pierwsza część poszła gładko. Plan się posypał w Klukach, zamiast restauracji naszym oczom ukazały się zgliszcza, budynek w którym trzy lata temu jedliśmy pyszne dania był doszczętnie spalony. Z kuchennej sakwy wyciągnąłem sześć ostatnich jajek, puszkę tuńczyka i kilka kromek chleba, prowiant przeznaczony na kolację. Po posiłku ruszyliśmy dalej.

Pojazd ciężarowy Robur na niemieckich blachach
Fragment domu w Muzeum Wsi Słowińskiej w Klukach

Przed nami najtrudniejsza część, początkowe 2 kilometry to przejazd wąską przecinką między szuwarami, naszpikowany kilkunastoma drewnianymi kładkami rozciągniętymi nad bagnistym terenem. Przed i za każdym z mostków ziemia była zapadnięta względem konstrukcji, co uniemożliwiało płynny przejazd. Przeprawa przez każdą z nich dla zestawu roweru objuczonego w sakwy wraz z przyczepką, a także dla dzieci jadących na rowerach z małymi kołami, oznaczało zsiadanie i wpychanie sprzętu na progi pomostów, których pierwotnym celem miało być ułatwienie przejazdu. Napotkany miejscowy powiedział nam, że w planach zagospodarowania biegnie tędy droga łącząca Kluki ze Skórzynem, ale miejsce na rowy melioracyjne należy do Słowińskiego Parku Narodowego, który nie zgadza się na ich udostępnienie a tym samym lepsze skomunikowanie miejscowości.

Krajobraz w Słowińskim Parku Narodowym
Przed wjazdem na pierwsze kładko-przeszkody w Słowińskim Parku Narodowym
Kładka zarośnięta pokrzywami

Najkrótsza droga po południowej stronie jeziora Łebsko prowadziła żółtym szlakiem Słowińców. Według internetowych opisów tej części trasy poza kładkami dalej można było liczyć jeszcze na błotniste fragmenty, dlatego kosztem dodatkowych 7 kilometrów postanowiliśmy objechać ten odcinek. W kierunku Skórzyna, przed którym skręciliśmy w lewo a następnie aż do Zgierza, droga wiodła po betonowych płytach. Odkryty teren, upał i duża ilość komarów nie pomagały. Jeszcze 5 kilometrów po asfaltowej drodze i przybyliśmy do Izbicy, w której Marysia miała wypadek. Podczas jazdy odwróciła się za Olą i bezwiednie przekręcając kierownicę przewróciła się ścierając bok, kolano i łokieć, obyło się bez uszkodzeń mechanicznych.

Droga z zarośniętych betonowych płyt przed Skórzynem
Wieżyca kościoła w Izbicy oraz imponujących rozmiarów gniazdo bocianie

Po opatrzeniu ran doczłapaliśmy się do małego ośrodka Zagroda Familia, w którym zamówiliśmy frytki oraz zjedliśmy lody by odzyskać energię. Był to punkt, w którym w razie kłopotów planowaliśmy awaryjny nocleg, jednak kolejnego dnia czekał na nas wynajęty w Kopalinie domek i musielibyśmy przejechać 47 kilometrów, więc postanowiliśmy ruszyć dalej. Była to trudna decyzja, ale dawała szansę, że w niedzielę zameldujemy się na mecie. Ponadto dzieci odpoczęły i widać było, że mają jeszcze siły.

Do wioski Gać prowadziła szutrowa droga z tarką, każdy przejazd auta wzbudzał tumany kurzu. Przez samą wioskę jechaliśmy ulicą wybrukowaną kocimi łbami. Słońce chyliło się ku zachodowi. Za wioską ponownie wjechaliśmy do Słowińskiego Parku Narodowego, gdzie szlak prowadził w okolicy kilku obszarów ochrony ścisłej: Gackie Łęgi, Obrzyna, Bory Torfowe, Bielice, Żarnowskie Łęgi. Mając 30 kilometrów w nogach, wjechaliśmy na odcinek poprowadzony lasem. Już na początku powitał nas piach, dużo piachu. W zasadzie aż do Żarnowskiej co kilkadziesiąt metrów pojawiały się różnej długości fragmenty szlaku pokryte pisakiem. Zsiadaliśmy wtedy i pchaliśmy nasz sprzęt. W tym momencie rzucały się na nas wygłodniałe komary, spray przeciw insektom nie dawał rady. Z opisów tej trasy wiedziałem o piachu, ale myślałem, że będzie go mniej.

Rzeka Łeba
Niewielka wioska Gać

Dla dzieci było to ciężkie doświadczenie. Nie dość, że nigdy wcześniej nie przejechały takiego dystansu jednego dnia, to jeszcze w połowie złożony był z trudnego terenu. Odwrotu jednak nie było. Ola wymyśliła by dzieci wykrzyczały emocje, które zbierały się przy każdej przeszkodzie czy trudności. Wspólnie z Leonem wymyślali różne, śmieszne epitety i na głos wyzwalali stres. Pomysł okazał się bardzo dobry, dzieci dzielnie przedzierały się przez kolejne przeszkody. Gdy pojawiły się pierwsze zabudowania odetchnęliśmy z ulgą, byliśmy w Żarnowskiej.

Kolejna z przeszkód tego dnia piaskowa droga

Na pole namiotowe U Woja zajechaliśmy o 20:30. Zmęczeni ale zadowoleni, że najcięższy odcinek od początku wyjazdu został za naszymi plecami. Na kempingu czekała na nas niespodzianka, okazało się że w każdą sobotę sympatyczny właściciel razem z żoną organizują, dla wszystkich zameldowanych, ognisko z kiełbaskami. Była noc, Ola wykąpała dzieci, ja już po raz ostatni rozbiłem namiot i przygotowałem spanie. Potem grzejąc się przy ognisku posililiśmy się dostępnym dla gości jedzeniem. Marysia z Leonem uruchomili ukryte pokłady energii, dorwali plastikowe auto, które pchały na zmianę po całym placu. Dzieci są niezniszczalne.

Wieczorne ognisko, dzieci miały jeszcze siły na zabawę

Dzień 10: Żarnowska – Kopalino, 36 km

Po raz kolejny obudziły nas promienie słońca, to dziesiąty dzień bez deszczu – nie mogło być lepiej. Spakowani i najedzeni podjechaliśmy na pomost z widokiem na jezioro Łebsko. Plaża była płytka a woda na przestrzeni kilkudziesięciu metrów nie przekraczała metra głębokości, idealne miejsce na wodne szaleństwo dla rodzin z małymi dziećmi. Do Nowęcina, w którym zatrzymaliśmy się na placu zabaw by zjeść łakocie i ugasić pragnienie, dojechaliśmy przez Łebę. Droga skrótowa przez Lucin była niestety nieprzejezdna.

Płytka plaża w Żarnowskiej
Pomost z widokiem na jezioro Łebsko
Kolejne kilometry za nami, Leon dzielnie jechał na małym rowerku z 16″ kołami
Plac zabaw w Nowęcinie

Dalej można było jechać na trzy sposoby. Pierwszy wariant to szlak R–10 po północnej stronie jeziora Sarbsko, niestety praktycznie nie przejezdny dla roweru z przyczepką, ze względu na korzenie, wykroty i nierówny teren. Druga propozycja to jazda ruchliwą ulicą przez Szczenurze. Wybraliśmy trzecią opcję, niebieski szlak pieszy do Sarbska. Wiedziałem z poprzednich lat, gdy jechałem tamtędy z żoną, że odcinek jest piaszczysty, ale ten wariant był najbezpieczniejszy. Piaszczystych fragmentów było mniej niż poprzedniego dnia, chociaż były bardziej kopne.

W Sarbsku zatrzymaliśmy się na obiecane lody i odpoczynek. Od kilku dni teren przez jaki jechaliśmy w dużej mierze porośnięty był lasami. Wiatru było niewiele a upał był mocno odczuwalny. Do Ulini czekała nas jazda ruchliwą ulicą, tej części nie dało się sensownie ominąć. Następnie odbiliśmy na leśną drogę i przez Damnicę pojechaliśmy w kierunku Sarbska, przed którym skręciliśmy w lewo do Osetnika. Tu byliśmy umówieni z moimi rodzicami, którzy tego dnia mieli dołączyć do nas na drugą połowę wakacji.

Dziadkowie się spóźniali, a do knajpy, gdzie planowaliśmy obiad była długa kolejka. Do domku w Kopalinie pozostało mniej niż 10 kilometrów, poprowadzonych leśnym odcinkiem szlaku R–10. Szybka decyzja, ruszamy dalej. Widokowo droga była bardzo ładna, ale miała jeden mankament. Była usypana, najprawdopodobniej, z żużlu. Przy tak suchej pogodzie powodowało to, że czarny pył oblepiał wszystko i dostawał się do płuc. Po tym odcinku sprzęt był bardziej usyfiony niż po poprzednich dziewięciu dniach. Na 2 kilometry przed metą dołączyli dziadkowie, ostatnie metry przejechaliśmy razem. To był koniec, pierwsza poważna wyprawa z dziećmi za nami. 257 kilometrów w dziesięć słonecznych dni, wioząc wszystko co niezbędne na rowerach, udało się!

Za Osetnikiem, pył z pod kół osadzał się nawet na kierownicy
Odliczanie do mety
Dziadkowie wyjechali nam na przeciw na powitanie

Dzień jedenasty: Kopalino – Kołobrzeg, 209 km

Dla żony i dzieci wyprawa się skończyła, ja miałem jeszcze jeden dzień ekstra – powrót po auto. O 4.00 gdy wszyscy spali, spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy do sakiewki podsiodłowej: klucze do auta, dokumenty i zestaw naprawczy. Jechałem na lekko, do Przebendowa jeszcze po ciemku, następnie drogą wojewódzką numer 213 w kierunku Słupska. Za Choćmirowem odbiłem w prawo z uwagi na coraz większy ruch na drodze. Tak przejechałem przez Gardnę Wielką, Gąbino, Objazdę, Wytowno aż do Ustki, gdzie wskoczyłem na drogę, którą jechaliśmy w pierwszą stronę. Trzymałem się jej prawie do końca, który w pewnym sensie był też początkiem. Przed Kołobrzegiem zjadłem obiad i wykąpałem się dla orzeźwienia w morzu. Przy aucie byłem parę minut po 15:00. Czas przejazdu to dziewięć i pół godziny. Zapakowałem rower na auto i wyjechałem ponownie na wschód, o 19.00 byłem z powrotem w Kopalinie.

Podsumowanie

Trasa. Droga jaką wytyczyłem oraz dzienne dystanse nie należały do trudnych, przynajmniej dla dorosłej osoby. Jak na dzieci było to jednak wyzwanie a zarazem super przygoda. W pierwszej części szlak, do okolic Ustki, prowadził przez województwo zachodniopomorskie. Infrastruktura rowerowa – w skład której wchodziły asfaltowe, wydzielone tylko dla rowerów drogi – była bardzo dobra. Dużo miejscowości w większości mocno obleganych i zatłoczonych przez turystów. Druga część, do Kopalina, prowadziła przez województwo pomorskie. Szlak R–10 wiódł przeważnie drogami gruntowymi i ulicami, wyznaczonych dróg tylko dla rowerów było mało. Teren trudniejszy, ale turystów też znacznie mniej no i krajobrazowo znacznie ładniej niż podczas pierwszego etapu. To w drugiej połowie przejazdu czuliśmy, że jesteśmy bliżej natury. Po 10 dniach wyraźnie dało się zauważyć, że turystyka rowerowa w naszym kraju dopiero raczkuje. Chociaż powstaje coraz więcej dróg rowerowych, podczas całego wyjazdu spotykaliśmy raczej pojedynczych sakwiarzy. Rodziny na rowerach, z małymi dziećmi, nie widziałem żadnej.

Pogoda. Warunki pogodowe nam się udały, nie mogło być lepiej. Podobnie jak na mazurskiej pięciodniówce deszcz nie padał wcale. Prędzej czy później trafimy na ulewy. Póki co w temacie rozkładania i zwijania namiotu w deszcz, wilgotnych ubrań czy innych problemów jakie niosą ze sobą opady jesteśmy zieloni.

Kasa. Ten punkt można by sprowadzić do kosztów noclegów, pozostałe wydatki na jedzenie, dojazd czy inne atrakcje każdy może oszacować według własnych potrzeb oraz stanu osobowego. By dać ogólny pogląd na sytuację zamknęliśmy się w niespełna 3 000 złotych za 5 osób, na tę kwotę składały się:

  • 250 złotych – koszty paliwa,
  • 200 złotych – cena postoju auta na strzeżonym parkingu w Kołobrzegu,
  • 1 000 złotych – cena 9 noclegów, w tym 2 w domku,
  • 1 300 złotych – wyżywienie, w tym 4 obiady w knajpach,
  • 200 złotych – bilety do latarni, inne atrakcje.

Dałoby się taniej, gdyby zrezygnować z domku, strzeżonego parkingu oraz postawić wyłącznie na własne wyżywienie, wyszłoby coś w okolicach 2 000 złotych. Dałoby się też pewnie drożej, chociaż my akurat nie oszczędzaliśmy.

Noclegi. W pierwszej części wyprawy, niemal w każdej miejscowości, usytuowanych było kilka kempingów. Za Ustką były już jednak rzadkością. Ogólnie byłem miło zaskoczony, spodziewałem się problemów z głośną muzyka i nocnym życiem imprezowiczów. Tymczasem nic takiego nie odczuliśmy, większość zakwaterowanych stanowiły rodziny z dziećmi albo osoby starsze. Ceny i standard na odwiedzonych kempingach oceniam pozytywnie.

Sprzęt. To temat na osobny wątek i jak będzie chwila to z pewnością pojawi w tej kwestii osobny wpis, z informacjami jak przygotować się na taki wyjazd. Z rzeczy, które zabraliśmy, w zasadzie poza płaszczami deszczowymi oraz dziecięcymi kaloszami, przydało się wszystko.

Odznaki jakie dzieci otrzymały za pieczątki w paszportach miłośników latarni morskich
Nasza rodzina na plaży widziana oczami Leona (5 lat)
A to my przedstawieni przez Marysię (7 lat)
Marysia i Leon przy latarni, namalowane przez Marię

2 Replies

  1. Ale piękne klimaty :), świetne foty. Życzę wytrwałości, a dzieciakom mocnych gardeł do wykrzykiwania z siebie stresu 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *