W zeszłym roku udało nam się powrócić do jesiennych wyjazdów w góry. W tym roku postanowiliśmy kontynuować tę tradycję. Nie mieliśmy większego planu. Czekaliśmy aż pojawi się tydzień z lepszą pogodą a takowy wypadł akurat na przełomie października i listopada. Pierwotnie planowałem wyjazd w Pieniny do schroniska Trzy Korony prowadzonego przez tę samą ekipę co schronisko Orlica, w którym byliśmy 3 lata temu. Miałem już nawet upatrzonych kilka wycieczek. Wysłałem zapytanie o koszt pobytu wraz z wyżywieniem na 6 noclegów. Spodziewałem, się że ceny będą wyższe, ale koszty pobytu wzrosły niemal dwukrotnie od ostatniego pobytu. Dodatkowo pokoje były wolne tylko w środku tygodnia. Postanowiłem znaleźć coś innego. Niestety jak oferta była dobra, to termin nam nie odpowiadał.

Zdecydowaliśmy się poszukać czegoś w Zakopanem. Właściciel kwatery, w której nocowaliśmy już 4 razy tym razem chciał nam wynająć 2 apartamenty. Do tej pory nocowaliśmy w jednym, było ciasno, ale przytulnie. No i tanio. Teraz cena była nieco większa, po 160 zł za każdy z dwóch apartamentów. Uznaliśmy, że trochę dołożymy i wynajmiemy pokoje w Domu Pracy Twórczej „Halama” z pełnym wyżywieniem. Jest to ośrodek Stowarzyszenia Autorów ZAiKS. Gdy byłem mały przyjeżdżałem tu z rodzicami na wakacje. Wspominam to miejsce bardzo dobrze.

Pobyt zaczynał się w niedziele a powrót w sobotę. Postanowiliśmy, że po drodze, w obie strony odwiedzimy dziadków w Rytwianach. Poza odwiedzeniem rodziny będzie też wygodniej przejechać w góry w dwóch mniejszych odcinkach. Przed wyjazdem udaliśmy się do sklepu sportowego. Dzieci otrzymały nowe, górskie buty. Dodatkowo Marysia i Leon zaopatrzeni zostali w profesjonalne plecaki, termosy oraz karabinki. Byli już na tyle duzi, że mogli odciążyć plecy rodziców i nieść swoje rzeczy na własnych barkach.

Kotka, którą upodobała sobie Marysia, po wyjeździe mieliśmy zabrać ją do domu razem z jedną z jej sióstr
Leon z Kitką, matką czwórki kociaków
Wesoła gromadka
Idziemy na wieczorny spacer

Dzień 1: Dolina ku Dziurze (7,3 km, 196 m przewyższeń)

Mieszkanie dziadków w Rytwianach opuściliśmy o 6:20. Jak na weekend (niedziela), drogi były puste. Część trasy na odcinku Tarnów-Kraków przejechaliśmy autostradą. Od zeszłorocznego wyjazdu w Tatry, na zakopiance przybyły nowe odcinki drogi ekspresowej, w tym ponad dwu kilometrowy tunel pod Małym Luboniem. Dzieci były nadzwyczaj grzeczne więc bez zbędnych przystanków do Zakopanego dojechaliśmy szybciej niż myślałem.

Zegar pokazywał 9:40 i gdyby nie to, że byliśmy bez aklimatyzacji moglibyśmy pójść nawet na dłuższą wycieczkę bo pogoda była piękna. Zaparkowaliśmy przy pensjonacie „Halama„, wzięliśmy plecaki i ruszyliśmy w kierunku Wielkiej Krokwi. Tu zaczynał się czarny szlak zwany Drogą pod Reglami. Na starter wybrałem Dolinę ku Dziurze. Nawet najmłodsza Felicja szła całkiem sprawnie. Od zeszłego sezonu droga została wyremontowana. Teraz była całkiem równa, wysypana drobnym żwirkiem. Można było by przejść nawet z wózkiem czy przejechać na trekingowych rowerach.

Na Drodze pod Reglami w pobliżu Doliny Białego
Kilka lat temu pchaliśmy tędy wózek po wielkich kamieniach
Felicja, Marysia i Leon
Przy wodospadzie Spadowiec

U wylotu doliny rozpoczęło się pierwsze podejście. Po drodze zatrzymywaliśmy się kilka razy by dzieci mogły pogrzebać patykami w strumieniu i próbować sił w budowie tamy. Zanim się obejrzeliśmy a naszym oczom ukazał się cel wycieczki – jaskinia Dziura. Przed eksploracją lisiej jamy, na co czekały szczególnie dzieci, zjedliśmy suchy prowiant popijając ciepłą herbatą z termosów. Założyliśmy czołówki i ostrożnie, krok za krokiem zaczęliśmy schodzić do wnętrza ziemi. Jama nie była głęboka, więc po kilku minutach staliśmy na końcu korytarza gdzie znajdowała się obszerna komnata. Poza nami byli też inni turyści, którzy podświetlali sobie drogę telefonami. Dzięki naszym profesjonalnym latarkom mogliśmy dobrze przyjrzeć się wszystkim formacjom skalnym jakie tu występowały. Długość podziemnego przejścia wynosiła 175 metrów a głębokość 15,7. W zależności od pory roku temperatura we wnętrzu oscyluje między -6 a 4 stopni Celsjusza.

W Dolinie ku Dziurze
Obowiązkowa zabawa nad strumieniem
Szata już w pełni jesienna
Niebieskim szlakiem pniemy się coraz wyżej
We wnętrzu jaskini Dziura
W najgłębszym miejscu jamy
Felicja

Po wyjściu z podziemi rozpoczęliśmy zejście. Mimo, że miejsce nie jest popularne, turystów było wielu. Tam, gdzie szlak niebieski dołączał do drogi pod reglami, udaliśmy się w kierunku Małego Żywczańskiego by nie wracać tą samą stroną. Następnie skręciliśmy w ulicę Tetmajera, którą doszliśmy niemal pod samą kwaterę. Do obiadu pozostało jeszcze półtorej godziny. Zanieśliśmy bagaże do pokoi i czekaliśmy aż wybije 14:00, o której podawali jedzenie. Tym razem poza noclegiem postanowiliśmy wykupić także posiłki. Właściwie to w miejscu gdzie spaliśmy nie było nawet innej opcji.

Schodzimy do domu
Jadą cepry, jadą!

Minionej nocy zmienił się czas z letniego na zimowy. Tym samym skrócił się okres kiedy było widno. Należało to uwzględnić przy planowaniu wycieczek by uniknąć wracania po ciemku. Po obiedzie poszliśmy do swoich pokoi. Felicja zrobiła się senna więc Ola położyła ją do łóżka. Zabrałem Marysię i Leona na spacer. Poszliśmy do dolnej stacji kolejki na Gubałówkę. Chcieliśmy sprawdzić czy tor saneczkowy na górze jest jeszcze czynny. Niestety, był otwarty tylko do 16:00, więc musieliśmy obejść się smakiem i wróciliśmy do domu. O 18:00 podano kolację, po której zrobiliśmy sobie wieczór z grami: piłkarzyki, yeanga oraz planszówki przywiezione z domu. Felcia trochę się rozkleiła i była marudna. Ola podejrzewała, że coś ją bierze. Miałem nadzieję, że nie będziemy mieli powtórki z zeszłego roku, gdy po kolei każde z dzieci miało jakieś objawy zaczynających się infekcji. Położyliśmy się po 21:00. Musieliśmy się dobrze wyspać bo kolejnego dnia od rana miała być piękna, słoneczna pogoda. Należałoby to wykorzystać.

Dzień 2: Wielki Kopieniec i Nosal (10,5 km, 531 m przewyższeń)

Wstaliśmy po 6:00. Łóżka okazały się bardzo wygodne, wyspaliśmy się jak nigdy. Przygotowałem dla każdego termos z herbatą, potem zapakowaliśmy plecaki. Na śniadanie zeszliśmy przed 8:00. Po posiłku dopakowaliśmy suchy prowiant i udaliśmy się na przystanek, skąd złapaliśmy autobus miejski na Cyrlę. Podczas oczekiwania na transport kilkukrotnie podjeżdżały do nas prywatne busy a ich kierowcy proponowali podwózkę za cenę 5 razy większą niż ta, którą zapłaciłem w biletomacie.

Podjeżdżamy do szlaku

Na początku zielonego szlaku rozpoczynającego się na Cyrli znaleźliśmy się o 9:30. Felicja miała w nocy problemy żołądkowe a nad ranem brak apetytu. Początek wycieczki w jej wykonaniu szedł opornie. Ola zdecydowała się by co jakiś czas wziąć ją na ręce. Im wyżej wchodziliśmy tym częściej trzeba było jej pomagać. Za to Leon i Maria szli bez marudzenia, a Leon był nawet trochę zły, że tyle musi na nas czekać. Pogoda była bardzo ładna, już po 2 kilometrach musieliśmy rozebrać się z kurtek bo raz, że słonko przyświecało równo a dwa, że wysiłek zwiększał temperaturę ciała. Podobnie jak dzień wcześniej, turystów było sporo. Co ciekawe duża część z nich była Słowakami. Kiedyś to my jeździliśmy na drugą stronę Tatr z uwagi na niższe ceny. Najwyraźniej po wprowadzeniu przez nich euro sytuacja się odwróciła.

Pogoda wyśmienita
Felicja z początku szła nawet sama
Marysia pozuje do zdjęcia, Leon wymusza na nas zwiększenie tempa
Ola motywuje Felcię do dalszej drogi
Leon na skałkach
Marysia
Finalne podejście

Po 2 godzinach doszliśmy na szczyt Wielkiego Kopieńca. Leon wbiegł na niego pierwszy. Nasz czas znacznie przekraczał ten z drogowskazu, ale w końcu spacerowaliśmy z trójką dzieci. Widoki były przednie. Podczas przerwy zjedliśmy kanapki popijając ciepłą herbatką. Idąc po zboczu gdzie często byliśmy osłonięci drzewami lub skałami nie było tego czuć, ale na odkrytej przestrzeni wiał dość silny wiatr. Po odpoczynku rozpoczęliśmy zejście w kierunku doliny Olczy. Felicja rozkręciła się i droga szła już całkiem sprawnie. Nie spieszyło nam się, więc często robiliśmy przerwy, które trochę wymuszały dzieci. Na przykład na budowę tam w poprzek strumyczków. Na wysokości Polany Olczyskiej zmieniliśmy kolor szlaku z zielonego na żółty prowadzący w kierunku Kuźnic. Przeszliśmy przez Nosalową Przełęcz by po kolejnych 100 metrach przewyższeń znaleźć się na szczycie Nosala. Wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, wyglądało na to, że nadciąga halny.

Na szczycie Wielkiego Kopieńca
Trójka wędrowców
Widok, w kierunku Tatr Bielskich
Jeszcze wspólne zdjęcie i…
… schodzimy
Kolorowe łepki
Szałas na polanie Kopieniec
Felicja się rozkręciła i szła bez marudzenia
Felicja
Jesienna aura
Leon po namowach wspiął się na drewniany postument
I jeszcze jedno dobre miejsce na zdjęcie
Jesienne klimaty
Marysia
Ola nad Olczyskim Potokiem
Toń Olczyskiego Potoku
Cienie coraz dłuższe
Na Olczyskiej Polanie
Szałas na Olczyskiej Polanie
Coraz bliżej kolejnego szczytu
Górskie złoto
Martwa natura
Dawny las
I trochę buków
Jesień
Ola z Felicją „robią” ostatnie podejście
Marysia i Leon czekają na rodziców
Widok na Kasprowy Wierch
Wiatr coraz mocniejszy, Marysia próbuje okiełznać swoje włosy
Marysia

Słońce powoli chowało się za grzbietami Czerwonych Wierchów. Teraz pozostało już tylko zejście do Zakopanego chociaż to 'tylko’ mogło okazać się niewłaściwym słowem. Zejście 300 metrów przewyższeń na tak krótkim odcinku, na koniec wycieczki, nie należało do łatwych. Najtrudniej miała oczywiście Felicja. Jej nogi były znacznie krótsze od naszych. Niektóre ze stopni skalnych, po których schodziliśmy sięgały jej do pasa. W takich przypadkach musiała specjalnie kucać by opuścić najpierw jedną a potem drugą nogę. Była bardzo dzielna, ale jak znaleźliśmy się na dole puściły jej nerwy więc wziąłem ją na barana z czego niezmiernie się ucieszyła.

Przełęcz między Kopami, w tle charakterystyczny szczyt Małego Kościelca
Nosalowe skałki
Schodzimy z Nosala
Ola w promieniach zachodzącego słońca
Marysia w pełni sił
Felicja dzielnie schodzi po kolejnych stopniach
Marysia i Leon zajęci rozmową
Łania w centrum Zakopanego posila się przy stacji benzynowej

Do domu doszliśmy o 16:30. Wycieczka trwała zatem 7 godzin, w czasie których przeszliśmy niecałe 11 kilometrów. Niby nie dużo, ale zaliczyliśmy przy tym dwa szczyty no i w końcu była to wycieczka z dziećmi. Obiad podali 2 godziny wcześniej, ale nasze porcje zostały odłożone. Ogórkowa oraz kotlety, po odgrzaniu ich w mikrofali prędko zniknęły w naszych brzuchach. Felicja nie doczekała do kolacji podawanej o 18:00. Usnęła i spała już do rana. Po wieczornym posiłku i kąpieli ułożyliśmy się do łóżek. W telewizji leciały seriale kryminalne z mojego dzieciństwa: „Gliniarz i Prokurator” oraz „Porucznik Columbo„. Zasnęliśmy dopiero po 22:00.

Dzień 3: Dolina Kościeliska, jaskinia Mroźna i Smocza jama (13,3 km, 353 m przewyższeń)

Prognozy pogody zakładały, że dziś będzie padać. W pierwszej połowie dnia przelotnie, ale od 14:00 opady powinny być dość intensywne. Od wczoraj w górach wiał halny. Wyjście wyżej w góry mogłoby być niebezpieczne. Tor saneczkowy, na który chciały iść dzieci prawdopodobnie był zamknięty. Z informacji na stronie wynikało, że atrakcja jest nieczynna w dni deszczowe.

Pozostało nam chodzenie po dolinkach i to tych bardziej odkrytych by nie oberwać po głowie spadającymi gałęziami. Inną opcją byłoby zejście pod ziemię. Łącząc jedno i drugie wybrałem dolinę Kościeliską, w której znajdowało się kilka jaskiń udostępnionych do zwiedzania. Po śniadaniu i zapakowaniu plecaków udaliśmy się autem do wylotu doliny. Parkingowy chciał od nas 35 zł za pozostawienie auta. Po rozmowie z Olą 'zszedł’ do 25 zł.

Przechodząc obok szlabanu, zatrzymaliśmy się przy punkcie poboru opłat. Dzieci przybiły sobie przy nim pamiątkowe pieczątki. Biletów nie musieliśmy kupować z uwagi na posiadanie Karty Dużej Rodziny. To jeden z niewielu przywilejów jakie daje nam ten program. Felicja jechała w wózku. Co prawda droga była płaska, ale gdzieniegdzie wystawały większe kamienie. Liczyliśmy się z tym, że nasza wysłużona „parasolka” może w każdej chwili pogubić koła. Po 2,5 kilometrach doszliśmy do rozstaju szlaków. Czarny odbijał w górę zbocza do jaskini Mroźnej. Atrakcja ta miała być czynna do wczoraj, ale przez zaniedbanie zapomniano o internetowej sprzedaży biletów. Ludzie zdążyli kupić wejściówki na dziś i zimowa przerwa w funkcjonowaniu podziemnego szlaku skróciła się o dzień. Dla nas jak ulał.

Wkraczamy do Doliny Kościeliskiej, po prawej potok Kirowa Woda
Leon

Gdy Ola z dziećmi wspinali się do wejścia, poszedłem odstawić wózek o kilometr dalej gdzie znajdowała się trasa powrotna z jaskini. Następnie zawróciłem i dołączyłem do grupy, która czekała na mnie przy… kolejnej kasie z biletami. Tym razem KDR nie była już honorowana. Bilet należało zapłacić za każdego poza 4 letnią Felicją. Do tego nie było zniżek dla dzieci, opłata wynosiła 9 zł za osobę. W tym momencie przypomnieliśmy sobie wakacje w Szwecji gdzie wejście do parków narodowych miało wstęp wolny a większość atrakcji dla dzieci do 16 roku była za darmo.

Smutny widok zniszczonych lasów, na drugim planie kompletnie ogołocone zbocza Zadniej Kopki

Założyliśmy cieplejsze ubrania z uwagi na niską temperaturę panującą we wnętrzu góry. Na głowach zamontowaliśmy lampki czołowe i wkroczyliśmy w mroczny świat skalnych tuneli i wąskich korytarzy. Łączna długość Mroźnej wynosi 773 metry jednak droga, którą biegnie szlak liczy 511 metry. Miejscami było tak ciasno, że należało się przeciskać w kucki. Co jakiś czas słyszałem jak termos wystający z plecaka ociera się o skalne ściany. Felicja w tym aspekcie miała najlepiej, nie musiała się nawet schylać. Marysia i Leon też nie narzekali. Wprost przeciwnie, bardzo im się podobało. W tak wietrzny dzień eksploracja jaskiń była strzałem w dziesiątkę. Tu i ówdzie widzieliśmy nietoperze przyczepione do ścian w skalnych zakamarkach. Podczas całego przejścia minęła nas tylko jedna osoba. Dzięki pustkom czuliśmy się jak prawdziwi speleolodzy, którzy odkrywają to miejsce po raz pierwszy.

Gotowi na odkrywanie podziemnych korytarzy
Miejscami bardzo wąsko
A tu szerzej
Schodzimy coraz głębiej
A tu musieliśmy iść w kucki
Jedna z nielicznych przestronnych sali

Jeszcze do niedawna, wewnątrz korytarzy poprowadzone były kable z oświetleniem. Po ostatnim 'remoncie’ zostały usunięte. Oficjalnym powodem była troska o bytujące tu nietoperze. Moim zdaniem chodziło jednak o pieniądze. Ceny prądu w trakcie kilku lat drastycznie skoczyły. Tak więc zysk z tej zmiany był podwójny. Raz, że w trakcie 3 lat koszt biletów wzrósł z 5 do 9 złotych. Dwa, że odpadły koszty rachunków za prąd. Górale potrafią zadbać o swoją kasę. Niezależnie od wszystkiego miejsce podobało nam się bardziej bez oświetlenia.

Po około pół godzinie wyszliśmy na zewnątrz po drugiej stronie zbocza, którego kulminacyjnym punktem był Ciemniak, jeden ze szczytów Czerwonych Wierchów. Stromym zejściem, po schodach, dostaliśmy się do zielonego szlaku prowadzącego dnem doliny Kościeliskiej gdzie przed godziną zostawiłem wózek Felicji. Przysiedliśmy na chwilę by zjeść kanapki i napić się ciepłej herbaty. Wiatr nie ustępował. W kilku miejscach widać było przewrócone, przenośne toalety. Z każdym rokiem liczba drzew porastających zbocza zmniejszała się. Wyglądało to przygnębiająco.

Po drugiej stronie zbocza
Jeszcze tylko kilkadziesiąt stopni i będziemy z powrotem na dnie doliny
Ola
Sójka
Felicja szczęśliwa w swoim wózku, to już chyba jej ostatni rok z tym udogodnieniem

Było jeszcze wcześnie. Postanowiliśmy, że zabiorę Leona i Marię do kolejnej jaskini. Tym razem trudno dostępnej. Z tego powodu Ola z Felicją poszły do schroniska na hali Ornak. Ja z dwójką starszych dzieci ruszyliśmy żółtym szlakiem do wąwozu Kraków. Syn nie bardzo chciał iść. Miał obawy czy poradzi sobie ze wspinaczką po skałach. Co prawda do pomocy były drabinki, klamry i łańcuchy, ale i tak droga nie była łatwa i należało zachować szczególną ostrożność. Ostatecznie udało mi się go namówić. Po kilkuset metrach pojawiła się pierwsza przeszkoda. Ścianka, pod którą podchodziło się po metalowej drabinie. Następnie strome skałki. Tutaj pomocne okazały się łańcuchy oraz stopnie wydrążone w skałach. Poinstruowałem dzieci, że podczas wspinaczki wolno odrywać na raz tylko jedną kończynę. Pozostałe trzy powinny mieć oparcie.

W wąwozie Kraków
Pierwsza z przeszkód
Przy pomocy łańcuchów i metalowych klamr wspinamy się coraz wyżej

Szczęśliwie udało się przejść cały odcinek unikając niebezpiecznych sytuacji. Tu okazało się, że przez przypadek minęliśmy przejście przez Smoczą Jamę. Ostatni raz byłem tu 30 lat temu. Wtedy obowiązywał tylko jeden wariant przejścia, właśnie przez wnętrze majestatycznej skały. Ponieważ ruch turystyczny w tym miejscu był niemal zerowy postanowiłem, że zejdziemy do jamy od góry. Chciałem by dzieci miały możliwość zobaczyć jaskinię od środka. W tym celu musieliśmy się opuścić po łańcuchach w głąb ciemnej dziury. Na twarzach dzieci widać było rysujące się emocje. Marysia i Leon poradzili sobie wyśmienicie.

W smoczej jamie
Jak prawdziwi grotołazi

Po powrocie na powierzchnię zeszliśmy z powrotem na Polanę Pisaną do zielonego szlaku. Po kilkunastu minutach spotkaliśmy się z Olą i Felicją, które zdążyły dojść do schroniska i z powrotem. Zatrzymaliśmy się jeszcze przy strumieniu na małe co nieco. Wiatr powoli cichł za to za plecami pojawiły się ciemne chmury. Ruszyliśmy w drogę powrotną. Na kilometr przed parkingiem zaczęło padać. Nie były to już przelotne opady, ale solidny deszcz. Gdy doszliśmy do auta byliśmy nieźle przemoczeni, ale i zadowoleni, że w pół dnia udało nam się zaliczyć tyle atrakcji. Dwie jaskinie, dolina Kościeliska i wizyta przy schronisku.

Ostatnie zdjęcie i wracamy z powrotem
Odpoczynek na małe co nie co
Kościeliski Potok
Jesień w odwrocie
A tu już leje… co oczywiście nie przeszkadza Felicji szeroko uśmiechnąć się do zdjęcia

W domu, po obiedzie wypożyczyliśmy grę planszową Monopol w wersji z Tatrami. To był strzał w dziesiątkę. Graliśmy ponad 3 godziny z krótką przerwą na kolację. Spać poszliśmy około 22:00.

Dzień 4: Dolina Pięciu Stawów Polskich (15,8 km, 749 m przewyższeń)

Po 3 dniach wycieczek przydałoby się zrobić odpoczynek. Dzieci miały ochotę na saneczki grawitacyjne na Gubałówce. Z drugiej strony tego dnia wypadało święto, dzień Wszystkich Świętych i większość atrakcji była pewnie zamknięta. Słoneczna pogoda zachęcała by kolejny raz ruszyć w góry. Według prognoz czekały nas dwa dni niezłej pogody, co należało wykorzystać bo w piątek miało być już deszczowo a przyjechaliśmy nie na krótko.

Po szybkiej naradzie, przed śniadaniem zakupiłem bilet na parking w Łysej Polanie w cenie 55 złotych. Po śniadaniu zapakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy autem do punktu startu. Mimo, że parking TPN był w połowie pusty pracownik obsługi nakazał mi zaparkować częściowo na chodniku a częściowo na przejściu dla pieszych opuszczających parking. Nie pomogły tłumaczenia, że mam małe dzieci i opuszczanie pojazdu stojącego częściowo w miejscu gdzie co chwila przejeżdżały auta jest niebezpieczne. Nie było rozmowy z góralskim bucem. To kolejny przykład tego jak pazerni są tutejsi górale. Podobno w sezonie letnim pobierają opłaty za parking a jak kończą się miejsca (nawet te na chodnikach), to każą ludziom ustawiać się wzdłuż ulicy. Nie będę się wypowiadał o tym w jaki sposób traktowani są Klienci. Niestety Tatry nie mają innej konkurencji w naszym kraju i szeroko rozumiany „biznes” o tym wie. Przykre, ale prawdziwe.

Założyliśmy plecaki, wsadziliśmy Felicję do wózka i ruszyliśmy na szlak. Pierwsze 3 kilometry do Wodogrzmotów Mickiewicza to nieciekawy, asfaltowy fragment trasy, który dalej biegnie do Morskiego Oka. W tym miejscu odbiliśmy do Doliny Roztoki. Dalsza trasa nie nadawała się dla wózka, więc przypięliśmy go w niewidocznym miejscu by nie rzucał się w oczy. Tu zaczęły się pierwsze schody, dosłownie i w przenośni. Droga zrobiła się stromsza, prowadziła po kamieniach. O ile Marysia i Leon tylko przez chwilę pomarudzili, że są zmęczeni, to Felicja po prostu stawał i mówiła, że dalej nie idzie. Wiedziała, że jest jeszcze na tyle mała, że można ją ponieść. I tym razem Ola z litości brała ją na ręce w miejscach gdzie było bardziej stromo.

W Dolinie Roztoki
I tu dotarły korniki
Na mostku
Choiny
Felicja i Ola na szlaku
Widok na Orlą Ścianą pod zboczem Opalonego
Marysia
Zgrana ekipa
A teraz w drogę
Ola niesie Felicję

Pogoda była ok. Miejscami z za chmur wychylało się słoneczko. Najtrudniejszy fragment czekał nas pod koniec podejścia, za rozstajem szlaków, gdzie rozpoczynał się szlak czarny prowadzący do schroniska. My ruszyliśmy dalej zielonym. Po kilkuset metrach wyrosła przed nami ściana wody. Znajdował się tu największy wodospad w Polsce – Wielka Siklawa – mierzący około 65-70 metrów. W tym miejscu było wyjątkowo chłodno. Założyliśmy dodatkowe ubrania by ochronić się przed zimnym wiatrem. Było to najniższe miejsce w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, więc wichry opadające z okolicznych zboczy kumulowały swoją moc właśnie tutaj. Dodatkowo drobinki wody z rozbryzgującego się o skały wodospadu potęgowały uczucie chłodu. Marysia najlepiej znosiła wspinaczkę. Najtrudniej przychodziło to Felicji, która nie rozumiała jeszcze idei chodzenia po górach. Za to Leon z jednej strony miał już wystarczająco dużo siły by iść pod górę, ale musiał mieć jasno określone cele takie jak schronisko, jezioro czy strumień. To co po drodze nie bardzo go jeszcze interesowało.

Tu rozpoczęło się finalne podejście
W kosówce
Fragment wodospadu Wielka Siklawa, na obrazku jest człowiek, czy potrafisz go znaleźć?
A tu my na tle Wielkiej Siklawy
Wodospad w pełnej okazałości
Leon i Marysia
Coraz wyżej i wyżej
Miejscami było ślisko
Jesteśmy! Dolina Pięciu Stawów Polskich zdobyta…
Marysia poprosiła o zdjęcie solo
Idziemy do schroniska
Nad Małym Stawem Polskim
Przedni Staw
Przedni Staw
Szeroki Piarg pod Opalonym Wierchem
Pierwszy śnieg przyprószył

W końcu doczłapaliśmy się do Wielkiego Stawu Polskiego. To największe i najgłębsze jezioro w całych Tatrach. Powierzchnia wynosi 34,14 hektara a głębokość aż 79,3 metry. Pod tym względem zajmuje trzecie miejsce w Polsce po jeziorach Hańcza i Drawsko. Pojemność zbiornika to około 13 mln m³ wody co stanowi mniej więcej 1/3 pojemności wszystkich tatrzańskich jezior. Widoki były ograniczone z uwagi na niski pułap chmur. Zimny wiatr oraz przeszło 700 metrów podejścia na dystansie 8 kilometrów sprawiły, że czym prędzej udaliśmy się do schroniska na odpoczynek i uzupełnienie kalorii.

Główna izba – sala jadalna, była pełna turystów. Nie czekając aż coś się zwolni przycupnęliśmy koło recepcji. Znajdowała się tu ława i dwie długie półki, które robiły za stoliki. Oprócz nas przebywała tu para, która po kilku minutach zwolniła miejsce i mieliśmy całe pomieszczenie tylko dla siebie. Na pierwszy posiłek poszły kanapki. Oprócz tego wykorzystałem dostępny wrzątek, którym zalałem dwa dania liofilizowane, które w mgnienia oku zniknęły w brzuchach dzieci. Na deser batoniki oraz keks, jaki został nam z wczorajszej kolacji. No i na koniec ciepła herbatka z termosów.

Odpoczęliśmy i najedliśmy się do syta. Było po 14:00 więc należało szykować się do drogi powrotnej, by noc nie zastała nas na szlaku. Do Doliny Roztoki zeszliśmy alternatywnym, czarnym szlakiem. Zachodzące słońce rzucało ostatnie promienie na zbocza Wołoszyna i na Krzyżne. Marysia potrafiła już docenić widoki, jakie ukazywały się naszym oczom. Zwróciła uwagę na kolory, rudawe trawki w kontraście do ciemnozielonej kosodrzewiny oraz skał. Cieszyłem się, że jedno z dzieci zaczynało powoli odczuwać przyjemność związaną z przebywaniem w górach. Droga w dół szła znacznie sprawniej. Felicja szła już praktycznie o własnych siłach. Prowadziliśmy rozmowy podczas, których czas leciał szybciej. Jeżeli jest taka możliwość staram się tak zaplanować wycieczkę by droga powrotna prowadziła inną trasą. Tutaj tak się nie dało. Jednym z nielicznych plusów powrotu tym samym szlakiem jest posiadanie wiedzy ile zostało do mety.

I schodzimy
Przełęcz Krzyżne
Na czarnym szlaku pod Niżną Kopą
Dla nas słońce już się schowało na dziś
I jeszcze jedno zdjęcie z tego miejsca
Teraz będzie stromo w dół
W mrocznym lesie
Piątka w komplecie
Miejsce było wyjątkowo fotogeniczne
I lekkie zbliżenie
W pobliżu mostków na potokiem Roztoka
Rozmowy w drodze
Cmentarzysko
Leon i Felicja

Gdy doszliśmy do czerwonego szlaku robiła się już szarówka. Wózek stał tam gdzie go zostawiliśmy. Po odpięciu go, Felicja w mig wskoczyła na siedzisko. Była zadowolona, że jej wędrówka dobiegła końca. Do auta pozostały 3 kilometry. Potok ceprów ciągnący od strony Morskiego Oka był kilkukrotnie większy niż liczba turystów, których spotkaliśmy w Dolinie Roztoki. Na kilkaset metrów przed parkingiem zapadł zmrok. Wyjęliśmy czołówki i w bezpieczny sposób doszliśmy do auta. Nie wszyscy turyści mieli jednak dodatkowe oświetlenie, niektórzy szli po ciemku.

Gerlach o zmierzchu

Do domu dotarliśmy o 18:00, gdy do stołów podawali kolację. Na nas czekał jeszcze obiad, który odgrzaliśmy sobie w mikrofalówce. Apetytu nam nie brakowało więc wyczyściliśmy stół prawie do zera. Po posiłku ponownie rozłożyliśmy planszę do gry w Monopoly. Zasnęliśmy około 22:00.

Dzień 5: Gubałówka (11 km)

Zapowiadał się kolejny dzień bez deszczu. Za to z powrotem zaczęło mocno wiać. To ostatnia szansa by dzieci mogły pójść na tor saneczkowy na Gubałówce. Następnego dnia w piątek miało padać a w sobotę wracaliśmy do domu. By wilk był syty a owca cała obmyśliłem spacer podczas, którego każdy byłby zadowolony. Szczególnie zależało mi na dzieciach, które przez 4 ostatnie dni dzielnie chodziły po górach. Wypadło na Gubałówkę. By było jeszcze przyjemniej wjechaliśmy na nią kolejką linowo-torową. Najpierw musieliśmy jednak przejść przez Krupówki, które okazały się wyjątkowo puste. Dla Felicji zabraliśmy wózek. Koszt wjazdu wyniósł 80 złotych.

Turlamy się kolejką na Gubałówkę
Zajęliśmy najlepsze miejsca

Przy górnej stacji kolejki znajdował się tor saneczkowy. Nie zjeżdżało się oczywiście na zwykłych sankach. Były to sanki grawitacyjne poruszające się po specjalnym torze utworzonym z metalowych segmentów połączonych w długą rynnę. Zamówiłem po 5 zjazdów dla Leona, Marysi i Felicji, z którą zjeżdżałem na jednej desce z uwagi na jej wiek. Po każdym zjeździe obsługa zaczepiała do sanek pałąk od wyciągu orczykowego, który wciągał nas z powrotem na górę.

Leon nabiera rozpędu na torze saneczkowym
A to ja z Felicją, szykujemy się do kolejnego zjazdu

Po emocjach związany z atrakcją poszliśmy na spacer. Z początku widoki nie różniły się od tych w Zakopanem, budy z badziewnymi pamiątkami, tłuste przekąski i inne 'atrakcje’ dla ceprów. To wszystko wymieszane ze smrodem spalin aut, które tędy przejeżdżały. Za Pałkówką zrobiło się już przyjemniej. Zeszliśmy z asfaltu na drogę gruntową, którą prowadził czarny szlak pieszy. Na odkrytych przestrzeniach wiatr wiał ze zdwojoną mocą. Na wysokości Butorowego Wierchu Felicja zasnęła w kołyszącym się na wertepach wózku.

Kaplica pw. Matki Boskiej Różańcowej na Gubałówce
Butorów
Felcia złapała drzemkę
Panorama Tatr, w centrum kadru Nosal, w tle Tatry Bielskie

Zatrzymaliśmy się na Prędówce przy kaplicy pw. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny. Rozciągał się stąd widok na panoramę Tatr. Spoczęliśmy na ławeczce osłonięci od wiatru przez jedną z kamiennych ścian kaplicy. Przekąsiliśmy kanapki i coś słodkiego popijając sobie rozgrzewającą herbatę z termosów. Pozostało nam już tylko zejście do przystanku. Udało nam się skrócić drogę przez trawiasty stok. Przy okazji dzieciaki miały radochę zbiegając przy porywach silnego wiatru. Machały rękoma mając nadzieję, że któryś z podmuchów poderwie ich chociaż na kilka metrów wzwyż… niestety bezskutecznie. W Kościelisku Marysi wpadło coś do oka. Przez następną połowę dnia drażniło ją to. Dopiero wieczorem, po którymś przemyciu oka, sytuacja wróciła do normy.

Odpoczynek
Kaplica pw. Nawiedzenia NMP na Prędówce
Pogoda niemal idealna na spacer
Pocztówka z wakacji

Na przystanku komunikacji miejskiej w Krzeptówkach okazało się, że autobus będzie dopiero za godzinę. Niestety, autobusy miejskie może i były tanie, ale poza godzinami szczytu jeździły rzadko. Po kilku minutach zajechał prywatny bus, którym dostaliśmy się do centrum Zakopanego a następnie, już na piechotę, do kwatery. Po obiedzie udaliśmy się do pokoi na odpoczynek. Wypożyczyliśmy grę Dixit, która zajęła nam czas do kolacji. Wieczorem obejrzeliśmy przygody porucznika Columbo, który rozwiązał kolejną zagadkę.

Dzień 6: Termy w Chochołowie

To już ostatni dzień w Tatrach. Jak zapowiadano, od rana wisiały nad nami deszczowe chmury. Felicja znowu czuła się nie najlepiej. Od początku wyjazdu była osłabiona. Wyglądało na to, że zmiana klimatu jej nie służyła. Po śniadaniu położyła się na łóżku i zasnęła.

Na dziś zaplanowałem termy w Chochołowie. Dotarliśmy do nich po 11:00. Parking był pełen, ale udało się gdzieś zaparkować auto. Długa kolejka do kas dawała rozeznanie czego możemy się spodziewać w środku. Kiepska pogoda sprawiła, że wszyscy ruszyli do atrakcji takich jak ta. Tłumy były ogromne, gdyby nie dzieci i chęć sprawienia im przyjemności z pewnością byśmy tu nie przyjechali. Koszt wejścia do obiektu na 4 godziny dla rodziny 2+3 wyniósł 203 złote.

Szatnia była ogromna, na kilka tysięcy szafek. Jak na miejsce mogące pomieścić tak dużo ludzi, przestrzeń była zorganizowana bardzo dobrze. Na głównej sali basenowej było bardzo głośno. Szum wody połączony z krzykami dzieci i rozmowami kuracjuszy nie wpływał na nas kojąco. Na zewnątrz znajdowały się dwa baseny z ciepłą wodą, w tym jeden z barem i głośną muzyką. Z nieba padał drobny, zimny deszcz. Woda była jednak na tyle ciepła, że nikomu to nie przeszkadzało. Marysia pamiętała jak 3 lata wcześniej byliśmy na termach w Białce, gdzie ślizgaliśmy się w dużych zjeżdżalniach. I tu były takie atrakcje. By zjechać największą z nich na podwójnym pontonie odstaliśmy 45 minut.

Termy opuściliśmy pół godziny przed czasem. Powrót do domu zajął nam więcej czasu bo w kilku miejscach straż pożarna usuwała konary drzew, które przywróciły się na drogę. Teraz rozpadało się na dobre więc plan by po obiedzie pójść na spacer do Doliny Strążyskiej odszedł w niepamięć.

Po obiedzie graliśmy w planszówki. Ola w tym czasie spakowała część bagaży na jutrzejszy powrót. Po kolacji w telewizji puścili Batmana. Leon nie chciał oglądać i poszedł spać do pokoju Oli i Felicji. Marysię tak wkręciła fabuła filmu, że mimo wielu reklam jakie poutykano w przerwach, dotrwała do końca seansu. Spać poszliśmy dopiero przed północą.

Dzień 7: Luboń Wielki i powrót (9,7 km, 581 m przewyższeń)

Ostatni dzień wyjazdu, a właściwie powrót. Deszcz minął i znowu pojawiło się słońce. Pomyślałem, że szkoda takiej pogody. Do teściów, gdzie mieliśmy nocować, było 240 kilometrów. A może by tak zaliczyć jeszcze jedną wycieczkę? Na szybko zaplanowałem jeden atak szczytowy w Beskidzie Wyspowym. Padło na Luboń Wielki. Po śniadaniu dopakowaliśmy resztę bagaży do auta, pożegnaliśmy się z pracownikami pensjonatu i udaliśmy w drogę powrotną.

Po godzinie jazdy, o 10:30 zaparkowaliśmy samochód na osiedlu Rapaczówka w Rabce Zdroju. W tym miejscu swój początek miał żółty szlak na Luboń Wielki. Na dystansie około 4 kilometrów czekało nas blisko 600 metrów w pionie. Wyzwanie było najtrudniejsze dla małej Felicji, której wspinaczka pod górę, lekko mówiąc, nie szła najlepiej. W pierwszej części podejścia było mokro i błotniście. W sam raz by po wycieczce upaćkać całe auto. Byliśmy twardzi i nie wycofaliśmy się z tak błahego powodu. Droga szła mozolnie.

Początek nie zawsze jest łatwy
Najbardziej błotnista część już za nami
Widok na Gorce
Leon i Felicja
Jeszcze chwila odpoczynku i w drogę

Gdy pola ustąpiły miejsca bukowym lasom zrobiło się bardziej sucho, ale też kamieniście. By przyspieszyć podejście Ola i ja co jakiś czas nieśliśmy Felicję. Pozostała dwójka dzieci szła całkiem sprawnie. Leon czuł już ducha świąt i snuł marzenia co chciałby dostać pod choinkę. Ostatnie życzenia zatrzymały się na namiocie z przedsionkiem, dwoma tarpami i lampce nocnej.

Żeby nie było, Felicja nie całą drogę w górę była niesiona
W lesie
Ciekawostka
Leon i Marysia
Felicja i Ola

Kilometr przed szczytem droga zrobiła się trudna technicznie. Na wysokości 900 m n.p.m. weszliśmy w obręb rezerwatu Luboń Wielki. Tu też rozpoczynał się fragment szlaku zwany Percią Borkowskiego od nazwiska działacza PTTK, który wyznaczył tędy wejście na szczyt. Luźne kamienie, po których szliśmy przypominały gołoborza w Świętokrzyskim Parku Narodowym. Droga była stroma i należało uważnie stawiać każdy krok by nie obsunąć się w dół zbocza po ruchomych kamieniach. Potem teren lekko się wypłaszczył po czym pojawiła się droga prowadząca stromo do góry. Szliśmy po suchych, bukowych liściach, pod którymi gdzieniegdzie znajdowały się niewielkie kamienie. Trzeba było uważać. Maria i Leon radzili sobie sami. Felicję trzymaliśmy za ręce. Zaraz koło szczytu pojawił się duży płaski teren, na którym rósł bukowy las. Po 5 minutach doszliśmy do schroniska i wieży telewizyjnej wybudowanej na potrzeby transmisji mistrzostw świata FIS w Zakopanem, które odbywały się w 1962 roku.

Rozpoczynamy wejście na perć Borkowskiego
Pod nogami dużo kamieni, należało uważnie stawiać każdy krok
Wyżej i wyżej
W pobliżu Dziurawych Turni
Ostatni fragment stromego podejścia
W rezerwacie przyrody Luboń Wielki
Jeszcze kilka kroków i będziemy na szczycie
Widoki
Widok na Beskid Wyspowy
Którędy teraz?
Ogrzewamy się ostatnimi promieniami słońca

Podobnie jak podczas całego podejścia i tu było wielu turystów. Dzieci miały teraz chwilę żeby odpocząć… przez zabawę. Zjedliśmy kanapki i łakocie popijając ciepłą herbatą. Ze szczytu rozciągał się widok między innymi w kierunku Krakowa. Niestety krajobrazy leżące na południe, w tym na Tatry, przysłaniał gęsty las. Po odpoczynku ruszyliśmy z powrotem do auta. Tym razem niebieskim szlakiem. O ile pierwsza część wycieczki zajęła nam godzinę więcej niż czas szacowany na drogowskazie, o tyle w dół zmieściliśmy się w podanym zakresie. Felicja schodziła całą drogę sama. Szła bardzo sprawnie.

Hurra! W tle bryła schroniska na Luboniu
Maszerujemy w dół
Zbieramy drewno i kamienie
Kapliczka na niebieskim szlaku
Przez las
Chwila odpoczynku na wygiętym buku
Ostatnie chwile w górach
Sezon grzewczy rozpoczęty
Przy parkingu

Do auta doszliśmy jak słońce chowało się za pobliskimi pagórkami. Droga powrotna do rodziców Oli zajęła nam 2 godziny. W tym czasie cała ekipa poza kierowcą zdążyła zasnąć.

Podsumowanie

Wyjazd był w pełni udany, na 7 dni pobytu w górach tylko jeden nie nadawał się na wycieczkę – wykorzystaliśmy go na pobyt w termach. Jak rok temu ponownie pojawiły się problemy ze zdrowiem. Tym razem u Felicji. Całe szczęście nie przeszkodziły nam w wyruszeniu na szlaki. Marysia z Leonem już bardzo dobrze radzili sobie z chodzeniem po górach, dodatkowo nieśli plecaki ze swoimi rzeczami za co moje i Oli plecy były bardzo wdzięczne. Cenowo wyjazd wypadł nas więcej niż w poprzednich latach, ale do tego trzeba będzie się już chyba przyzwyczaić. Teraz czeka nas około 6-7 miesięczna przerwa od wyjazdów.

Zorza polarna jaką było widać w nocy z 5 na 6 listopada 2023 w Rytwianach, tak daleko na południe dochodziła już tylko czerwona barwa. W tym samym czasie nad morzem można było zaobserwować pełną paletę kolorów tego zjawiska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *