Szwecja, Niemcy… jak do tego doszło? Zagraniczny wyjazd w dużej mierze zawdzięczamy polskim kierowcom. Szczególnie tym, których spotkaliśmy na naszej drodze podczas 2 części wakacyjnej wyprawy rowerowej przez Podlasie i okolice w 2022 roku. Chcieliśmy przekonać się na własnej skórze czy gdzie indziej może być bezpieczniej. Oczywiście to nie jedyny powód. Nigdy wcześniej nie podróżowaliśmy z dziećmi poza granicami kraju. Mieliśmy ochotę na coś nowego i nie chodzi tu tylko o krajobrazy, ale także kulturę czy po prostu sprawdzenie jak wygląda życie w innych państwach.
Początkowe plany jako punkt startu zakładały Lubekę i podróż wzdłuż niemieckiej części wybrzeża Bałtyku. Nie miałem jednak pomysłu co zrobić z autem jak dojdziemy na miejsce. Ile mogłyby wynieść koszty płatnych parkingów? Co ile dni musiałbym wracać po auto by ‘przyprowadzić’ je bliżej? Do Lubeki można niby dojechać pociągiem z Polski, ale dopóki każdy z członków mojej rodziny nie będzie w stanie zadbać samemu o swój rower i bagaż (łącznie z wprowadzeniem takiego zestawu do pociągu) to nie biorę pod uwagę tego środka transportu.
Jeżdżąc palcem po mapie nagle zrodził się pomysł by skrócić niemiecką część trasy a w zamian durzucić fragment Szwecji. Dzięki temu powstanie duża pętla zakładająca dwa rejsy promem: z Gdyni do Karlskrony oraz z Trelleborga do Rostocku. Oczywiście ceny biletów na przeprawę byłyby większe niż parkingów w Niemczech. Jeżeli jednak odejmiemy od nich koszt noclegów, które normalnie musielibyśmy spędzić na kempingach oraz koszty przetrzymania auta i potraktujemy rejs jako atrakcję kwota nie będzie wygórowana.
Planowanie wyprawy rozpocząłem w październiku 2022 . Materiały zbierałem na różnych blogach. Dużo informacji pochodziło bezpośrednio z map Google’a. Długość trasy była ograniczona czasem urlopu jaki udało nam się uzyskać. Wyszło w sumie 25 dni. Jako średnio-dzienny dystans przyjąłem 50 kilometrów (w zeszłym roku było ponad 40 kilometrów). Do tego jakieś 5 dni zapasu, na przykład na gorszą pogodę czy inne zdarzenia losowe. Dysponowałem więc liczbą 1 000 kilometrów i taki odcinek musiałem wpleść w mapę.
Do Szwecji najłatwiej dostać się z Gdyni przepływając do Karlskrony promem linii Stena Line. Ten sam operator miał w ofercie połączenia ze Szwecji do Niemiec w tym trasę Trelleborg-Rostock. Do tego dochodził fragment wybrzeża Polski. Chcieliśmy zebrać dla Felicji kilka pieczątek z polskich latarni więc finisz całego przedsięwzięcia przewidziany był między Kołobrzegiem a Jarosławcem. Tak żebym na zakończenie mógł w jeden dzień dojechać rowerem po auto zostawione w Gdyni i na wieczór wrócić z powrotem. Z prostego działania wynikało, że na Szwecję powinienem przeznaczyć 1 000 kilometrów pomniejszone o 300 kilometrów w Niemczech i minus 200 kilometrów w Polsce – wychodzi około 500 kilometrów. Zatem poza odcinkiem łączącym Karlskronę z Trelleborgiem, który prowadził wzdłuż wybrzeża dodałem rejony Parku Narodowego Asnen.
Przy organizacji tej wyprawy czekało nas oczywiście więcej formalności niż do tej pory. Musieliśmy załatwić między innymi karty EKUZ na wypadek nieplanowanych wizyt lekarskich. Do tego ubezpieczenie turystyczne. Wiedząc, że zagęszczenie skupisk ludzki jest tu niewielkie do punktów dotyczących atrakcji dołączyłem informacje o sklepach i ich lokalizacjach. Na finale planowania łączna liczba kropek oznaczonych na mapie przekroczyła 500 sztuk. Wiedziałem, że nie wszystkie miejsca odwiedzimy. Nie wszystkie punkty się przydadzą, ale nie lubię spontanicznych akcji więc chciałem wiedzieć jak najwięcej.
Mapa z ciekawymi miejscami do odwiedzenia, potencjalnymi noclegami, sklepami itp. Uwzględnia część szwedzką oraz niemiecką. Część polską jechaliśmy w poprzednich latach zatem od granicy z Niemcami jechaliśmy na spontanie bez planu
Co do noclegów w Szwecji, poza kempingami oznaczyłem miejsca z darmowymi, drewnianymi schronami, z których można było korzystać w ramach Allemansrätten – prawa do wolności i przebywania na łonie natury dla każdego obywatela (mapa dostępna na stronie map.campwild.org). W Niemczech wchodziły w grę już tylko pola namiotowe z uwagi na zakaz nocowania na dziko. Przewidziany termin wyjazdu to końcówka lipca i 3 tygodnie sierpnia. Niestety pierwszy raz przekonaliśmy się, że przy trójce dzieci, fakt że poprzednie 3 wyjazdy odbyły się terminowo zawdzięczaliśmy dużej dozie szczęścia.
Z początkiem lipca Felcia zachorowała na ospę. Przebieg choroby oraz objawy z nią związane powinny ustąpić w 3 tygodnie. Więc akurat na wyjazd. Niestety, ale na 2 dni przed wyjazdem pojawiły się pewne problemy. We wtorek wieczorem starsza córka Marysia zagorączkowała. W środę czuła się na tyle źle, że pojechaliśmy do lekarza. Wydał diagnozę, że na 80% jest to angina. Prom wypływał w czwartek o 21:00 przy czym darmowej zmiany terminu mogliśmy dokonać do 24 godzin przed rejsem. Pozostało kilka godzin na podjęcie decyzji. Miałem nikłą nadzieję, że to jakaś trzydniówka jak już kiedyś bywało. Ostatecznie nie chcieliśmy ryzykować i przełożyliśmy cały wyjazd o tydzień.
Niestety w nowym terminie pięcioosobowa kabina nie była już dostępna i byliśmy zmuszeni wziąć 2 kabiny (czteroosobową i dwuosobową). Całe szczęście konsultantka na infolinii znalazła jakąś tanią dwójkę pod pokładem i dopłata była nieznaczna. Ze zmianą przy drugim połączeniu było łatwiej bo tam od razu mieliśmy czteroosobową kajutę (nie było obowiązku by liczba pasażerów pokrywała się z liczbą łóżek). Zmieniłem także okres obowiązywania ubezpieczenia. Udało nam się również przesunąć termin urlopu u pracodawców.
W dniu pierwotnego terminu wyjazdu u najmłodszej córki także pojawiły się podobne objawy choroby co u Marysi. Finalnie okazało się, że obie zachorowały na anginę. Dostały antybiotyk i cały tydzień kurowały się w domu. Większość rzeczy na wyjazd mieliśmy już spakowane, więc przez te 7 dni, żyliśmy trochę jak na ‘walizkach’. Nasz salon stał się przechowalnią bagażu. W końcu doczekaliśmy dnia wyjazdu. W środę wieczorem położyliśmy się wcześniej spać. Prom odpływał dopiero następnego dnia o 21:00, mieliśmy więc dużo czasu na dojazd oraz znalezienie miejsca do zaparkowania auta. W planie było także spędzenie kilku godzin w Gdyni, podjechanie na plażę i zwiedzenie okrętu ORP Błyskawica.
Dzień 1: Gdynia, 9 km
Obudziłem się o 3:00 i do 5:00 nie zmrużyłem już oka. Wyłączyłem budzik zanim zdążył narobić hałasu. Montaż rowerów na platformie zajął więcej czasu niż zwykle. Jechaliśmy w nowej konfiguracji. Maria na rowerze z 26″ kołami, Leon z 24″, który w zeszłym roku używała starsza siostra. Z uwagi na zestaw większych rowerów musiałem trochę pokombinować, by zmieściły się na platformie. Ostatecznie wyjechaliśmy o 7:00 zamiast planowo o 6:00.
Pierwszy postój wypadł po 150 kilometrach na stacji Orlen. Tu też zjedliśmy 'zdrowe’ śniadanie. Hotdog’i z wyjątkowo słonymi parówkami, po których wszystkim chciało się bardzo pić. Dalej trasa zleciała nadzwyczaj szybko. Po 12:00 zajechaliśmy przed terminal promowy Stena Line w Gdyni przy ulicy Polskiej 4. Bezpłatny, miejski parking był pełen, ale po chwili zwolniło się jedno miejsce, które szybko zajęliśmy. Rozpakowaliśmy bagaże, zasakwiliśmy rowery i po kilku zdjęciach przedstawiających stan w jakim rozpoczynamy naszą wakacyjną przygodę ruszyliśmy na plażę przy Polance Redłowskiej.
Pół godziny później na horyzoncie pojawiły się czarne chmury. Z szybkiego sprawdzenia komunikatów pogodowych wynikało, że deszcz powinien przejść bokiem. To co oglądaliśmy na żywo nie wyglądało jednak dobrze. Postanowiliśmy nie zwlekać i udać się do centrum miasta. Dzieciaki szybko opuściły plażę. W planie mieliśmy zwiedzenie okrętu ORP Błyskawica. Niebo wyglądało coraz bardziej dramatycznie. Postanowiliśmy nie zwlekać i znaleźć jakieś schronienie. Po kilku minutach luneło na całego. Zdążyliśmy schować się w jednej z bram. Mimo to porywy wiatru sprawiały, że deszcz atakował nas z boku. Zwinęliśmy się w plandekę, którą na noc zakrywamy na kempingach rowery. Intensywny deszcz nie odpuszczał. Dopiero po godzinie pojawiło się słońce i przestało padać. Założyliśmy kurtki i udaliśmy się w kierunku portu. Po drodze musieliśmy jeszcze zrobić zakupy oraz przekąsić obiad. Połączyliśmy te czynności i gdy Ola z dziewczynami czekały na pizzę zamówioną w knajpie Brooklyn ja z Leon poszedłem do Biedronki po zapas wody. Trzy pizze okazały się na tyle duże i niestety niesmaczne, że zjedliśmy tylko połowę posiłku. Zapakowaliśmy jeszcze kilka kawałków na wypadek, gdybyśmy zgłodniali podczas rejsu.
Po wyjściu z lokalu ponownie luneło. Przeczekaliśmy chwilową zlewę pod parasolami knajpy. Gdy już tylko lekko kropiło ruszyliśmy pod terminal. Po 15 minutach znaleźliśmy się przy wejściu do budynku portowego, gdzie miała się odbyć odprawa. Znowu zerwał się wiatr połączony z deszczem. Tym razem byliśmy już bezpieczni. Przenieśliśmy bagaże do terminalu. Do momentu wypłynięcia pozostały cztery godziny. Zawsze uważałem, że lepiej być kilka godzin za wcześnie niż pięć minut za późno.
O 18:00 otwarto okienka i mogliśmy się odprawić. Marysia z Leonem pomogli mi zaprowadzić przyczepkę oraz rowery w miejsce wyznaczone przez pracownika Stena Line. Czekała tam specjalna przyczepa na rowery podróżnych. Teraz należało zawiesić rowery na hakach a przyczepkę ustawić i zabezpieczyć na platformie. Na możliwość wejścia na pokład czekaliśmy, aż do 20:30. W tym czasie wdaliśmy się w rozmowę z pewną rodzinką. Postanowili zabrać najmłodszą córkę na weekendowe zwiedzanie Karlskrony. Jak my chcieli zrealizować swój plan przy wykorzystaniu rowerów. Mama jechała na własnym jednośladzie za to tata z córką mieli podróżować na oldscholowym tandemie.
Nadszedł moment otwarcia bramek i cały tłum ludzi wraz z nami ruszył na pokład długim, oszklonym rękawem. Byliśmy podekscytowani. Z przejścia było dobrze widać cały prom. Na twarzach dzieci malowała się ekscytacja i radość z nowej sytuacji, której właśnie doświadczali. Mieliśmy dużo bagażu: 12 sakw, 2 wory, termiczny plecak i trochę mniejszych bambetli w obszernej torbie z Ikei. To wszystko zmieściło się na trzech wózkach, którymi wjechaliśmy aż do samej kajuty, która szczęśliwie znajdowała się na tym samym poziomie co wejście na prom.
Po zostawieniu naszego dobytku w małej kabinie z okienkiem, weszliśmy 5 pięter wyżej na pokład zewnętrzny by cyknąć kilka zdjęć i pomachać na pożegnanie naszego kraju, który opuszczaliśmy pierwszy raz od urodzin Marysi. Po zachodzie słońca zeszliśmy do przytulnego pokoiku. Po kąpieli położyliśmy się spać. Do dyspozycji mieliśmy 4 łóżka w tym 2 piętrowe. Te na dole zajęły Ola z Felicją i Marysia. Na górnej koi zainstalował się Leon a ja zaraz obok niego przyjmując rolę żywej barierki. Syn podczas snu potrafi przekręcać się na całym łóżku, nie chcieliśmy wypadku na początku wyjazdu. Nie chcieliśmy go w ogóle. 4 łóżko było puste. Z uwagi na potrzebę przesunięcia wyjazdu o tydzień i zmiany daty rejsu nasza pięcioosobowa kabina zamieniona została na czteroosobową oraz dwójkę, która znajdowała się na pokładzie numer 2. Nie zdecydowaliśmy się tam na nocleg. Woleliśmy być razem. Dzień obfitował w niespodzianki włącznie z ulewnym deszczem, który zmienił nieco nasze plany na zwiedzanie Gdyni. Duża ilość wrażeń sprawiła, że nie mieliśmy problemów z zaśnięciem.
Dzień 2: wyspa Werko – jezioro Listersjon, 52 km
Przebudziłem się kilka minut po 1:00 w nocy. Mimo komunikatu kapitana statku, jaki usłyszeliśmy przez głośniki, że na czas rejsu włączono system redukujący odczuwanie falowania morza czuć było, jak kadłub promu przecina fale na wzburzonym morzu. Przez niewielkie okienko widziałem białe bałwany rozświetlane przez światła na promie. Co kilkanaście minut słyszałem alarm jednego z samochodów pozostawionych trzy pokłady niżej w luku przeznaczonym dla aut, który włączał się przy silniejszych wstrząsach. Mimo to udało mi się zasnąć z powrotem.
Wstaliśmy z Olą około 6:00. Pół godziny później z radia nadano komunikat, że o 7:30 dobijemy do portu. Poszedłem z Marysią i Leonem na pokład. Był słoneczny poranek, widzieliśmy dobrze wybrzeże Szwecji oraz okoliczne wysepki. Obserwowaliśmy wszystko przez lornetkę. Felicja pospała do 7:00 a o 7:30 zaczęliśmy schodzić na brzeg poprzez specjalny rękaw podstawiony do promu. Przy nabrzeżu ustawiliśmy się w miejscu odbioru rowerów. O 8:30 po odebraniu i zasakwieniu rowerów byliśmy gotowi do jazdy. Zdążyliśmy jeszcze zjeść kanapki z tuńczykiem na pierwsze śniadanie.
Niestety Felicja nie dała się przekonać do założenia kasku, który jest obowiązkowym wyposażeniem dla dzieci do 15 roku życia podróżujących na rowerach lub w przyczepkach. Mimo, że w Warszawie go używała tu wymyśliła, że nie podoba jej się kolor (czerwony) i wolałaby różowy. Dalsza dyskusja nie miała sensu. Pojechała bez kasku, co najwyżej gdy zaczepi nas policja trzeba będzie się tłumaczyć z jakiego powodu kask najmłodszej córki nie jest tam gdzie być powinien.
Pierwsze wrażenia były pozytywne. Przede wszystkim świeciło słońce. Drogi dla rowerów były takie jak sobie wyobrażałem. Szerokie, z asfaltową nawierzchnią i wyraźnie odseparowane od jezdni. Chociaż w wielu miejscach dopuszczony był na nich ruch pieszych to raczej ich nie spotykaliśmy. Szwedzi w większości poruszali się autami lub na rowerach. W wielu miejscach były też bezkolizyjne przejazdy na drugą stronę ulicy poprowadzone tunelami. Na obrzeżach Karlskrony zajechaliśmy do supermarketu Maxi Ica. Kupiliśmy jogurty, pieczywo i jakieś słodycze. Ceny były wyższe niż w Polsce.
Drugie śniadanie zjedliśmy na wzgórzu Bryggareberget skąd rozciągał się widok na całą Karlskronę będącą bramą wyjazdową do kraju trzech koron dla polskich turystów. Szwedzi uznają ją z kolei za jedno z najbardziej słonecznych miast w kraju. Miasto nosi przydomek Örlogstaden co bezpośrednio wiąże się z jego pierwotną funkcją portu wojennego. W 1998 roku Karlskrona wpisana została na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO jako „wyjątkowy przykład zbudowanego według jednolitego planu nadmorskiego miasta i bazy marynarki wojennej z okresu kiedy europejskie potęgi rozstrzygały swoje interesy w czasie morskich bitew„. W XVII wieku na okolicznych wysepkach archipelagu rozpoczęto budowę rozmaitych wojskowych fortyfikacji i magazynów. Główną część miasta posadowiono na wyspie Trossö. W okresie świetności, stolica regionu Blekinge była trzecim co do wielkości miastem na ziemiach szwedzkich po Sztokholmie oraz łotewskiej Rydze (później Göteborgu).
Po drugim śniadaniu ruszyliśmy do centralnej części miasta skąd przez niewielki most dostaliśmy się na wyspę Stumholmen. Przeprawa była nazywana Suckarnas Bro czyli Mostem Westchnień z tego powodu, że niegdyś przekraczali go nowi rekruci wędrujący na służbę w marynarce wojennej. Po 1993 roku wyspa utraciła swoje wojskowe znaczenia i została udostępniona dla cywilów. Naszym celem było znajdujące się tu Muzeum Morskie. Ola została przy rowerach a ja z dziećmi ruszyłem na zwiedzanie pomieszczeń muzealnych. Koszt wejściówki dla dorosłego wynosił 150 SEK (około 60 zł), dzieci do 16 roku życia wchodziły za darmo.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do olbrzymiego hangaru, w którym znajdowały się dwie pełnowymiarowe łodzie podwodne. Jedna to już zabytek, pierwszy okręt podwodny szwedzkiej marynarki wojennej Hajen. Druga to 1000 tonowy okręt Neptun typu Näcken, zwodowany w 1979 roku na potrzeby działań podejmowanych podczas zimnej wojny. Obiekt był ogromny i robił wrażenie. Co ciekawe można było wejść do środka i zobaczyć jak prezentują się jego wnętrza. Patrząc przez peryskop wysunięty ponad dach hali można było obserwować to co dzieje się w mieście. W kolejnych salach znajdowały się przedmioty związane z tematyką marynistyczną: makiety statków, broń używana przez marynarkę wojenną czy imponująca kolekcja galionów. W podziemiach przez specjalne wizjery można było zobaczyć wrak historycznego statku. Niestety Felicja i Leon dość szybko znudzili się zwiedzaniem i ostatnie sale musieliśmy obejrzeć 'po łebkach’.
Po wyjściu podeszliśmy do Oli. Okazało się, że podczas naszej nieobecności zdrzemnęła się w cieniu jednego z rozłożystych drzew. Kolejnym etapem było zwiedzane zabudowy Karlskrony z punktu widzenia rowerzysty. Miasto nie ucierpiało specjalnie w wojennych zawieruchach jakie odbywały się w Europie więc było na co popatrzeć. Oficjalna rezydencja gubernatora landu Blekinge, bastion Aurora, kościół Ulrika Pia czy dzwonnica Klockstapeln to tylko nieliczne z obiektów, które odwiedziliśmy.
W zachodniej części miasta przejechaliśmy przez najstarszą dzielnicę miasta – Björkholmen, zamieszkałą w dawnych czasach przez marynarzy oraz pracowników portowych. Domy ustawione szczytami w kierunku ulicy i pomalowane na jaskrawe kolory zbudowane są głównie z drzewa dębowego. Właśnie z Björkholmen pochodził między innymi Gubben Rosenbom najsłynniejszy miejscowy żebrak upamiętniony figurką przed kościołem Ulrika Pia.
To co łączyło wszystkie miejsca, które odwiedzaliśmy to porządek i estetyka niezależnie czy były to domy mieszkalne czy budynki użyteczności publicznej. Poza schludnością i czystą formą nie było tu wszędobylskich reklam, bilbordów i i ogólnego bałaganu architektonicznego jaki panuje w Polsce. Miejsce to było po prostu przyjemne dla oka. Marysi najbardziej podobały się drewniane, kolorowe domy. Szczególnie atrakcyjnie prezentował się widok na Brändaholm – osiedle drewnianych domków na wyspie Dragsö. Budynki pomalowane są czerwono i wykończone w kolorze białym. Przy większości stoi maszt z niebiesko-żółtą flagę. Miejsce bardzo fotogeniczne uznawane jest za symbol szwedzkości. Ponoć ceny posesji odpowiadają tym w najlepszych dzielnicach Sztokholmu.
Na wyjeździe z Karlskrony mieliśmy za sobą 20 kilometrów jazdy – zostało przeszło 30 kilometrów. Trzeba jednak przyznać, że ten sam dystans w mieście, gdzie jest na czym zawiesić oko kosztuje znacznie więcej czasu niż ta sama odległość w terenie gdzie 'zwiedza’ się głównie krajobrazy bez potrzeby częstych postojów. Słońce nadal mocno przygrzewało. Po dzieciach widać było pierwsze oznaki zmęczenia i znudzenia. Najpierw Leon trochę ponarzekał, potem mu przeszło i marudzić zaczęła Maria.
Po 7 kilometrach dojechaliśmy do Nättraby. Znajdował się tu ostatni sklep na naszej drodze w tym dniu. Była też mała pizzeria prowadzona przez kilku Azjatów. Będąc nieufnym po wczorajszym posiłku w Gdyni zamówiliśmy tylko jedną pizzę. Była trochę lepsza, ale gumowaty ser też nie był najlepszy. Dzieci zjadły tyle ile dały radę i stwierdziliśmy, że nie musimy zamawiać nic więcej. W tym momencie podszedł do nas pracownik fastfood’a i postawił przed dziećmi porcję frytek. Trudno powiedzieć czy chodziło o to byśmy w ramach rekompensaty coś jeszcze zamówili czy może wzbudziliśmy litość dzieląc jedną pizzę na pięć osób, ale trzeba przyznać, że gest ten wydał nam się sympatyczny.
Przed odjazdem zrobiliśmy jeszcze zakupy na najbliższy wieczór i poranek. Za mleko, płatki śniadaniowe, wodę i trochę słodyczy zapłaciliśmy 163 SEK (około 65 zł). Najdroższe z tego wszystkiego było mleko, które kosztowało około 10 zł za litr. Dodatkowo w wersji UHT było dostępne. Pozostałe produkty poza dość drogim pieczywem było około 10-20% droższe niż w Polsce. Ciężko było dostać zwykłą, niegazowaną wodę. Jak się później okazało powodem było to, że wszyscy piją tu wodę z kranu a w knajpach dostaje się ją gratis do obiadu. Nie ma potrzeby by kupować ją w sklepach.
W tym miejscu zaczynały się pierwsze większe wzniesienia. Plusem było to, że wjechaliśmy w obszary leśne, które skutecznie osłaniały nas przed wiatrem wiejącym od samego rana prosto w nasze twarze . Trzeba przyznać, że większość naszej drogi w Szwecji składała się z podjazdów i zjazdów. Nie były to morze wybitne góry, ale potrafiły zmęczyć szczególnie rowerzystów załadowanych sakwami. Pierwsza pękła Marysia, którą dopadł niewielki kryzys. Trzeba przyznać, że od rana pobolewał ją brzuch. Zastanawialiśmy się nawet czy nie chodzi o wyrostek robaczkowy, który gdy byłem w podobnym wieku został mi wycięty z jamy brzusznej. W tym roku wyjątkowo nie odbyliśmy krótszej, kilkudniowej zaprawy rozpoczynającej sezon rowerowo-wyprawowy więc od poprzednich wakacji był to pierwszy dzień na ciężko i ze sporym dystansem.
Wraz z upływem kilometrów i zbliżaniem się do bazy noclegowej atmosfera była coraz lepsza. Opuszczaliśmy na kilka dni nadmorski krajobraz gdzie przeważały kamienne szkiery i niewielkie zatoczki. Teraz towarzyszyły nam lasy upstrzone większymi i mniejszymi skałkami. W końcu dotarliśmy nad jezioro Listersjon. Znajdował się tu drewniany schron. Szczerze mówiąc myślałem, że nie będziemy sami. Myliłem się. Zaskoczenie było oczywiście pozytywne. Rozkładanie obozu, stawianie namiotu i przenoszenie bagaży szło opornie. Rok przerwy i od nowa musieliśmy sobie przypomnieć wiele czynności. Gdy w końcu uporaliśmy się ze wszystkim przyszedł czas na obiadokolację. Zagotowałem wodę na rozpalonym ognisku. Następnie zalaliśmy nią liofilizowane dania: spagetti bolognese oraz zupę gulaszową i po kilku minutach rozpoczęła się uczta.
Dzieci bawiły się nad brzegiem jeziora. Leon tak szalał z Felicją, iż trudno uwierzyć, że kilka godzin wcześniej narzekał na bóle nóg i ogólne zmęczenie. Miejsce było widokowe co próbowałem wykorzystać podczas krótkiej sesji zdjęciowej w świetle zachodzącego słońca. W końcu nadszedł zmierzch i położyliśmy się spać. To był dzień pełen wrażeń. Pierwszy raz poza granicami kraju. Do tego zwiedzanie muzeum a potem miasta. No i jeszcze dość długi dystans w wymagającym terenie. Usnęliśmy szybko jak susły.
Dzień 3: jezioro Listersjon – Karrasand, 70,5 km
Noc była spokojna i chociaż rozbiliśmy się zaraz przy brzegu jeziora było ciepło a namiot pozostał suchy. Od wschodu otaczał nas las przez co trudno byłoby wysuszyć tropik w porannych promieniach słońca. Nie zwróciłem na to uwagi, ale dzień wcześniej położyliśmy się grubo po 22:00 a mimo to było jeszcze widno. W zasadzie wyglądało to trochę tak jakby nie zapadł pełen zmrok. Dla mnie, jako osoby, której wystarczy kilka godzin snu to plus. Był początek sierpnia więc można sobie tylko wyobrazić jak jasno jest tu w czerwcu, gdy dzień jest najdłuższy.
Z rana uzupełniłem dziennik wyprawy. Około 8:00 wszyscy byliśmy już na nogach. Na śniadanie mleko z płatkami plus jakieś słodkie dopalacze na wypadek gdyby to co dorzuciliśmy do zupy nie miało wystarczającej ilości cukru. Wspólnie z Olą spakowaliśmy obóz i około 10:00 opuściliśmy uroczy zakątek, w którym spędziliśmy pierwszą noc na szwedzkiej ziemi.
Dojeżdżając do głównej drogi napotkaliśmy rodzinę Szwedów wysiadającą z dwóch aut. Najprawdopodobniej przyjechali w to miejsce na weekend, który właśnie się rozpoczynał. Jechaliśmy wśród malowniczych jezior. Niby takie Mazury, ale bardziej lesiste no i usiane wieloma głazami i rumowiskami skalnymi. Teren był bardzo pagórkowaty. Droga prowadziła na północ. Przejechaliśmy przez dwa rezerwaty Storemosse oraz Sänneshult. Następnie skręciliśmy w lewo do Möljeryds. Stał tu niewielki, drewniany kościółek. Zbudowany w 1894 roku początkowo pełnił dwie funkcje. W niedzielę odprawiano msze. W tygodniu przesuwano jedną ze ścian działowych dzięki czemu miejsce zamieniało się w szkołę z dwoma salami lekcyjnymi. W 1925 roku w miasteczku powstała nowa szkoła i od tego momentu obiekt służył już wyłącznie za kościół.
Kościół był zamknięty. Pojechaliśmy dalej na północ wzdłuż jeziora Rötlången, które miało ponad sześć kilometrów długości. Niezauważalnie opuściliśmy region Blekinge i wjechaliśmy do gminy Tingsryd w regionie Kronoberg mającym swoje granice w południowo-zachodniej części historycznego krajobrazu Smalandii w południowej Szwecji. Zabudowa była mocno rozproszona. Nie ma się co dziwić. Zagęszczenie ludności na kilometr kwadratowy jest tu prawie pięciokrotnie mniejsze niż w Polsce i wynosi 23 osoby na kilometr. Dodatkowo aglomeracje posiadające największe skupiska ludności rozproszone są wzdłuż wybrzeża. Zatem wjeżdżając w głąb lądu można naprawdę odpocząć od cywilizacji. 99 procent domów, które mijaliśmy była wykonana z drewna. Większość pomalowana na czerwono, ale zdarzały się też wyjątki w kolorach żółtych czy zielonych. Wszystkie łączyła ta sama cecha – okna, drzwi, oprawy dachów czy inne elementy ozdobne były w kolorze białym.
Tego dnia mieliśmy przejechać najdłuższy dzienny dystans podczas całej wyprawy. Pierwszy dłuższy postój zaplanowany został na 40 kilometrze. Znajdowało się tu kąpielisko nad jeziorem Hensjön otoczone rezerwatem przyrody o podobnej nazwie Hensjönäsets. Ustawiliśmy rowery zaraz obok pomostu. W pewnej chwili, zaraz obok miejsca gdzie prowadziliśmy rowery, spostrzegłem na trawie żmiję zygzakowatą. Szczęście, że nikt z nas na nią nie nadepną. Osobnik miał około 60 cm długości. Mimo to ukąszenie mogłoby być groźne szczególnie dla najmłodszej Felicji.
Wody jeziora były chłodne. Zabarwienie lekko czerwonawe jak w większości jezior. Świadczyło to o dużych pokładach żelaza w glebie. Dno pokryte w wielu miejscach kamieniami oraz drobnym żwirkiem. Gdy pluskałem się w wodzie, na co nie zdecydowały się dzieci, Ola przygotowywała kanapki z tuńczykiem i kukurydzą, którą Felcia wprost uwielbiała. Na kemping pozostały niecałe 30 kilometrów a powinniśmy jeszcze zrobić zakupy.
Do miasta Tingsryd dojechaliśmy duktem przygotowanym na dawnym nasypie kolejowym. Był to niedługi fragment bez większych przewyższeń. Znajdował się tu ostatni sklep spożywczy przed kempingiem. Razem z dziećmi wszedłem do kolejnego na naszej drodze supermarketu Ica, które towarzyszyły nam już do końca szwedzkiej części wyprawy. Co ciekawe, można tu było dostać produkty polskie, na przykład wedlowskie Delicje. Poza standardową spożywką kupiliśmy też lody, które można było dostać wyłącznie w większych opakowaniach po kilka sztuk w jednym. Po uzupełnieniu wodą bidonów poszliśmy zapoznać się z obsługą maszyny na opakowania zwrotne, za które przy kasie naliczano kaucję. Po włożeniu butelki do automatu, drukował on kod z kwotą, o którą można było obniżyć kolejne zakupy.
Za Tingsryd odbiliśmy na zachód. Trzynaście kilometrów dalej znajdowało się miasteczko Urshult. Podjechaliśmy pod tutejszy kościół a następnie do pizzerii. Kasjerka i pomoc kuchenna w jednym poinformowała mnie, że na zamówienie trzeba będzie poczekać około pół godziny, które ostatecznie przemieniło się w całą godzinę. Wszyscy byli zniecierpliwieni a najbardziej dzieci. Z naszych obserwacji wynikało, że obsłudze nie bardzo zależało na szybkiej realizacji zamówień. Sądząc po karnacji skóry i rysach twarzy byli to imigranci. Wyraźnie bawiło ich to, że kolejni klienci nerwowo zerkają do środka knajpy w oczekiwaniu na płacone zamówienia.
O 19:40 odebrałem naszą dużą, familijną pizzę podaną na wynos. Nie wiedzieć czemu w lokalu można było konsumować wyłącznie pizzę w mniejszych rozmiarach lub inne dania. Cena za zwykłą margerittę nie była mała, 180 SEK czyli jakieś 72 złote. Ponieważ do miejsca noclegu zostało tylko 5 kilometrów ustaliliśmy, że zjemy już na kempingu. Dystans był nieduży, ale górki coraz dłuższe i wyższe. Po drodze minęliśmy kilka samoobsługowych straganów z warzywami i owocami. Ich samoobsługowość polegała na tym, że obok wystawionych towarów stała puszka na pieniądze oraz cennik. Każdy mógł sam obliczyć należność za towar a następnie zapłacić wrzucając odliczoną kwotę do kasetki. Od razu pomyślałem, że w Polsce by to nie przeszło.
Za zakrętem czekał nas ostatni długi zjazd. Jechałem w oddaleniu od grupy, która próbowała mnie gonić. Nagle usłyszałem krzyk. Jeszcze nie zdążyłem się odwrócić w domyśliłem się, że jak jest górka to i pewnie zdarzył się wypadek. Leon chodził z uniesionymi rękoma koło przewróconego roweru. Krzyczał w niebogłosy. Z relacji Oli, która widziała całe zdarzenie wynikało, że próbując mnie dogonić stracił panowanie nad rowerem i spadając z niego przekoziołkował kilka razy po ulicy. Jego prędkość z pewnością przekraczała 30 kilometrów na godzinę a to wystarczy by zrobić sobie krzywdę. Zamroczyło mnie na chwilę. W myślach widziałem już, że na pewno coś sobie połamał.
Zeszliśmy na pobocze by sprawdzić w jakim jest stanie. Z pierwszych oględzin wyglądało, że cudem nic się nie stało. Odczuwał ból ręki i nogi, ale mógł nimi ruszać. Ola wyjęła apteczkę i rozpoczęła opatrywanie ran. Starta dłoń prawej ręki, do tego rana na łokciu i kostce u nogi. Bolało go też kolano, które dzięki długim spodniom nie miało otarcia do krwi. Lekko kulał, ale uniknęliśmy chyba najgorszego – unieruchomienia. Ostatnie 500 metrów jakie pozostało nam do ośrodka przeszliśmy prowadząc rowery. Przez kolejną godzinę mieliśmy z Olą ciężkie rozmowy. Wiedziałem, że to częściowo moja wina bo gdybyśmy jechali jedną grupą nikt nie musiałby mnie gonić. Czułem się z tym bardzo źle. Dobrze wiedziałem jak mógł skończyć się ten wypadek i przez chwilę zacząłem zastanawiać się nad tym co my w ogóle robimy. Nad całą tą wyprawą i spędzaniem wakacji w ten właśnie sposób. Atmosfera zrobiła się nieciekawa.
Gdy rozbijałem namiot i rozpakowywałem bagaże Ola pocieszała Leona. Straciliśmy apetyt, zjedliśmy po kawałku pizzy, ale ta nie bardzo nadawała się do konsumpcji. Ser przykleił się do kartonu i wszystko nie wyglądało za smacznie. Wieczorem Ola poszła z dzieciakami wziąć prysznic i przypilnować by cała trójka dokładnie się wykąpała. Tego dnia przejechaliśmy 70 kilometrów pokonując podobnie jak wczoraj przeszło 450 metrów różnicy wzniesień. To był ciężki dzień a wypadek sprawił, że w namiocie zapanowała gęsta atmosfera. Ola z Felicją i Leonem zasnęli bardzo szybko. Ja i Marysia graliśmy jeszcze w karty. Po kilku partiach w wista także położyliśmy się spać.
Dzień 4: Karrasand – Torne, 25 km
Obudziłem się o 5:00 i do 8:00 nie mogłem już zasnąć. Miałem dużo myśli związanych z tym co się wczoraj wydarzyło. Potem kolejno zaczęli się budzić Ola, Marysia i Leon. Felicja wstała na końcu. Wyglądało na to, że Leon czuje się lepiej, ale to zweryfikują pierwsze metry przejechane na rowerze. Bolała go noga, ale mógł chodzić. Najwyraźniej mieliśmy sporo szczęścia. Wizja powrotu po auto i końca wyprawy oddaliła się. Przynajmniej na teraz. Nim ruszyliśmy obiecałem, że nie będę wyprzedzał grupy a na zjazdach prędkość nie będzie wykraczała powyżej 20 kilometrów na godzinę. Ola z kolei obiecała Leonowi, że po powrocie do domu będzie mógł zabrać do mieszkania jedno z kociąt jakie ma urodzić kotka, którą opiekuje się dziadek Wiesio. Chociaż miałem opory przed jakimkolwiek zwierzakiem w domu to byłem trochę pod ścianą i się zgodziłem. Oczywiście pod pewnymi warunkami dotyczącymi opieki i sprzątania zarówno po nowym domowniku jak i po sobie.
Odcinek planowany na dziś miał mieć 63 kilometry. To był też jedyny moment gdzie zakładałem ewentualny skrót podczas całej wyprawy, gdybyśmy mieli problemy z czasem albo dużą ilością wzniesień. No i akurat dziś nam podpasował. Raz, że Leon był trochę obolały a dwa, że w drugiej połowie dnia zapowiadano deszcz. Pierwotnie mieliśmy dojechać do huty żelaza Huseby Bruk. Punkt ten był najbardziej na północ wysuniętym miejscem Szwecji, które chcieliśmy odwiedzić. Tymczasem skorzystaliśmy ze skrótu i mostkiem nad wodami jeziora Åsnen postanowiliśmy skrócić 30 kilometrów. Po opłaceniu 220 SEK (88 złotych) za pobyt na kempingu Kärrasands, punkt 10:00 pojechaliśmy dalej.
Nogi Leona pracowały całkiem sprawnie. Bolała go za to dłoń, ale po kilku kilometrach było już lepiej. Jechaliśmy przez krainę jezior w tym Åsnen, największego zbiornika w tym regionie. Nadal trafiały się podjazdy, ale już mniejsze niż przez 2 ostatnie dni. Droga prowadziła po asfalcie co usprawniało jazdę. Niestety padać zaczęło wcześniej niż zapowiadano. Gdy przekroczyliśmy granicę gmin znajdując się teraz na obszarze Alvesty, musieliśmy okryć się płaszczami bo deszcz był już mocniejszy. Przejeżdżaliśmy teraz przez tereny Parku Narodowego Åsnen. W okolicy znajdowało się też kilka rezerwatów w tym Hunshults oraz Agnäs. Aż szkoda, że pogoda musiała się popsuć. Nie dość, że zmniejszyła się widoczność, to ciężko było też robić zdjęcia musząc podwijać przeciwdeszczowe ponczo, w które byłem opatulony.
Pierwotnie mieliśmy spać w drewnianym schronie nad jeziorem Åsnen, ale z prognoz wynikało, że przez 24 godziny deszcz będzie padał nieustannie. Zdecydowaliśmy, że skrócimy trasę o kolejne 10 kilometrów i poszukamy noclegu w Torne, gdzie miałem oznaczony jeden z awaryjnych kempingów. Recepcja była zamknięta w godzinach 12:00 – 14:00 więc ponad godzinę czekaliśmy na jej otwarcie. Padało coraz mocniej. Rowery z całym sprzętem ustawiliśmy pod drzewami, ale w końcu i te nie dawały dostatecznego schronienia i wszystko mokło sobie pięknie w ulewnym deszczu. Dzieci bawiły się pod danych budynku recepcji gdzie znajdowało się kilka stolików. Zajadały ciastka kupione dzień wcześniej. Nie widać było, żeby były zmartwione tą pogodą. Wprost przeciwnie, cieszyły się całą sytuacją i tym, że dziś pokonaliśmy tak krótki dystans. Ola wprost przeciwnie, czuła się źle. Bolała ją głowa, zapewne odreagowywała stres jaki przeżyła wczoraj po upadku syna.
Martwiła mnie trochę wizja rozkładania namiotu na ulewnym deszczu a potem pakowaniem do niego mokrych sakw. Drugą opcją było podjechanie do pierwotnie planowanego miejsca noclegu w drewnianym schronie, ale zachodziło duże ryzyko, że ktoś inny mógł wpaść na ten sam pomysł przez co i tak nie uniknęlibyśmy spania w namiocie. To w końcu park narodowy. Turystów było sporo (jak na Szwecję). Punkt 14:00 drzwi do recepcji się otworzyły. Byłem zdecydowany wynająć jeden z drewnianych domków jakie stały na terenie ośrodka. Niestety właściciel oznajmił, że wszystkie są zajęte. Powiedział jednak, że chyba ma coś wolnego w drewnianym pawilonie podzielonym na niewielki kabinki. Po sprawdzeniu ukazało się, że zostały mu jeszcze 2, dwuosobowe pokoje z piętrowymi łóżkami. Cena nie była wygórowana i mając wizję spania w wilgotnym, zimnym namiocie, kontra małe, ale przytulne pokoiki, wybrałem to drugie. Koszt jednej kabiny wynosił 300 SEK, czyli około 120 zł. W sumie niewiele mniej zapłacilibyśmy w Polsce za możliwość takiego noclegu. Dodatkowym atutem tego miejsca było to, że znajdował się w otulinie rezerwatu Torne Bokskog.
Szybko przetransportowaliśmy się do drewnianego domu, który stanowiły dwa pawilony między, którymi znajdowało się zadaszenie a pod nim stoły. Każda z części miała po cztery pokoiki. Wyposażone były w jedno łóżko piętrowe, stół, dwa krzesła i najważniejsze… w grzejnik! Upchaliśmy wszystkie sakwy oraz przyczepkę do wnętrza naszych kabin a rowery spięliśmy razem na tarasie. Marysia, Leon i Felicja wpakowali się do pierwszego z pokoi, wyjęli zabawki oraz zestawy do rysowania i zaczęli swoje codzienne zabawy przeplatane co jakiś czas głośną kłótnią o byle co.
Na zewnątrz padało coraz mocniej, wiatr sprawiał, że deszcz dostawał się także pod zadaszony taras. My tymczasem grzaliśmy się w naszych małych, przytulnych 'apartamentach’ i byliśmy bardzo szczęśliwi, że udało się wynająć tak przydatne schronienie. Gdy już prawie zapomnieliśmy o wczorajszym wypadku, Leon postanowił o sobie przypomnieć. Chcąc sięgnąć z górnej pryczy po jedną z zabawek stojących na krześle opuścił się na tyle daleko, że runął głową w dół zanim zdążyliśmy cokolwiek zrobić. Jakimś cudem ponownie nic sobie nie zrobił. Ola nie była jednak zadowolona z tego jak nieuważny jest nasz syn.
Kilka metrów za budynkiem znajdowały się pomieszczenia z WC i sanitariatami a na jednej z zewnętrznych ścian umiejscowione były urządzenia kuchenne takie jak zlewy oraz 2 płyty grzewcze. Dach był na tyle krótki, że deszcz zacinał tam po nogach, ale udało mi się zagotować wodę i przyrządzić 2 liofilizowane dania oraz zupkę chińską, która szczególnie posmakowała najmłodszej córce. Felicja od początku miała inklinację do słodyczy a widząc, że jej starsze rodzeństwo może jeść to co zakazane dla małych dzieci najczęściej nie potrafiliśmy jej odmówić tych małych przyjemności. Na wieczór rozwiesiliśmy wewnątrz to co było najbardziej przemoczone i odkręciliśmy na fula grzejniki by pozbyć się wilgoci. Dziewczyny spały w jednej kabinie a ja z Leonem w drugiej. Przed snem zagraliśmy jeszcze w karty między innymi w makao, świnkę oraz wista.
Dzień 5: Torne – jezioro Honshyltefjorden, 38 km
O północy obudził mnie deszcz bębniący w dach naszego schronienia. Odgłos brzmiał niczym stado pędzących koni. Sprawdzając pogodę wyczytałem, że w tym czasie przez Polskę przechodził cyklon Zachariasz. Do nas docierały pozostałości po tym pogodowym zjawisku. Dobrze, że tę noc przespaliśmy pod dachem. Nie wiadomo jak wyglądałoby to w namiocie, który obchodził już czwarte urodziny i na poprzednich trzech wyjazdach nie był specjalnie oszczędzany.
Obudziłem się o 6:00 i dodałem do dziennika wpis za wczoraj. Potem rozpoczęliśmy pakowanie. Dzięki naszemu lokum udało się wysuszyć wszystko co było mokre lub wilgotne. Byliśmy gotowi by przyjąć kolejną porcję opadów. Na zewnątrz nadal kropiło, ale w porównaniu z wczoraj było znacznie lepiej. Usiedliśmy pod zadaszeniem i zjedliśmy śniadanie. Potem opłaciłem nocleg przy użyciu karty a Ola spakowała wszystkie sakwy i doprowadziła kwatery do stanu z momentu zameldowania.
Przed wyruszeniem rozmawialiśmy chwilę z niemiecką rodzinką. Podróżowali autem, ale spali pod namiotem i jak my w ostatnią noc wynajęli kabiny by uniknąć przemoczenia. Ich dzieci były w podobnym wieku jak nasze, mimo to przy śniadaniu siedziały całkiem spokojnie, bez krzyków. Może i nasze w końcu z tego wyrosną.
Mimo, że nie musieliśmy zwijać namiotu kemping opuściliśmy pół godziny później niż zwykle. Już na starcie zaczęło siąpić. 'Sponsorem’ dzisiejszego odcinka trasy były koleje szwedzkie a dokładnie to co w tym miejscu po nich zostało. Poruszaliśmy się po dawnym nasypie kolejowym dostosowanym na potrzeby drogi dla rowerów i pieszych. Ogromnym plusem tego rozwiązania był brak większych podjazdów czy zjazdów. Torno było najdalej na północ wysuniętym punktem trasy w Szwecji. Teraz kierowaliśmy się na południe, zatem różnica wysokości pokonana na zjazdach była większa od tej na podjazdach.
Po 10 kilometrach dotarliśmy do schronu, w którym mieliśmy spędzić poprzednią noc. Całe szczęście stało się inaczej. Podczas naszego przyjazdu miejsce to właśnie opuszczała grupa kilkunastu Niemców, którzy przemieszczali się za pomocą kajaków. Zatem schron w nocy był już zajęty. Kawałek dalej znajdowała się jaskinia Sagobygden Trollberget utworzona przez olbrzymie głazy. Według legendy, gdzieś w ciemnych zakamarkach jamy znajdują się żelazne drzwi a za nimi duża sala wypełniona po brzegi srebrem i złotem trolli. Nikt jeszcze jednak nie znalazł tych drzwi. Szczelina w pewnym momencie była tak ciasna, że dalej mogły przecisnąć się już tylko dzieci. Leon bardzo chciał znaleźć złoto. Niestety tym razem się nie udało. Nieopodal tego miejsca znajdował się też pomost, z którego rozciągał się widok na jezioro Åsnen.
Po odpoczynku i małym co nieco pojechaliśmy dalej. Nasza podróż przeplatana była opadami deszczu. Raz siąpił niewielki kapuśniaczek by po chwili zaczęło mocniej padać. Dzieciom nie bardzo pasowała jazda w płaszczach więc zakładali je tylko przy intensywniejszych opadach. Jak deszcz to i grzyby. Tutejsze lasy były ich pełne. Dziś mijaliśmy się kilka razy ze starszym panem, który zbierał je wprost ze ścieżki i przydrożnych rowów. Nie musiał nawet wchodzić do lasu by dorobić się pełnego wiaderka.
Wjechaliśmy z powrotem do gminy Tingsryd. Znowu lunęło. Na jednym z budynków gospodarczych znajdowało się zdjęcie lotnicze najbliższej okolicy. Wynikało z niego, że lądu jest tu mniej niż powierzchni jezior. Zatrzymaliśmy się w kawiarni w Alshult. Z dań obiadowych nie było dużego wyboru. Na rozgrzewkę zamówiliśmy dla dzieci po zupie pomidorowej. Niestety było to danie wegańskie z dodatkiem mleka kokosowego zamiast mięsnego wywaru. Efekt był taki, że po kilku łyżkach odmówiły jedzenia i posiłek musieli dokończyć starzy. Trzeba przyznać, że zupa nie umywała się do tych, które przyrządzają babcie Wandzia oraz Marysia.
Po kolejnych kilometrach dotarliśmy do w Blidingsholm. Znajdował się tu historyczny, kamienny most z ośmioma łukami. To najlepiej zachowany obiekt tej wielkości w regionie Kronoberg. Most powstał w czasach, gdy jedynym środkiem lokomocji były jeszcze powozy konne. W jednym z łuków mostu znajdowała się pułapka z siatkami, służąca kiedyś do połowu ryb. Nieco dalej dotarliśmy do kempingu w Norraryd. Komunikat zawieszony przy wjeździe informował, że ośrodek ma pełne obłożenie. Recepcja zamknięta i nie było nawet z kim pogadać. Według moich zapisków za kolejne osiem kilometrów znajdował się drewniany schron. Mając to na uwadze pojechaliśmy w kierunku kolejnej miejscowość. Gdy dzieci dowiedziały się, że będzie w niej sklep Ica przyspieszyły. Dla nich sklep równał się z możliwością zakupu kolejnych słodyczy i innych przekąsek.
Zanim dojechaliśmy do miasteczka, czekała nas jeszcze jedna mała atrakcja. W wodach jeziora Honshyltefjorden można było wypatrzyć dwa rekiny: Hajen i Ryd. Oczywiście nie chodzi o żywe okazy a kamienne głazy, które dzięki temu jak zostały pomalowane przypominają dwie żarłoczne bestie wyskakujące z wody. Po dwóch kilometrach dojechaliśmy do centrum Ryd. Zaczynało znowu kropić, zaparkowaliśmy rowery pod dachem supermarketu. Tym razem Ola poszła z dziećmi na 'łowy’. Ja zostałem przy sprzęcie. Pogoda psuła się coraz bardziej. Siedzieliśmy na ławce zajadając ciastka i patrząc jak chmury wylewają przed nami kolejne ściany wody. Po drugiej stronie ulicy znajdował się fastfood. Dzieci miały ochotę na frytki. Zamówiłem trzy opakowania plus jedną pizzę płacąc razem 230 SEK (92 złote). Zamówienie było gotowe błyskawicznie. Porcje frytek były ogromne, co wyjaśniałoby ich wysoką cenę (jedno pudełko za 20 zł). Szczerze to wystarczyłaby nam jedna porcja. Zjedliśmy ile się dało a resztę zapakowaliśmy na później.
Najbliższy kemping oddalony był o 35 kilometrów. Była 18:00. Przebycie tego dystansu biorąc pod uwagę panujące warunki atmosferyczne i ewentualne postoje trwałoby około 3 godziny. Jazda nie byłaby przyjemna. Ostatnią deską ratunku był więc schron, do którego mieliśmy 4 kilometry. Posiedzieliśmy jeszcze trochę na ławce mając nadzieję, że nieco przestanie padać. Nadzieje te okazały się płonne. O 18:30 założyliśmy płaszcze, wsiedliśmy na rowery i odjechaliśmy przed siebie.
Droga w dalszym ciągu prowadziła po dawnej linii kolejowej. W gęstym lesie, na wysokości przysiółku Grano wypatrzyłem zjazd, którym powinniśmy udać się na miejsce noclegu. Za niewielką zaporą a następnie mostem skręciliśmy na północ. W niewielkim lasku widać już było schron. Modliłem się tylko żeby był pusty. Drugi wieczór z rzędu pogoda nie nadawała się by sensownie rozbić namiot i przenieść do niego bagaże unikając ich zmoczenia. Modlitwa przyniosła skutek. Drewniana altana była pusta. Dziewczyny wymiotły z podłogi brudy i rozłożyły karimaty. Wzdłuż jednej ze ścian ułożyliśmy sakwy. Rowery dzieci postawiliśmy przy drugiej ścianie. W miejscu gdzie wiata nie posiadała przegrody, zasłoniliśmy się przed wiatrem przyczepką Felicji. Oli rower tak jak mój stały na zewnątrz.
Miejsce w połączeniu z panującą pogodą wyglądało trochę upiornie. Była to jednak ostatnia deska ratunku. Najważniejsze, że w środku było sucho. Dzieciom, odmiennie od Oli, bardzo się podobało nasze dzisiejsze lokum. Musiałem jeszcze pousuwać z wszelkich zakamarków pająki by dziewczyny nie miały nocnych koszmarów. Wejście do schronu było skierowane ku północy. Wiatr zacinał z południowego zachodu. Mimo to silniejsze podmuchy docierały do wnętrza pomieszczenia. Miałem jeszcze tarp, który zaczepiłem w ten sposób, że w środku zrobiło się całkiem przytulnie.
Dojedliśmy trochę frytek. Potem zagrałem z dziećmi w świnkę. Ola położyła się spać. Stwierdziła, że musi teraz odpocząć by w nocy czuwać nad naszym bezpieczeństwem. Ja dla odmiany miałem zamiar przespać całą noc. Koniec końców jak zgasiliśmy lampkę, wszyscy pogrążyliśmy się w głębokim śnie. Wiatr był niezłą kołysanką. Dął z taką prędkością, że drzewa aż uginały się pod jego naporem. W takich warunkach drewniana konstrukcja była o niebo lepsza niż namiot, w którym dach wspierał się na trzech aluminiowych pałąkach.
Dzień 6: jezioro Honshyltefjorden – Olofström, 37,5 km
O północy obudził mnie odgłos przypominając skrobanie. Od razu pomyślałem, że to pewnie jakiś gryzoń zabrał się za nasze rzeczy. Mimo próby spłoszenia, powracał kilka razy. W końcu zapaliłem latarkę. Okazało się, że coś nadgryzło kilka powietrznych bombelków w mojej karimacie. Po godzinnie spokoju odgłosy pojawiły się z drugiej strony naszego schronienia. Tym razem chodziło o pudełko z resztką frytek. Popełniliśmy klasyczny błąd zostawiając na wierzchu jedzenie nasączone tłuszczem, które musiało być nie lada zachętą dla tutejszych mieszkańców lasu. Dobrze skończyło się tylko na jakiś myszkach. Zawinąłem żarcie w torbę i schowałem do sakwy. Do rana był spokój.
Niestety po przebudzeniu, pogoda za naszym panoramicznym 'oknem’ była taka sama jak wtedy gdy kładliśmy się spać. Mimo to humory mieliśmy niezłe. Przetrwaliśmy noc, nic nas nie zjadło. Ucierpiała jedynie karimata. Noc minęła lepiej niż myśleliśmy. Podgrzałem mleko do zupy z płatkami a po posiłku zaczęliśmy pakować sakwy. Trzeba przyznać, że pomimo spania prawie jak pod chmurką większość rzeczy przeschła i nadawała się do spakowania. O 10:00 ubraliśmy peleryny przeciwdeszczowe i dojechaliśmy do miejsca gdzie wczoraj odbiliśmy z głównego szlaku.
Dalej również poruszaliśmy się po dawnym nasypie kolejowym. Szutrowa nawierzchnia była bardzo dobrej jakości. Jazda szła sprawnie. Było dość chłodno. Termometr pokazywał 12 stopni. W środku dnia temperatura doszła do około 17 stopni Celsjusza. Silne porywy wiatru sprawiały jednak, że temperatura wydawała się o kilka stopni niższa niż w rzeczywistości. Wilgoć dodatkowo obniżała temperaturę odczuwalną. Całe szczęście Ola zabrała dla dzieci ciuchy 'na każdą okazję’. Marysia i Leon jechali ubrani na cebulkę: koszulka, bluza, kurtka a na wierzchu płaszcz. Do tego długie spodnie. Na stopach sandały i skarpety. Butów nie był sensu zakładać bo i tak by szybko przemokły i trudno byłoby je potem wysuszyć. Sandały schły za to ekspresowo. Najlepiej miała Felicja. W przyczepce było sucho i ciepło. W takich warunkach już po kilku kilometrach zasypiała na dłuższe drzemki.
Dziś jechaliśmy wzdłuż rzeki Mörrumsån. Łososiowa rzeka, jak bywa nazywana w Szwecji, jest jedną z najbogatszych w różne gatunki ryb rzeką w kraju. Mierzy 185 kilometrów długości a zasilają ją wody jeziora Åsnen. Jest mekką wędkarzy z całej Europy. W jej bystrzach spotkać można około połowy wszystkich gatunków ryb słodkowodnych występujących w Szwecji. W wielu miejscach przyjmuje charakter górskiego potoku płynąc pomiędzy skalnymi ostańcami i kamiennymi wysepkami.
W miejscowości Fridafors minęliśmy starą, nieczynną fabrykę papieru. W Hovmansbygd przekroczyliśmy granicę regionów i znaleźliśmy się z powrotem w Blekinge. Tym razem w gminie Olofströma. Wjechaliśmy do rezerwatu przyrody Käringahejans, który rozciąga się na odcinku czterech i pół kilometra wzdłuż rzeki Mörrumsån, aż do miasteczka Hemsjö. W tym miejscu krajobraz przybiera dziki charakter. Strome, skaliste brzegi sięgają nieraz do 40 metrów wysokości. Pasażerowie pociągów, które niegdyś tu kursowały, mieli na czym zawiesić oko. Teraz ich śladem podróżowali rowerzyści i piesi. Mimo niesprzyjającej pogody miejsce wyglądało pięknie.
Marysia co jakiś czas zatrzymywała się by zrobić zdjęcia. Widać było, że powoli zaczyna dostrzegać przyjemność z poznawania nowych miejsce z perspektywy rowerowego podróżnika. Dopytywała się o niektóre atrakcje i była ciekawa co jest w planie na kolejny dzień. Przeglądała też notatki z atrakcjami jakie planowałem w trakcie roku. Jak przeczytała coś ciekawego, upewniała się czy na pewno pojedziemy w to miejsce.
Niedługo po tym jak wjechaliśmy do rezerwatu, przed naszymi kołami wyrosła przeszkoda nie do przejechania. Była to sporych rozmiarów brzoza leżąca w poprzek duktu. Początkowo myślałem, że trzeba będzie wszystko pozdejmować z rowerów i osobno przenieść na drugą stronę blokady. Obok była ogrodzona łąka. Szczęście w nieszczęściu, że drzewo upadając przewróciło też fragment ogrodzenia, które było pod prądem i udało nam się jakoś przepchać rowery mimo dość nierównego terenu. Jedynie przyczepka wymagała tego by odczepić ją od mojego roweru i przeprowadzić osobno.
Po kilku kilometrach dotarliśmy do Hemsjö. Starym, łukowym mostem zbudowanym z kamieni – budulca, którego Szwedzi mają pod dostatkiem – dostaliśmy się na przeciwległy brzeg. Po kilkudziesięciu metrach dostaliśmy się w okolice punktu widokowego, skąd roztaczał się widok na imponujące bystrza rzeki Mörrumsån. Gdy wróciliśmy z powrotem na szlak ponownie zaczęło padać. Schowaliśmy się pod drogowym wiaduktem by ubrać peleryny. Felicja marudziła w przyczepce. Chciała coś słodkiego, ale nic co akurat mieliśmy jej nie pasowało. Do tego miejsca jechaliśmy niemal po poziomicy, na południe w kierunku morza. Teraz należało odbić na zachód przecinają liczne wzniesienia. Z każdą następną górką morale u dzieci obniżało się. Leon nie hamował się z okazywaniem niezadowolenia. Tak działał na niego górzysty teren. Mimo to jechaliśmy do przodu koło za kołem.
Pomimo, że większość drogi prowadziła przez lasy, zdarzały się też zagospodarowane przez człowieka łąki. Często pasły się na nich konie. Obowiązkowo przy każdej większej grupie zwierząt musieliśmy się zatrzymać bo Marysia chciała im się przyjrzeć i zrobić kilka zdjęć. Za wioską Skrubbebody, obok drogi, znajdowała się jama obłożona kamieniami. Ponoć kiedyś wykorzystywana jako pułapka na wilki, które nawiedzały tu okoliczne domostwa. W końcu dojechaliśmy do głównej drogi prowadzącej do Olofström. Ubyło wzniesień, ale doszedł większy ruch aut. Mimo to było bezpiecznie – jak to w Szwecji. Co prawdo część tego odcinka można było objechać leśnymi drogami, ale trwałoby to dłużej. Nie chciałem nadwyrężać cierpliwości uczestników wyprawy. Po gładkim asfalcie mknęło się bardzo przyjemnie.
Po dwóch kilometrach odbiliśmy w boczną uliczkę pnącą się stromo w górę. Nachylenie było na tle duże, że para starszych Niemców, która wyprzedziła nas wcześniej swoim kamperem, musiała się wycofać i pójść na piechotę tam gdzie my po kilku minutach dojechaliśmy rowerami. Ulica była wąska i miejscami miała piętnaście procent nachylenia. Dzieci wiedziały, że do kempingu jest już nie daleko i dostały power’a. Na szczycie znajdowała się nagroda. Widok na jezioro Orlunden. Pewnie byłby lepszy gdyby świeciło słońce a na niebie nie było ani jednej chmurki. Na to nie mieliśmy jednak wpływu. Wysoki na 40 metrów klif nosił nazwę Valhall. Wedle legendy w czasach przedchrześcijańskich przyprowadzano tu chorych i niedołężnych. Wpadając w przepaść wkraczali do Walhalli, krainy umarłych. Staliśmy na skalnej wychodni wpatrzeni w taflę jeziora Orlunden i lasy, które ciągnęły się za nim aż po horyzont. Gdy zbieraliśmy się do odjazdu, Felicja obudziła się komunikując koniec drzemki wesołym okrzykiem: „a kuku!”.
Przed nami jeszcze szybki zjazd i po kilkunastu minutach dotarliśmy przed sklep Ica w Olofström. Miasto liczy przeszło siedem tysięcy mieszkańców. Niegdyś była tu wieś Holje, która zaczęła rozbudowywać się w XVIII wieku. Obecna nazwa miasta pochodzi od Olofa Ohlsona będącego jednym z pierwszych właścicieli miejscowej huty. Historyczny zakład działa do dzisiaj. Pod szyldem Volvo jest największym pracodawcą na terenie regionu Blekinge. W supermarkecie zakupiliśmy to co potrzebne. Pozwoliłem sobie nawet na zakup piwa. Wybór był mizerny a dostępne trunki miały maksymalnie do trzech i pół procenta alkoholu. Napoje z większą liczbą promili były dostępne wyłącznie w kontrolowanych przez państwo sklepach sieci System Bolaget. Następnie podskoczyliśmy do Lidla. Ola chciała sprawdzić czy asortyment jest podobny do tego w Polsce.
W centrum znajdował się duży plac zabaw. Nieco się rozpogodziło. Zza chmur momentami wyglądało słońce. Mimo to zimny wiatr nie pozwalał poczuć pełni lata. Puściliśmy dzieciaki by pobawiły się godzinkę na tutejszych sprzętach. Następnie udaliśmy się na kemping Halens, gdzie planowaliśmy ostatni nocleg w regionie Blekinge. Udało nam się wypakować rowery i rozbić namiot. Gdy ładowaliśmy do środka ostatnie tobołki ponownie zaczęło kropić. Ośrodek był utrzymany wzorowo. Zarówno sanitariaty, zamknięta kuchnia z jadalnią czy chociażby równiutko przystrzyżona trawa wyglądały idealnie.
Wieczorem upichciliśmy jajecznicę z parówkami a na deser dopchaliśmy się ciastkami. Cały czas siąpiło, zatem pozostało siedzenie w namiocie o powierzchni niecałych pięciu metrów kwadratowych. Dzieci rysowały obrazki przedstawiające to co najlepiej zapamiętały podczas kolejnych dni wyprawy. Od wizyty w parku Asnan, Felicja była zafascynowana elfami i trollami. Nazwy te wpadły je w ucho. Jadąc w przyczepce nieraz prosiła bym opowiadał jej gdzie żyją te stworzenia i jak wyglądają ich domki. Przed spaniem poszliśmy się porządnie wykąpać. Ostatnią noc spędziliśmy na dziko bez takich luksusów jak prysznic. Do dyspozycji mieliśmy między innym rodzinne łazienki. Duże pomieszczenie z dwoma prysznicami, w tym jednym przystosowanym specjalnie dla małych dzieci. Wszędzie było czysto i porządnie. Najpierw poszły dziewczyny a potem ja z Leonem. Podczas wizyty pod natryskami Leon znalazł na sobie wbitego kleszcza, którego dość szybko udało mi się wyciągnąć. Spać poszliśmy po 22:00 przy akompaniamencie kropel uderzających o cienki tropik.
Dzień 7: Olofström – Valjevikens, 41 km
Padało non stop, aż do momentu gdy musieliśmy opuścić kemping. W połowie nocy okazało się, że naprawa tropiku niewiele dała. Przed wakacjami, z Olą nałożyłem nową taśmę uszczelniającą na szwy tropiku. Zgrzaliśmy ją żelazkiem i wszystko wyglądało ok. Mimo to podczas nocnej próby pojawiły się przecieki. Musiałem wyjąć 'awaryjny dach’. Jak rok temu rozpostarłem tarp nad namiotem i dzięki temu uniknęliśmy powodzi. Niestety, ale namiot MSR Elixir 4 pod tym kątem nie zdał u nas egzaminu. Już po drugim sezonie przy większych opadach przepuszczał wodę.
Jeszcze jak wszyscy smacznie spali, rozłożyłem na śpiworach ręczniki by przyjęły większość kropel. Rano cały czas padało i pierwszy raz od czterech lat wisiało nad nami widmo składania mokrego namiotu. Ekspresowo spakowaliśmy nasz cały dobytek i razem z rowerami zaprowadziliśmy pod zadaszone miejsce koło jadalni. Po śniadaniu dzieci zostały w ciepłej jadalni i grały w karty. Ja z Olą wróciliśmy zwinąć namiot. Miałem nadzieję, że chociaż sypialnię da się uratować przed deszczem, ale ta była na tyle wilgotna, że nie miało to już większego znaczenia. Spakowaliśmy wszystko razem do foliowych siatek z nadzieją, że wieczorem będzie jak to wysuszyć.
Gdy poszedłem opłacić pobyt, który finalnie wyniósł 300 SEK (120 złotych), Ola wdała się w rozmowę z pracownicą ośrodka pochodzącą z Kambodży. Podobał jej się nasz pomysł na spędzanie wakacji. Dodała, że tutejsze dzieci są zbyt leniwe na coś takiego. Rozmowa zeszła na cięższe tematy dotyczące ciężkiej sytuacji ludzi mieszkających w Kambodży. Problemy jakich doświadczają Europejczycy przy tym to pikuś. Po takich zwierzeniach zawsze doceniam to gdzie żyjemy i jakie mamy możliwości.
Wyjechaliśmy o 11:00. Z nieba cały czas padał deszcz. Licznik wskazywał 11 stopni Celsjusza. Mimo to Ola cały czas miała dobry humor i starała się nim zarazić wszystkich w około włącznie ze mną. Po prostu podnosiła morale naszego zespołu. Mimo panującej aury, zadowolenie z naszych codziennych małych osiągnięć było widać nawet u dzieci. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy nad brzeg jeziora Helen. Znajdowaliśmy się na terenie rezerwatu o tej samej nazwie. Nad wąskim przesmykiem pomiędzy brzegami akwenu rozciągał się wiszący, metalowy most. Wiatr prześlizgujący się po elementach konstrukcyjnych mostu wydawał specyficzny dźwięk pogwizdywania.
Okolica była niemal pusta jak w poprzednich dniach. To jeden z plusów gorszej pogody. Poza nami spacerowało tu dwóch mężczyzn. Jeden był z synem. Rozmawiałem z nim przez chwilę i gdy już miałem odejść, podmuch wiatru zrzucił czapkę dziecka do wody. Facet nie zastanawiając się długo, rozebrał się do gaci i wskoczył do jeziora. Po całej akcji przyznał, że w wodzie było cieplej niż na zewnątrz. Po kilku zdjęciach mostu, dołożyłem do swojej garderoby bluzę po czym ruszyliśmy dalej. W Jämshög zatrzymaliśmy się pod Muzeum Domu i Szkoły. Niestety, jak sporo podobnych miejsc na naszej drodze, budynek był zamknięty. Na sygnał dzwonka nikt się nie zgłaszał. W latach 1871-1952 funkcjonowała tu szkoła. Obecnie znajdują się historycznie urządzone sale. Na piętrze jest wystawa związana z historią miasteczka. Jest też pomieszczenie poświęcone dwóm byłym studentom placówki, którzy zostali pisarzami: Harry’emu Martinsonowi i Svenowi Edvinowi Salje.
Od tego miejsca aż do morza niemal cały czas poruszaliśmy się po szlaku rowerowym poprowadzonym po dawnym nasypie kolejowym. Nie muszę dodawać, że była to zmiana na plus. Powoli żegnaliśmy się z pagórkowatym terenem. Wzdłuż wybrzeża miało być już znacznie mniej wzniesień. Rzeka, która nam towarzyszyła nazywała się Holjeån. Na granicy regionów Blekinge i Skanii przepływała przez rezerwat Östafors. Nawet podjechaliśmy tu w jedno widokowe miejsce.
Dziś, z każdą godziną, padało jakby mniej. To znaczy przerwy w opadach były nadal dość krótkie, ale intensywność znacznie się zmniejszyła. Było to pewnie częściowo zasługą wiatru, który nadal był dość silny i rozwiewał część wysokich chmur. Pierwszy dłuższy odpoczynek zrobiliśmy po 20 kilometrach w miejscu dobrze osłoniętym od panujących warunków atmosferycznych. Był to dawny tunel kolejowy. Kiedyś biegła tędy linia kolei wąskotorowej z Olofström do Sölvesborga. To jedyna taka konstrukcja w Skanii, której budowa pochłonęła ogromne sumy. Myśleliśmy przez chwilę, czy nie przyrządzić tu jakiegoś obiadu z liofilizatów, ale stanęło na prostych i kalorycznych kanapkach z tuńczykiem. Po posiłku ruszyliśmy dalej. Od morza dzieliło nas już tylko 10 kilometrów.
Wjeżdżając do gminy Sölvesborg minęliśmy rezerwat przyrody Siesjö Ostra. W końcu udało nam się dotrzeć z powrotem na wybrzeże Bałtyku, którego mieliśmy się trzymać już do końca naszego wyjazdu. Sölvesborg powitał nas pustymi uliczkami i kilkoma ciekawymi miejscami. Miasto uważane jest za bramę wjazdową do Blekinge. W XIV wieku między wybrzeżem a pasmem pagórków Ryssberget zbudowano twierdzę o znaczeniu strategicznym. Później, w okolicach zatoki Sölvesborgsviken, w kierunku południowym rozwinęło się miasto. Do dziś zachowała się niewielka starówka. Najpierw udaliśmy się do kościoła św. Mikołaja zbudowanego z końcem XIII wieku. Ostre gotyckie łuki oraz czerwona cegła wykazują duże podobieństwo do gotyku znanego z północnych Niemiec. Obiekt jest jedynym zachowanym średniowiecznym budynkiem w Sölvesborgu, ponieważ centrum miasta zostało zniszczone przez niszczycielski pożar w 1801 roku. Na początku XIV wieku rozebrano poprzedni kościół i dobudowano korpus nawowy. Z wyjątkiem renesansowego szczytu, zdobiącego portal wejściowy, kościół jest w całości zbudowany w stylu gotyckim. Freski z początku XV wieku, przedstawiające sceny biblijne, zdobią ostrołukowe sklepienia kościoła.
Kawałek dalej znajdowała się zabytkowa, wiejska posiadłość Sölvesborg Slott a obok niej ruiny zamku Sölvesborg. Ostała się z niego praktycznie tylko wieża. Po krótkim popasie udaliśmy się na liczący 756 metrów długości most zawieszony nad zatoką Sölvesborg. Przeprawa została oddana do użytku w 2012 roku i jest jednym z najdłuższych mostów dla pieszych i rowerzystów w Europie. Spina ze sobą centrum miasta oraz osiedle Ljungaviken znajdujące się na półwyspie Listerlandet. Pomiędzy nimi znajduje się niewielka wysepka Kaninholmen.
Dzień powoli dobiegał końca. Musieliśmy jeszcze zdecydować gdzie będziemy spać. Do tego dochodziło pytanie co z mokrym namiotem? Czy zdąży wyschnąć po rozłożeniu? Czy nie będzie znowu padać? Jak gdyby tego było mało, musieliśmy jeszcze wpaść po zakupy spożywcze. Nieopodal portu, po prawej, mignął nam ciekawy plac zabaw. Niestety czas naglił i ku niezadowoleniu najmłodszych uczestników wyprawy musieliśmy pominąć tę atrakcję. Pobyt w pobliskim sklepie Ica oraz zakupy tego i owego z asortymentu słodyczowego, nieco zrekompensowały ten punkt programu.
Odnośnie noclegu, w pobliżu mieliśmy do wyboru 2 obiekty. Pierwszy, droższy w Tredenborg. Wymagał dłuższego zjazdu z zaplanowanej trasy. Poza możliwością rozbicia namiotu oferował też opcję glampingu (większe, rozstawione namioty z łóżkami i prądem). Drugi kemping był w Valjevikens. Nie wymagał zjazdu z naszego kursu. Dodatkowo był znacznie korzystniejszy cenowo. Według wiadomości uzyskanych mailowo przed wyjazdem, koszt pobytu to 175 SEK (70 zł). Biorąc pod uwagę stan naszego namiotu oraz warunki pogodowe zainteresował nas też fakt, że w ofercie znajdowało się kilka drewnianych domków. Szybka decyzja i pojechaliśmy na drugi kemping.
Ośrodek wyglądał całkiem sympatycznie. Graniczył z wodami zatoki Valjeviken. Po krótkiej rozmowie z recepcjonistką okazało się, że posiadają jeszcze jeden wolny domek w cenie 700 SEK (280 złotych). Chociaż pani wręczając mi klucze powiedziała byśmy sprawdzili czy będzie nam odpowiadał, już wiedziałem, że z niego skorzystamy. Powierzchnia nie była duża, około 3 na 3 metry. Jedno pomieszczenie zawierało 2 piętrowe łóżka, stół z krzesłami. Była też mini aneks kuchenny z lodówką oraz elektryczną, dwustanowiskową kuchenką. No i to co najważniejsze, duży żeliwny grzejnik na prąd. Dla nas bomba! Najbardziej ucieszyły się dzieci bo piętrowe łóżka posiadały solidne barierki. Dzięki temu mogły dziś pójść spać na górnych pryczach.
Podczas gdy wypakowywaliśmy rzeczy, dzieci poszły grać w minigolfa. Namiot po wyjęciu z wora był cały przesiąknięty wodą. Rozstawiłem go do wyschnięcia przed domkiem, ale po kilkunastu minutach z powrotem zaczęło padać i musiałem go zwinąć. W tym momencie przed werandę zajechał niewielki pojazd typu melex. Pracownik widział, że zwijamy namiot i zaproponował, że możemy powiesić go w dużej sali stołówkowej. Podwiózł mnie tam i pomógł zaczepić tropik, który był najbardziej mokry. To już kolejny z miłych gestów jakie spotkały nas podczas przemierzania szwedzkiej krainy pełnej lasów, wody i wzgórz.
Pod wieczór Ola upichciła coś na obiadokolację. Potem zajęliśmy się swoimi sprawami. Dzieci rysowały w notatnikach i bawiły się zabawkami. Wszyscy wzięliśmy udział w zgadywankach, które Ola wyczytywała z książki zabranej z domu. Przed pójściem spać rozplotłem linkę do prania pomiędzy oknami i łóżkami. Zawiesiliśmy na niej wszystko co było mokre. Powierzchnia mieszkalna skurczyła się jeszcze bardziej. Mimo to było fajnie i przede wszystkim sucho. Według prognoz w najbliższych dniach pogoda powinna się poprawić. Trzymałem mocno kciuki, żeby tak było. Dziś opuściliśmy tereny leśne, które nieco nas chroniły przed wiatrem oraz deszczem. Gdyby warunki atmosferyczne, jakie nam towarzyszyły już 4 dzień, miały się utrzymać podczas jazdy przez wybrzeże, nie byłoby wesoło.
Dzień 8: Valjevikens – Kristianstad, 42 km
W nocy nieco padało. Wiatr był nadal silny. Nasze schronienie idealnie odseparowało nas od niesprzyjających czynników pogodowych. Obudziłem się po 6:00 i uzupełniłem wpisy z 2 poprzednich dni. Ola z dzieciakami spali aż do 8:30. Wyspali się, że fest. Na wymeldowanie mieliśmy czas do 12:00. Można było sobie pozwolić na dłuższy odpoczynek tym bardziej, że dzisiejszy odcinek miał być lżejszy. Za nami 6 dni pobytu w Szwecji, podczas których przejechaliśmy przeszło 270 kilometrów czyli około połowę dystansu. Do promu pozostało kolejnych sześć dni i także około 270 kilometrów. Zatem byliśmy w połowie tego odcinka. Wszystko szło zgodnie z planem. Liczyłem na lepsze warunki pogodowe, ale koniec końców nie było aż tak źle. Nie było burz, które mogłyby wymusić postoje w tym samym miejscu. Codziennie pokonywaliśmy określony dystans i spaliśmy w innej lokalizacji.
Spakowałem suchy namiot i trochę innych rzeczy. Ola w tym czasie poszła z dzieciakami wziąć prysznic. Dziś poza zupą mleczną mała odmiana. Bułeczki z dżemem truskawkowym. Gdy pakowaliśmy resztę tobołków dzieci ponownie poszły grać w minigolfa. Wiatr nie ułatwiał im celowania do kolejnych dołków. Mimo to bawiły się przy tym dobrze. Nie o wygraną chodziło. Felicja wzięła sobie do serca moją uwagę by nie chodzić po torach oddzielonych od trawy drewnianymi bandami. Skutecznie upominała starsze rodzeństwo gdy te próbowało naginać zasady gry.
Kemping opuściliśmy o 11:30, zaraz po opłaceniu noclegu. Dziś mieliśmy zamiar dojechać do Kristianstad. Jak się później okazało, mimo jazdy niemal po płaskim, trudność polegała na tym, że wiało z kierunku zachodniego czyli tam gdzie właśnie zmierzaliśmy. Pierwsze większe miasto do jakiego wjechaliśmy to Bromölla. Aglomeracja znana przede wszystkim z dużych zakładów produkujących ceramikę sanitarną. Na wjeździe do centrum przemknęliśmy pomiędzy małymi domkami Brukshusen. To pozostałość osady dawnych domów fabrycznych w centrum Bromölla, zbudowanej w latach 1905-1907 dla pracowników zakładów Ivö.
Na rynku znajdowała się ozdobna fontanna Skanisaurus. Był to projekt artysty Gunnara Nylunda. Przedstawiała rzeźby dwóch dinozaurów z łabędzią szyją. Z informacji zawartych na tabliczce wynikało, że jest największą ceramiczną fontanną na świecie. Krajobraz w około był bardzo industrialny. Tereny fabryczne, z których część wyglądała na opuszczone. Na niektórych obiektach namalowane były graffiti. Jedno z nich bardzo zafrapowało nasze dzieci. Szczególną uwagę zwróciły na obraz przedstawiający kobietę trzymającą w dłoni nóż. Obok znajdowały się dwa nosorożce. Jeden miał obcięty róg oraz domalowane na plecach skrzydła. Zastanawialiśmy się głośno co autor miał na myśli przedstawiając społeczeństwu tę grafikę.
Poza tym nie było tu nic ciekawego. Nie tracąc czasu pojechaliśmy do przodu. Krótką, słodyczową przerwę zrobiliśmy w Gualöv. Znajdował się tu uroczy, nieduży kościół pod wezwaniem św. Wawrzyńca. Średniowieczna budowla z końca XII wieku, jako jedna z nielicznych na terenie Skanii nie posiadała wieży. Wewnątrz były podobno liczne, naścienne malowidła pochodzące z XII i XV wieku, czego nie mogliśmy niestety sprawdzić ponieważ obiekt był zamknięty. Marysia z Leonem zwrócili uwagę, że przykościelne cmentarze wyglądają inaczej niż u nas. Mają więcej zieleni, z ziemi wystają wyłącznie niewielkie płyty z informacją o zmarłym. Ocenili, że wygląda to lepiej niż pola usiane prostokątnymi płytami z kamienia, wciśnięte jedna obok drugiej.
Po kilkunastu minutach dalszej jazdy dotarliśmy do świetnie przygotowanej drogi dla rowerów. Ciągnęła się zaraz przy linii kolejowej do Kristianstad. Asfalt był równiutki a kierunki jazdy wyraźnie odseparowane za pomocą białych pasów jak na ulicy. Przekroczyliśmy granicę regionów wkraczając do Skanii i gminy Kristianstad. Po kilku kilometrach zboczyliśmy na kilometr z objętego kursu by zobaczyć mega głaz Maglestenen. Poza rozmiarem obiektu ciekawostką był fakt, że według naukowców głaz został tu przetransportowany przez górę lodową a nie lądolód jak ma to miejsce dla większości kamieni. Świadczyć miało o tym umiejscowienie głazu na podłożu piaszczystym, pod którym znajdowała się gruba warstwa muły. Poza tym z atrakcją wiąże się także legenda, według której kamień pojawił się tu około XII wieku kiedy na obszarze Skanii rozpowszechniało się chrześcijaństwo. Stary olbrzym Finn miał przyjemność w burzeniu kościołów, w które celował olbrzymimi skałami. Jedną z nich chciał zniszczyć przybytek w Åhus, niestety nie był zbyt dokładny i głaz wylądował dziesięć kilometrów dalej w pobliżu wioski Bäckaskog.
Następna miejscowość na naszej drodze to Fjälkinge. Felicja zasnęła w przyczepce a my zajechaliśmy pod stary, romański kościół. Najstarszym obiektem była prostokątna wieża z oknami w postaci biforiów pochodząca z 1140 roku. Wisiały w niej dwa dzwony. Większy pochodził z Rosji i stanowi łup wojenny. Budynek główny wzniesiono około 1190 roku a już w okresie gotyckim dobudowano przedsionek czyli tak zwany Vappenhus. Sklepienia zostały ozdobione malunkami przypisywanymi bądź mistrzowi z Vittskövle, bądź Nilsowi Håkanssonowi. Niestety drzwi prowadzące do wnętrza były zamknięte i nie mogliśmy na żywo podziwiać jego wystroju.
Po niebie pędziły ciemne chmury. Większość nas omijała, ale jedna zmierzała prosto ku nam. Już wiedziałem, że ta niesie ze sobą dużo wody i nie zejdzie nam z kursu. Powiedziałem Oli by wyjęła płaszcze. Chciała przytroczyć je do sakw na wierzchu, ale poleciłem by je założyć. Nim zdążyliśmy usadowić się na siodełkach lunęło. Deszcz zacinał od zachodu. Cofnęliśmy się do pobliskiego hangaru i postawiliśmy rowery od wschodniej ściany unikając głównego natarcia. Po 15 minutach deszcz miną a my spokojnie pojechaliśmy dalej. Nim pojawiły się przedmieścia Kristianstad, wiatr osuszył płaszcze, które mogliśmy już złożyć.
Kristianstad to duży ośrodek liczący ponad 35 tysięcy mieszkańców. Założony w 1614 roku przez Chrystiana IV z dynastii Oldenburgów jako miasto i twierdza w dolnym biegu rzeki Helgeån. Korona Danii cieszyła się nim niecałe 50 lat. W 1658 roku na mocy pokoju w Roskilde cała Skania i Blekinge przypadły w udziale Szwecji. Kristianstad jednak do dzisiaj uważany jest za najbardziej duńskie ze szwedzkich miast a odwiedzający go turyści z drugiej strony Öresundu nazywają go swojsko „wioską króla„. Niegdyś Kristianstad był ważną bazą wojskową, dlatego wpierw podjechaliśmy zobaczyć fortyfikacje wojenne znajdujące się przy starej bramie miejskiej. Ich rozbudowa nastąpiła na podstawie decyzji Riksdagu z 1748 roku o uczynieniu z Kristianstad najważniejszej twierdzy składowej w południowej Szwecji. Niedaleko znajdował się też bastion Konungen. Odrestaurowany fragment dawnych fortyfikacji miejskich pochodzący z lat 1750-60. Przy wale ustawione były stare armatki oraz ołowiane kule stanowiące amunicję.
Następnie podjechaliśmy do centrum miasta. Znajdował się tu monumentalny kościół św. Trójcy. Stanowi on najpiękniejszy przykład renesansowej architektury sakralnej na terenie Skandynawii. Kościół został zbudowany w latach 1618-28 według projektu Holendrów, braci Hansa i Lorenza Steenwinckel. Ufundowany został przez króla Chrystian IV, który planował stworzyć tu nową katedrę dla wschodniej Skanii i Blekinge. Jest to też budowla wyjątkowo czysta stylowo, w 1866 roku dobudowano jedynie hełm wieży. Na fasadzie od strony rynku widać duży, złoty zegar. Obiekt był otwarty więc weszliśmy by go zwiedzić od środka. Wnętrze kościoła jest doskonale doświetlone za sprawą 26 olbrzymich okien. Jak na świątynię protestancką przystało, wnętrze jest ubogie. Po przeciwległej stronie nawy znajdują się przepiękne barokowe organy zaprojektowane przez Johana Lorentza i zamontowane w 1630 roku. Akurat gdy podziwialiśmy wnętrze kościoła, pojawiła się młoda kobieta, która udała się na piętro i zaprezentowała brzmienie tego cudownego instrumentu.
Po wyjściu znowu chwilę pokropiło, ale dosłownie jak na lekarstwo. Nie było nawet potrzeby wyciągania płaszczy. Zbliżała się pora obiadowa. Ola miała smaka na kebaba. Za rynkiem znaleźliśmy lokal z tymi daniami. Ustawiliśmy rowery i zamówiliśmy posiłki. Dzieciom bardzo smakowało mięso z grilla. Było dobrze doprawione. Nasze dania też były ok, chociaż surówka nie należała do najlepszych. Gdy spożywaliśmy posiłek, nagle za oknami pojawiło się kilka radiowozów. Policjanci zatrzymali dwóch imigrantów, sądząc po kolorze skóry. Byli wyraźnie rozbawieni tą sytuacją i nie przejmowali się przeszukaniem ich garderoby dokonywanym przez funkcjonariuszy. O ile w mniejszych miasteczkach i na wsi nie było widać prawie w ogóle ludzi innej narodowości to w dużych miastach spotkać ich można było wszędzie.
Po posiłku pokręciliśmy się jeszcze po zabytkowych uliczkach miasta. Następnie dotarliśmy do mniej zagęszczonej części miasta z dobrze utrzymanym parkiem. Przy wjeździe znajdował się piętrowy parking dla rowerów. W samym parku było sporo fontann i rzeźb przedstawiających nagich ludzi. W zasadzie od początku wyjazdu dużo ich widzieliśmy na naszej drodze. Gdy przemierzaliśmy dobrze utrzymane, parkowe alejki ponownie zaczęło kropić. Schroniliśmy się pod rozłożystym kasztanowcem. Po 5 minutach deszcz ustał.
Było już dość późno. Miałem w planach spanie na dziko zaraz za miastem. Nad jeziorem Hammarsjön. Ola była wyraźnie zaniepokojona moim pomysłem. A policyjna akcja w centrum miasta tylko pogłębiła jej lęk. Po drodze poszliśmy jeszcze na zakupy. Wybieranie towaru przeciągało się. Obiekt był duży, nie mogliśmy namierzyć mleka UHT a personel też nie wiedział czy takie mają. Ostatecznie zakupiłem mleko zbożowe. Po blisko godzinie, gdy wyszliśmy do Oli, nie była zadowolona. Myślała, że coś się stało. W planie miałem jeszcze odwiedzenie najniższego punktu w Szwecji oddalonego o zaledwie kilometr od naszego kursu. Wysokość wynosi w nim -2,32 metra. Obszar w około tego punktu stanowił dawną zatokę Hammarsjön. W latach sześćdziesiątych XIX w poprzek zatoki zbudowano groblę i wypompowano dużą część wody. Celem było uzyskanie nowych gruntów ornych. Całe przedsięwzięcie odbywało się za pomocą olbrzymich śrub Archimedesa napędzanych przez silniki parowe. Jedną z takich śrub mieliśmy okazję zobaczyć w pobliżu planowanego noclegu.
Niestety do najniższego punktu nie dotarliśmy. Ola pospieszała nas. W razie gdyby nie spodobała jej się moja propozycja miejsca na nocleg chciała byśmy pojechali na kemping w Åhus oddalonym o kilkanaście kilometrów. Trudna rada. Wyjechaliśmy za miasto. Nawigacja pokazywała, że znajdujemy się metr poniżej poziomu morza. Niewiele zabrakło do rekordu. Po 3 kilometrach dojechaliśmy nad brzeg jeziora w pobliżu Hammarslund. Na pobliskim parkingu stało kilka kamperów a na trawiastym poletku obok, gdzie znajdowała się tabliczka informująca o możliwości rozbicia namiotu na jedną noc, stały 3 namioty. To nieco uspokoiło Olę. Nie byliśmy sami, wspólnie zgodziliśmy się, że zagrożenie ze strony imigrantów, w tym miejscu jest chyba niewielkie. Rozbiliśmy namiot a następnie wziąłem się za szykowanie kolacji. Dwa liofilizaty i zupka chińska wystarczyły by zaspokoić głód. Potem mycie zębów i lulu. Dziś pogoda znacznie się poprawiła. Jedna krótka zlewa plus drobny deszczyk w Kristianstad. Było nawet słońce. Jedynie zimny wiatr jeszcze trochę dokuczał.
Dzień 9: Kristianstad – Kivik, 62 km
I znowu. Obudziłem się o 6:00. Felicja też… więc niedługo potem nie spał już nikt. O 7:00 zaczęliśmy zwijać obóz. Na zewnątrz czekała na nas miła niespodzianka – słońce! Po 5 dniach pochmurnego nieba była to nie lada niespodzianka. Poczuliśmy ciepłe promienie słońca i od razu zrobiło się przyjemniej. Pierwszy raz od kilku dni śniadanie zjedliśmy na dworze. Rozłożyłem plandekę, na której dosuszaliśmy część rzeczy po wilgotnej nocy. Jej fragment robił za stół. Zbożowe mleko, o dziwo, smakowało dzieciom. Pomogły nawet przy zwijaniu obozu i poszły pozmywać po posiłku. W pobliżu znajdował się kranik z pitną wodą. Uzupełniliśmy butelki oraz bidony i o 9:30 opuściliśmy zieloną polanę.
Słońce przyjemnie grzało. Zmieniliśmy kierunek na południowy więc i wiatr już tak nie przeszkadzał. W Viby podjechaliśmy pod kościół Gustawa Adolfa IV. Został tak nazwany w 1778 roku od imienia i nazwiska nowo narodzonego następcy tronu. Budynek był otwarty, ale w środku zbierali się ludzie. Sądząc po minach oraz strojach w jakie byli przyodziani, szykował się pogrzeb. Nie wypadało zaburzać tej ceremonii dlatego czym prędzej oddaliliśmy się w stronę Åhus.
Dzieciaki miały bardzo dobre humory. Słońce to dobry rozweselacz a w połączeniu z ruchem chyba najlepszy. Kolejne kilometry wiodły wzdłuż rezerwatu Hercules med Rinkaby Holme. Krajobraz zdominowany był przez łąki i pastwiska, na których pasły się byki, krowy oraz wszelkiej maści kopytne zwierzaki. Przez Rinkaby tylko śmignęliśmy. Z dala wykonaliśmy zdjęcie XIII wiecznego, murowanego kościółka. Zanim się spostrzegliśmy a 17 kilometrów strzeliło jak z bicza. Wjechaliśmy do Åhus na piękną i pustą piaszczystą plażę. W około znajdowały się hotele. Ola myślała nawet przez chwilę, że może ten fragment nad brzegiem przynależy do ośrodków i przebywać tam nie powinniśmy. W Polsce o tej godzinie na plaży byłyby już tłumy i starannie pogrodzone parawanami działeczki. Wyjaśnienie było jednak inne. Woda w morzu była wyjątkowo lodowata a przy hotelu widzieliśmy odkryty basen pełen ludzi. Z całą pewnością pluskali się w ciepłej wodzie.
Ustawiliśmy rowery w cieniu drzew. Fela wybudziła się z drzemki. Wszyscy razem zeszliśmy na czysty, jasny piasek przy brzegu. Dzieci zabrały się za to co robi się na plaży. Zbieranie muszelek i kopanie w piachu. Felicji spodobały się meduzy, które morze wyrzucało na brzeg. Podbiegła do mnie trzymając w dłoni meduzę i zawołała: „tato, popatrz jakie fajne galaretki!„. Po godzinie odpoczynku i wszamaniu 2 opakowań ciastek pojechaliśmy zwiedzić centrum Åhus.
Historia miasta sięga okresu wikingów. W połowie VIII wieku istniała tu większa osada handlowa. W 1149 roku miasteczko nadano arcybiskupowi Lund, Eskilowi. Za jego poleceniem w drugiej połowie XII wieku zbudowano tu zamek Aosehus. Właśnie ta data przyjmowana jest za rok założenia miasta. Świetność ośrodka handlowego przypadała na XIII-XV wiek. W okresie reformacji miasto podupadło i straciło na znaczeniu. Głównym powodem takiego obrotu sprawy były liczne wojny duńsko-szwedzkie przetaczające się przez te terytoria. Åhus ponownie nabrało znaczenia po połączeniu go linią kolejową z Kristianstad w 1886 roku. Obecnie Åhus jest popularną miejscowością wypoczynkową oraz kąpieliskiem z pasem piaszczystych plaż na wybrzeżu Hanöbukten. Jego okolice znane są z połowów węgorza, którego przyrządzanie jest miejscową specjalnością i stanowi atrakcję turystyczną.
Z samego zamku zostało niewiele. Kawałek za nim zjechaliśmy na niewielki plac zabaw w kształcie… zamku. Kilkadziesiąt metrów dalej, przy nabrzeżu portowym, znajdował się znak rozpoznawczy Åhus – fabryka wódki Absolut. Budynek zachowany był w jego pierwotnej formie. Następnie wjechaliśmy w wąskie uliczki. Przejechaliśmy obok Absolut Home. W niewielkim pałacyku można było zapoznać się z historią założenia fabryki, tego w jaki sposób przebiega produkcja trunku a także jak z jego pomocą można przyrządzić ciekawe trunki. Średnia wieku naszego zespołu nie pozwalała jednak na odwiedzenie tego miejsca.
Kawałek dalej znajdowała się uliczka z najstarszą zabudową miasta. Najpierw ruiny kaplicy szpitalnej św. Anny. Ta charytatywna instytucja założona w 1524 roku przez Clausa Denne funkcjonowała ponad sto lat, ale po utracie przez Åhus praw miejskich zaczęła chylić się ku upadkowi. We wnętrzu znajdował się kamienny XVIII-wieczny sarkofag wyłowiony w 1958 roku z wraku statku, który zatonął na południe od cypla Revhaken. Po przeciwnej stronie uliczki stał zabytkowy dom Kungsstugan. Tabliczka informacyjna głosiła, że szwedzki król Karol XI został tutaj uratowany przed prześladowcami podczas wojny skańskiej odbywającej się między 1675 a 1679 rokiem. Według legendy Rönnow musiał ocalić króla przed Duńczykami podczas wojny, namawiając go do ukrycia się w kominie.
Kilka metrów dalej rozpościerał się widok na się stary rynek, z którym graniczyły kościelne mury. Za nimi stał kościół Najświętszej Maryi Panny. Budowla pochodząca z XII wieku zawierała wiele elementów gotyckich jak rzeźbione portale z rzadko spotykanym w północnej Europie trój-liściastym obrysem. Wnętrze kościoła było udostępnione dla zwiedzających. W dwunawowym wnętrzu znajdowały się 2 ołtarze. Starszy XV-wieczny pochodzący z Älleköpinge oraz główny, XVII-wieczny barokowy noszący cechy lokalnej skańskiej sztuki. Jak w poprzednio zwiedzanych świątyniach i tu wnętrza były utrzymane w surowym, czystym stylu bez szczególnych zdobień.
Za nami 20 kilometrów. Na dziś przewidziane było ponad 60. Należało trochę przyspieszyć. Po przekroczeniu starego, obrotowego mostu Äspetbron, na którym niegdyś pobierano opłatę 5 öre. Ruszyliśmy z kopyta i kolejne 30 kilometrów przejechaliśmy niemal jednym ciągiem zatrzymując się tylko na krótkie sikustopy lub gdy zobaczyliśmy coś na prawdę ciekawego. Tereny przypominały te nad polskim morzem. Może poza tym, że tu było niemal pusto. Trasa prowadziła przez sosnowe lasy. Jechaliśmy po dobrze utrzymanych szutrach, które przeplatały się z lokalnymi asfaltami z niemal zerowym ruchem aut. Za Åhuskärr krajobraz przybrał nieco inną formę. Przejeżdżaliśmy przez rezerwat przyrody Frisebodaboden. Karłowate sosny i specyficzna roślinność przypominały te ze Słowińskiego Parku Narodowego. Kilka metrów po lewej stronie, za niewielkim wałem ciągnęła się długa, piaszczysta plaża. Okolica była kompletnie pusta. Zastanawiałem się czy przypadkiem nie przejeżdżamy już przez teren poligonu, który mieliśmy w tym dniu przeciąć.
Po kilku kilometrach dojechaliśmy do ogrodzenia i bramy z tabliczkami informującymi o znajdującym się za nimi terenie wojskowym. Podczas planowania wyprawy znalazłem informacje, że przejazd przez te tereny często jest niemożliwy. W takiej sytuacji musielibyśmy nadrobić trochę drogi. Liczyłem jednak, że droga będzie otwarta. Ze śladów na heatmapie Stravy wynikało, że ten fragment jest uczęszczany przez rowerzystów. Przy bramce stało dwóch sakwiarzy. Po krótkiej rozmowie okazało się, że w okresie letnim teren poligonu jest udostępniony dla turystów. Sami przejechali przez niego z kierunku, w którym zmierzaliśmy. Uff! Otworzyłem bramkę i wkroczyliśmy na ’plac zabaw’ dla dużych chłopców. Nawierzchnia zmieniła się na usypaną z luźnego żwiru. Pewnie dla ciężkiego sprzętu było to odpowiednie podłoże. Nam nie jechało się tędy najlepiej. Paradoksalnie lekkie trzęsienie w przyczepce wpływało kojąco na Felicję, która zapadła w 2 już drzemkę tego dnia.
Poligon stanowił duży obszar wolny od drzew. Wrzosowiska ustąpiły miejsca trawiastym wzniesieniom. Krajobraz przypominał bardziej ten ze Szkocji niż ze Szwecji, jak słusznie zauważyła Ola. Po obu stronach drogi co jakiś czas było widać pasące się owce, krowy a nawet lamy! Owiec było najwięcej i stały blisko drogi. Leon z Marysią zauważyli, że gdy przejeżdżają koło nich, te uciekają na oślep w popłochu . Spodobała im się ta zabawa w gonienie owieczek, które uciekały w popłochu wzdłuż drogi. Dzięki temu dość sprawnie dojechaliśmy do bramki na końcu poligonu. Jeszcze kilometr i zajechaliśmy nad wysoki Klif gdzie dzieci miały obiecany dłuższy postój.
W momencie gdy przyczepka stanęła, Felicja przebudziła się. Razem z Marysią i Leonem zbiegli na kamienisty brzeg morza rozpoczynając poszukiwania skarbów. Ola w tym czasie przygotowała wszystkim kanapki z tuńczykiem. Część zrobiona była na pieczywie pumpernikiel przywiezionym jeszcze z Polski. Ku naszemu zadowoleniu posmakował dzieciom. To była dobra informacja, taki chlebek ma długi termin przydatności i można go przetrzymywać poza lodówką. Dodatkowo jak na swoje rozmiary jest bardzo kaloryczny.
Miejsce wyglądało malowniczo. Mimo to ruch turystyczny był niewielki i udało mi się zrobić trochę ciekawych ujęć z daleka, w taki sposób by nikt nie wchodził mi w kadr. Znajdowaliśmy się już na terenie gminy Simrishamns. Do kempingu brakowało około 10 kilometrów… niestety tych trudniejszych bo należało pokonać kilka górek. Przed odjazdem zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć Havängsdösen będącego najstarszą formą pomników megalitycznych w Skandynawii. Budowla składała się z 3 kamieni, na które nałożony był duży płaski blok. Całość przypominała stół okolony kamiennym kręgiem. Havängsdösen datowane jest na około 5500 lat i przypisywane tak zwanej kulturze pucharów lejkowatych będącej pierwszą kulturą rolniczą epoki neolitu w północnej Europie. Megalityczne stanowisko odkryto dzięki silnej burzy, która odsłoniła grobowiec w 1843 roku.
Przejeżdżając przez rezerwat przyrody Dolina Verkeån zatrzymaliśmy się przy Muzeum historii lokalnej Langa Lindgrena. We wnętrzach można było zapoznać się z historią naturalną i kulturową krajobrazu znajdującego się w najbliższym sąsiedztwie. Dalej droga pięła się stopniowo w górę. Na dystansie 3 kilometrów dostaliśmy się na wysokość prawie 100 m n.p.m.. Nie wpływało to korzystnie na morale dzieci. Fragment trasy jechaliśmy drogą rowerową zaraz obok ruchliwej krajówki oznaczonej numerem 9. W miejscu, gdzie odbiliśmy do wioski Ravlunda obok mnie zatrzymało się auto. Kierowca zaniepokoił się, że chcemy kontynuować jazdę drogą krajową gdzie nie było już żadnej ścieżki dla cyklistów. Dodał, że jest to niebezpieczna ulica. Zapewniłem go, że unikamy takich miejsc. To było miłe, że obcy człowiek wykazał troskę o nasze bezpieczeństwo. Na niewielkim pagórku znajdował się romański kościół pokryty ołowianym dachem. Wnętrze było zamknięte.
Do kolejnego kościoła w Vitaby było już niedaleko, ale za to znowu 'trochę’ pod górkę. Dzieci chwilę pomarudziły, lecz jak droga wiodła w dół szybko im przeszło. Ostatni punkt programu na dziś to kościół obronny usytuowany na wzgórzu. Przy wieży znajdowała się charakterystyczna przypora służąca nie tyle stabilizacji konstrukcji co amortyzacji głosu wydawanego przez dzwon. Już nie sprawdzaliśmy czy można go zwiedzić od środka. Było późno a za nami 60 kilometrów jazdy. Na kemping w Kivik dotarliśmy na 19:00. Odmiennie jak w pozostałych miejscach opłatę za pobyt należało uiścić z góry. Koszt uwzględniający monety na ciepłą wodę to 365 SEK (145 złotych).
W pobliżu miejsca gdzie rozbiliśmy namiot znajdował się niewielki plac zabaw. Oczywiście dzieciaki 'odżyły’ i popędziły na huśtawki, zjeżdżalnie i inne przeszkody. Na obiadokolację podano spagetti bolognese oraz potrawkę meksykańską wymieszane z makaronem z chińskiej zupki. A ponieważ obiecałem, że po przyjeździe na miejsce noclegu zejdziemy jeszcze nad morze, mimo późnej godziny postanowiłem dotrzymać słowa. O 21:00 udaliśmy się na kamienną plażę, gdzie zastał nas już zmrok. Spać położyliśmy się o 22:00.
Dzień 10: Kivik – Tobisvik, 29 km
Znowu wstałem przed wszystkimi. Ola obudziła się o 7:30 i rozpoczęliśmy nasz codzienny poranny rytuał poza jednym małym szczegółem. Ominęliśmy punkt dotyczący śniadania z powodu braku składników. Wczoraj od Åhus nie natrafiliśmy na żaden sklep. Skorzystaliśmy za to ciepłej wody pod prysznicami. Teren opuściliśmy dość wcześniej bo kilka minut po 9:00. Na pierwszy posiłek podjechaliśmy pod sklep Ica w Kivik. Słońce przygrzewało od rana. Przed wejściem znajdował się taras z ławkami i stolikami, na którym rozłożyliśmy produkty śniadaniowe zakupione przez Olę i dzieciaki. Świeża bagietka z mozarellą i pomidorkami. Do tego jogurt z płatkami a na deser ciastka. Najedliśmy się do syta. To co zostało schowaliśmy na zapas. Kolejnego dnia była niedziela, nie wiadomo czy trafilibyśmy na otwarty sklep.
Przejeżdżając przez miasteczko minęliśmy Kiviksgraven, grobowiec króla Kivik będący jednym z największych kurhanów z epoki brązu w Szwecji. Cechą szczególną liczącego około 3500 lat Kiviksgraven jest fakt, że został ukryty w kamiennej skrzyni z epoki brązu zdobionej rzeźbami. Niestety do otwarcia brakowało pół godziny więc pojechaliśmy dalej. Nie był to główny punkt programu a po drugie grobowiec był niemal w całości rekonstrukcją. 100 metrów dalej, na pobliskim polu znajdowały się megality z epoki brązu. Oba stanowiska świadczyły o dawnej świetności miasta.
Głównym celem tego dnia było zwiedzenie Parku Narodowego Stenshuvud. Park zajmuje powierzchnię 400 hektarów, w tym 80 hektarów przyległego obszaru morskiego na wybrzeżu krajobrazu Österlen. Znakiem rozpoznawczy jest góra Stenshuvud, od której pochodzi nazwa parku. Wznosi się na 97 metrów ponad krajobraz, który poza tym charakteryzuje się falistymi wzgórzami i wydmami. W najniższej części można zejść na piaszczystą plażę.
By dojechać do centralnej części parku wpierw należało pokonać wysokie wzniesienie. Z poziomu morza wjechaliśmy prawie na 100 m n.p.m. na odcinku około 2,5 kilometra. Niełatwe zadanie. Tym bardziej, że potem należało zjechać stromą drogą w dół. Niestety ten sam odcinek musieliśmy potem pokonać w przeciwną stronę. Dobrze chociaż, że te niedogodności wypadły na początku dnia gdy dzieci były jeszcze 'świeże’. Od punktu z informacją turystyczną parku rozchodziło się kilka szlaków poprowadzonych widokowymi dróżkami. Jeden z nich schodził nad morze, a że Leon od samego rana pytał kiedy w końcu pójdziemy na plażę, to był dobry moment by zaspokoić jego potrzebę.
Ola została przy rowerach a ja zabrałem Felicję, Marysię i Leona nad wodę. Nie było daleko i po 10 minutach znaleźliśmy się na czystej, piaszczystej plaży. Rozciągał się stąd widok na najwyższe wzniesienie parku. Marysia z Felicją szukały muszelek, a Leon wziął się za zmianę koryta strumienia, który przecinał plażę w poprzek. Po chwili dołączyły do niego dziewczyny. Po 45 minutach wróciliśmy do Oli. Kręciło się tu wielu turystów. Miejsce było znane. Pierwotnie zamiast plaży planowałem wejście na szczyt największego wzniesienia, by zobaczyć roztaczający się z niego widok. Zamiast tego była plaża więc na górę Stenshuvud pobiegłem już sam.
Prom do Niemiec odpływał za 4 dni. Do przejechania zostało nam jeszcze około 150 kilometrów. Przy dystansie 50 kilometrów na dzień został nam dzień zapasu (drugi wykorzystaliśmy podczas niepogody w północnej części trasy). Ola wolała jednak skrócić dzienne dystanse koszem jednego dnia odpoczynku. Ponieważ pogoda znacząco się poprawiła i nie było zagrożenia z dojazdem do przeprawy, przystałem na ten pomysł.
O 13:00 ruszyliśmy dalej. Podjazd pod wzniesienie, z którego 2 godziny wcześniej tak fajnie się zjeżdżało, okazał się morderczy. Robiliśmy go z przerwami na nawodnienie oraz żelki. W końcu osiągnęliśmy szczyt. Dalej był dłuższy odcinek w dół. To były już ostatnie tak duże podjazdy w Szwecji chociaż te mniejsze czy też krótsze jeszcze się pojawiały co często wypominała mi najstarsza córka. Przed Tandalą nieco zmyliłem drogę. Tak fajnie jechało się z górki, że pojechaliśmy za daleko i znowu musieliśmy się nieco wspiąć by powrócić na nasz kurs.
W Rorum Marysia zauważyła na poboczu martwego jeża. Koniecznie chciała zobaczyć go z bliska. Po przejściu kilku kroków ujrzała jednak małą myszkę, która przewracała się z boku na bok. Najprawdopodobniej najechało ją auto i była blisko końca swego żywota. Widząc to, dzieciaki bardzo chciały zabrać i zaopiekować się zwierzęciem aż wyzdrowieje. Wykazywały dużą empatię, udało mi się jednak przekonać je, że gryzoń zaraz odejdzie do mysiego raju i jedyne co mogą zrobić to przenieść go na trawę gdzie spokojnie wyzionie ducha.
Po następnych kilku kilometrach wjechaliśmy pomiędzy wąskie uliczki Baskemolli. Nieopodal, nad brzegiem morza, znajdowała się ciekawa forma geologiczna Prästens Badkar co można tłumaczyć jako ’wanna księdza’. Powstała 500 milionów lat temu na dnie morza, jako wulkan piaskowy, który na przestrzeni lat skamieniał. Chociaż na świecie zidentyfikowano wiele takich obiektów ten, jako jedyny znany wulkan piaskowy, może pochwalić się tym, że znajduje się nad powierzchnią wody. W tym miejscu zatrzymaliśmy się na dłuższy odpoczynek. Okoliczne skały były bardzo fotogeniczne. Brzeg przypominał mi krajobrazy jakie kiedyś widzieliśmy z Olą na Teneryfie. Gdy robiłem zdjęcia, dzieci bawiły się na szkierach. Ola przygotowała nam w tym czasie małe co nie co.
Zastanawialiśmy się co robić dalej. Według prognoz około 19:00 mogło znowu popadać. Do najbliższego kempingu mieliśmy 3 kilometry, na kolejny prawie 20. Pewnie byśmy zdążyli, ale na styk i bez odwiedzenia kilku miejsc, które miałem w planach. Z opisów jakie wpadły mi w oczy wynikało, że miasteczko Simrishamn jest dość ładne i posiada kilka atrakcji dla dzieci. Szkoda byłoby przez nie przejechać bez zatrzymania. Mając zapas czasowy wybraliśmy nocleg w najbliższym możliwym miejscu przed Simrishamn, czyli kempingu w Tobisvik.
Kemping wyglądał bardzo dobrze. Cena ponownie miło nas zaskoczyła – 315 SEK (125 złotych). Na terenie znajdowały się czyściutkie sanitariaty oraz pomieszczenia kuchenne ze stołówką. Był też duży plac zabaw z dmuchańcem. Po rozbiciu namiotu i zjedzeniu obiadu, Ola poszła z dziećmi nad morze, które znajdowało się 100 metrów za ogrodzeniem ośrodka. Wystarczyło przejść ścieżką prowadzącą pomiędzy karłowatymi sosenkami. Po powrocie Leon zrobił sobie wśród nich bazę.
Była sobota. Nieopodal miejsca gdzie się rozbiliśmy, znajdowała się niewielka scena oraz kilka namiotów połączonych w jeden. Odbywały się tu jakieś urodziny z muzyką country na żywo i śpiewaniem piosenek po szwedzku. Towarzystwo bawiło się dobrze. Po wieczornej kąpieli i przepierce poszliśmy spać. W tym momencie spadł deszcz, który opóźnił się względem prognoz. Byłem przyszykowany na tę ewentualność i zawczasu założyłem tarp na nasz namiot. Zasnęliśmy znowu po 22:00.
Dzień 11: Tobisvik – Ystad, 59 km
Wstaliśmy o 7:00. Na dworze było tak samo wietrznie jak poprzedniego dnia. Od rana świeciło słońce dzięki czemu sypialnia oraz tropik namiotu szybko wyschły rozwieszone na pobliskim ogrodzeniu. Do Simrishamn był rzut beretem więc postanowiliśmy, że podjedziemy tam pod sklep Ica jaki miałem oznaczony na mapie i kupimy świeże pieczywo na śniadanie, które skonsumujemy gdzieś na ławeczkach w centrum. Niewielkie miasteczko zamieszkujące ponad 6 tysięcy mieszkańców jest nieformalną stolicą regionu Österlen. Utrzymuje się w dużej mierze z turystyki. Zadbana starówka zachowana w stanie niemal niezmienionym w stosunku do dawnych czasów. Simrishamn ma długą historię. Już w 1123 norweski władca Sigurd Krzyżowiec przebywał na tym obszarze podczas kampanii wymierzonej przeciwko duńskiej władzy w Östra Tommarp.
Zanim opuściliśmy kemping, wdałem się w rozmowę z niemiecką rodziną podróżującą jak my na rowerach. Na 5 podróżnych mieli tylko 2 rowery, ale z to jakie! Jeden był tandemem przy czym kierowca znajdował się z tyłu a z przodu na wpół leżąco siedziało dziecko, które również mogło pedałować. Drugi to rower cargo. Miał z przodu szeroką skrzynię na dwie osoby. Oprócz tego posiadali ogromne sakwy, które mieściły cały ich sprzęt, w tym sporej wielkości namiot. Właśnie on interesował mnie najbardziej bo w przyszłym roku planujemy zakup większego schronienia, najlepiej z funkcjonalnym przedsionkiem. Wymieniliśmy się kilkoma nazwami firm mających w ofercie lekkie, podróżne namioty. Pomachaliśmy na do widzenia i skierowaliśmy się do centrum miasteczka.
Supermarket o dziwo było otwarty (była niedziela). Ola zaszalała z dziećmi i wyszła obładowana torbami z jedzeniem. Zatrzymaliśmy się w centralnej części miasta, zaraz przy rynku. Zajęliśmy dwie ławki i rozpoczęliśmy posiłek. W między czasie zwiedziłem kościół pod wezwaniem św. Mikołaja. Budowla była zrobiona w większości z czerwonej cegły. Kiedyś była pokryta tynkiem, który został zdjęty już w naszych czasach. Udało nam się wejść do środka. We wnętrzu znajdowała się XVII-wieczna ambona z inskrypcjami biblijnymi. Były też rzeźbione stelle i złocone żyrandole. Uwagę przykuwała makieta żaglowca zawieszona w nawie. To był znak rozpoznawczy wielu kościołów jakie mieliśmy okazję zwiedzić podróżując wzdłuż wybrzeża.
Po sutym śniadaniu udaliśmy się do jednej z głównych atrakcji tego dnia. Autoseum z kolekcją ciekawych i zabytkowych aut jakie w swojej kolekcji uzbierał Nisse Nilsson. Zawierała ona 170 samochodów oraz 60 motocykli. Najstarszy model pochodził z 1898 roku. Ze starszych automobili godnych uwagi były między innymi De Dion-Bouton z 1905 roku, Motobloc i International Auto Buggy z 1909 roku, Milburn Electric z 1915 roku, Chrysler Locomobile z 1920 roku. Wśród młodszych, ale nadal zabytkowych samochodów znajdowały się na przykład Ferrari Spider, Porsche 356 T, Triumf TR3, Jaguar E, Rolls Royce Silver Cloud, Lotus Cortina, Ford Thunderbird czy Chevrolet Corvette.
Bilet wejściowy kosztował 130 SEK (52 złote) dla dorosłego. Dzieciaki oczywiście za darmo. Ola została na zewnątrz a my zagłębiliśmy się w otchłaniach olbrzymiego magazynu skrywającego zabawki nie tylko dla dorosłych. Kilka pierwszych sali było rajem dla dzieci. Można było w nich podziwiać resoraki, lalki czy inne zabawki jakimi na przestrzeni lat bawiły się dzieci. Znalazłem nawet autka, którymi sam bawiłem się w dzieciństwie. Dalej były działy poświęcone latającym modelom samolotów. Ekspozycja kolejek z wagonami oraz dużą makietą. Główny hangar mieścił odrestaurowane i ustawione jeden obok drugiego prawdziwe perełki przemysłu motoryzacyjnego. Nawet Felicja była zainteresowana kolejnymi modelami jakie mijaliśmy. Każdy z nas, w zależności od wieku, zwracał uwagę na inne elementy samochodów jak kolor, wiek, prędkość czy na przykład finezyjne bryły aut.
Obiekt opuściliśmy po 13:00. Wpadało przejechać dłuższy odcinek bez zbędnych postojów. Byliśmy dopiero na początku dzisiejszego fragmentu trasy. Teraz mieliśmy już niemal po płaskim. Formę spowalniacza przybrał tym razem zachodni wiatr skierowany w przeciwną stronę niż nasz obrany cel. Szczególnie dokuczliwy był na odkrytych przestrzeniach. Początkowo jechaliśmy zaraz przy samym morzu. Maria zwróciła uwagę na różnorodność ptactwa wodnego jakie znajdowało się w płytkich, przybrzeżnych wodach. Dzikie gęsi, kormorany, łabędzie, mewy czy zwykłe kaczki to tylko część tego co rozpoznaliśmy na pierwszy rzut oka.
Od następnego postoju dzieliło nas niecałe 30 kilometrów. Było coraz cieplej. Część trasy przejechaliśmy po nienajlepszej drodze z ubitego szutru. Dalej musieliśmy jechać szosą z umiarkowanym ruchem samochodowym. Przyzwyczailiśmy się do spokojnej i bezpiecznej jazdy Szwedów i przejazd najbliższych 20 kilometrów po ulicy nie stanowił problemu. No może poza tym, że dzieci już się trochę nudziły i dopytywały o dłuższą przerwę. W końcu dotarliśmy do latarni morskiej w Sandhammaren. Obiekt zbudowany został w 1862 roku. Miejsce wybrano nieprzypadkowo. Południowo wschodni cypel wybrzeża Skanii był niegdyś bardzo niebezpieczny dla żeglarzy. Między Sandhammaren i Skillinge spoczywa kilkaset wraków statków. Budowniczy latarni – Nils Gustaw von Heidenstam (ojciec poety Wernera) – po raz pierwszy w Szwecji, zastosował nowatorską konstrukcję na palach śrubowych zakotwiczonych do luźnego piasku. W 1895 roku, również po raz pierwszy na terytorium Szwecji, zamontowano na wieży urządzenie przeciwmgielne.
Na nasze nieszczęście latarnia była w trakcie remontu. Konstrukcja została szczelnie zasłonięta i nic nie można było zobaczyć poza wielkością samej bryły. Zatrzymaliśmy się koło parkingu dla aut. Ola przygotowała drugie śniadanie na ławce. Podczas jedzenia, z pobliskiej knajpki, dochodził do nas smakowity zapach. Poszedłem zamówić małe co nie co na ciepło. Wziąłem porcję ’fish and chips’ spodziewając się, że dostaniemy talerz z rybą i frytkami, które chciały dzieci. Danie było bardziej wykwintne. Poza tym czego się spodziewaliśmy były jeszcze krewetki, pyszna sałatka ze świeżych warzyw oraz dwa ciekawe sosy do tego. Najedliśmy się wszyscy do syta a na deser dopchaliśmy kolejną porcją ciastek.
Teraz przydałaby się sjesta. Ola zabrała dzieciaki na plażę. Mi przypadła rola stróża. W czasie gdy reszta plażowała na piaszczystej części wybrzeża ja uzupełniałem zaległe wpisy z dziennika wyprawy. Wrócili po godzinie. Jedzenie nieco się przetrawiło i mogliśmy jechać dalej. Nadal poruszaliśmy się po średnio ruchliwej ulicy. Mijaliśmy kolejne rezerwaty przyrody: Sandby Backar, Mälarhusen oraz Sandhammaren. Była godzina 16:00 a przed nami 30 kilometrów. Po asfaltowej nawierzchni koła toczyły się sprawnie. Jechaliśmy w standardowym układzie ja z Felą w przyczepce i Marysia a 100-200 metrów za nami Ola z Leonem. Dzięki takiej konfiguracji szansa na kolizję między sobą była niewielka. Dodatkowo podczas jazdy ulicą kierowcom było łatwiej nas wyprzedzić niż gdybyśmy stanowili jedną długą kolumnę.
W Kåseberga odbiliśmy w kierunku morza. Znajdował się tu szwedzki odpowiednik Stonehenge czyli Ales Stenar. Nie wiadomo do końca jakie było zastosowanie tego obiektu. Część opracowań przyjmuje, że jest to starożytny kurhan. Inne źródła podają, że może to być miejsce spoczynku króla Norwegii Olafa Trygvassona, który zginął w bitwie z Duńczykami. Najbardziej prawdopodobna wersja zakłada, że obiekt służył za miejsce kultu oraz obserwatorium astronomiczne. Umiejscowienie dwóch największych głazów na przeciwległych krańcach odpowiada mniej więcej punktom zachodu słońca w dniu przesilenia letniego i zimowego. Podobnie jak w przypadku wspomnianego Stonehenge, kamienne głazy użyte do budowy przyniesione zostały z różnych miejsc w Skanii.
By dojechać na sam klif, na którym znajdował się kamienny krąg, należało pokonać stromy podjazd. Ola postanowiła zostać z Leonem na dole. Ja z Marysią i Felicją podjechaliśmy pod samą budowlę. W koło kręciło się wielu turystów. Nie było mowy o indywidualnych zdjęciach jak w przypadku Havängsdösen. Z cypla roztaczał się widok na bezkres morza. Gdy wróciliśmy Leon stwierdził, że nie chce mu się jechać. Ola ostatecznie też nie poszła. Dojechaliśmy do głównej drogi i skręciliśmy na zachód. Po obu stronach można było podziwiać piękne krajobrazy. Po prawej znajdowały się pola uprawne. Po lewej pasma zielonych wzgórz. Porośnięte trawą pagórki to Hammars Backar. Fragment wału moreny stadialnej lodowca. Południowe stoki schodzą stromo, wprost do morza. Często można tutaj spotkać paralotniarzy, dla których miejsce stanowi doskonały punkt startowy do podniebnych podróży. Jak na poligonie i tu pasły się stada owiec. Krajobraz przypominał do złudzenia ten z południowej Anglii.
Po 5 kilometrach dojechaliśmy do odseparowanej od ruchu ulicznego drogi rowerowej. Za nami 30 kilometrów jazdy po ulicy, to połowa dzisiejszego dystansu. Po 45 minutach dotarliśmy na kemping znajdujący się na przedmieściach Ystad. Podstawowe, najtańsze miejsca pod namioty znajdowały się zaraz przy ruchliwej ulicy. Droższe, na które się zdecydowaliśmy, były w centrum placu i kosztowały 400 SEK (160 złotych). Rozbiliśmy się zaraz obok pomieszczeń z kuchnią i łazienkami. W pobliżu był też ogrodzony plac zabaw. W koło nas stały same kampery, zauważyłem zaledwie 2 czy 3 grupki podróżujące jak my na rowerach, które nocowały pod namiotami. Jak w pozostałych kempingach otrzymaliśmy też karty wejściowe do kuchni oraz łazienek. Przy odbiorze karty obsługa nabijała na nią kwotę jaką spodziewaliśmy się wykorzystać pod prysznicem. Był to dodatkowy koszt, nam z reguły wystarczało 15 SEK (6 złotych), co odpowiadało 3 prysznicom po 3 minuty.
Ola zabrała dzieci na plac zabaw. Ja rozbiłem namiot i pochowałem w nim sakwy. Po powrocie Marysia, Leon i Felicja bawiły się koło namiotu. Rozłożyłem nad nimi tarp o co poprosił Leon. Razem budowali minimalistyczne domki z ogrodzeniami i innymi udogodnieniami dla swoich figurek. Budulcem było wszystko co znaleźli: kamienie, szyszki, patyki a także niewielkie pudełka po słodyczach, które nazbierały się podczas podróży. Miały kreatywne podejście do zabawy – jak zwykle. I chociaż nieraz zdarzały się kłótnie i spory, po niedługim czasie o nich zapominali. Na kolację ponownie zjedliśmy liofilizaty przywiezione z Polski. Mieliśmy ich jeszcze spory zapas. To bardzo wygodne jedzenie bo można je przyrządzić praktycznie wszędzie. Na kempingach staraliśmy się gotować wodę w ogólnodostępnych kuchniach. Tam gdzie ich nie było używał małego palnika i kartusza z gazem. Po posiłku umyliśmy zęby i położyliśmy się spać. Zanim zasnąłem, oglądałem wspólnie z Leonem namioty jakie dostępne są w sprzedaży internetowej. Było pewne, że za rok musimy kupić coś większego. Obecna powierzchnia sypialni 223 cm na 223 cm to już zdecydowanie za mało dla 5 osób. Dodatkowo po dwóch bokach w środku mieliśmy ustawione wszystkie sakiewki. Raz by mieć do nich szybki dostęp a dwa by nie ryzykować, że ktoś sobie przywłaszczy nasz ekwipunek. Leonowi z kolei bardzo zależało nad większym przedsionkiem. W obecnym namiocie wystarczał właściwie tylko na ustawienie sandałów oraz butelek z wodą.
Dzień 12: Ystad – Bingsmarken, 33 km
Wstaliśmy koło 7:00 i pierwsze kroki skierowaliśmy pod prysznic. Najpierw panowie potem panie. Ola zrobiła też przepierkę ubrań przy czym trzeba zaznaczyć, że bieliznę w większości każdy prał już sobie sam. Na śniadanie kaszka na mleku, druga część posiłku ponownie przewidziana była gdzieś w mieście koło sklepu. W momencie odjazdu zaczepił nas starszy pan z kampera ustawionegoobok. Powiedział, że dzień wcześniej nocował na tym samym polu co my w Tobisvik. Widział nas wtedy jak się zbieraliśmy. Zapytał czy całą drogę pokonaliśmy na rowerach. Był pod wrażeniem, że z dziećmi można podróżować w ten sposób. Kemping opuściliśmy o 11:00. Nie musieliśmy się już specjalnie spieszyć. Do terminalu promowego pozostało nam niespełna 60 kilometrów. Dysponując dwoma dniami jazdy mogliśmy robić dłuższe przerwy na odpoczynek czy zwiedzanie.
Nie wjechaliśmy do centrum najbliższą drogą. Wybraliśmy okrężną prowadzącą zaraz przy brzegu morza. Znajdowała się tu rozległa piaszczysta plaża. Po przeciwległej stronie ścieżki stały niewielkie, drewniane kabiny kąpielowe. Każda miała inny kształt i była pokolorowana na inny kolor. Wszystkie łączyło to co klasyczne domy w Szwecji – białe drzwi i framugi okienne. Po 3 kilometrach dojechaliśmy do supermarketu, który znaliśmy najlepiej, czyli Ica. Ola zabrała dzieci do środka. Ja zostałem przy sprzęcie. Zaraz obok stały 4 rowery bez sakw. Okazało się, że niemiecka rodzina, która na nich przyjechała nocowała na tym samym kempingu. Zostawili wszystko w namiocie i na lekko udali się na zwiedzanie miasta. Przypłynęli do Ystad ze Świnoujścia. Wcześniej podróżowali przez północno-wschodnie Niemcy czyli tereny, które mieliśmy odwiedzić już za kilka dni. Byli nimi mocno rozczarowani. Pochodzili z południowej części swojego kraju i ocenili, że chyba nigdzie nie jest tak nudno jak właśnie tam gdzie przejeżdżali. Cóż będziemy mieli okazję przekonać się na własnej skórze czy jest to prawda.
Po 20 minutach Ola i dzieciaki wyszli z zakupami. Fela rzewnie płakała. Wrzuciła do automatu z zabawkami monetę o nominale 5 SEK by wylosować jeden z upatrzonych na ulotce pierścionków. Niestety wylosowała inny. Czaru goryczy dopełnił fakt, że zaraz obok stało urządzenie, w którym Marysia wylosowała małą, brokatową kaczuszkę z gumy. Przez cały czas gdy jedliśmy śniadanie, Felicja siedziała obrażona w swojej karocy – trochę jak prawdziwa kapryśna księżniczka. Po posiłku pojechaliśmy zwiedzić miasto.
Ystad to kolejne duże miasto na naszej drodze. Ważne o tyle, że posiada promowe połączenie z Polską. Rejsy na trasie Świnoujście-Ystad obsługiwane są przez dwie linie: Polferries oraz Unity Line. To właśnie ten port miał być awaryjnym gdybyśmy musieli z jakiś powodów wcześniej zakończyć naszą wyprawę. Pierwsze wzmianki o Ystad pochodzą z 1244 roku. W tym czasie toczyła się rywalizacja o koronę duńską między Erykiem IV i jego bratem Ablem. Miasto było już wtedy sporą osadą rybacką. Najszybszy rozwój zyskało gdy osiedlili się tu franciszkanie. Następnym krokiem milowym dla metropolii było wstąpienie do Hanzy, czyli związku kupców i miast handlowych Europy z czasów średniowiecza. W XV i XVI wieku Ystad było jednym z głównych bałtyckich ośrodków handlu wołami. Po pokoju w Roskilde duńska własność stała się ostatecznie częścią Szwecji. Zwarta zabudowa najstarszej części miasta wyglądem przypomina miasta duńskie. Może poszczycić się największym w Skandynawii kompleksem kamieniczek z pruskiego muru, których znaleźć tu można około 300.
Najpierw udaliśmy się jednak do współczesnego obiektu a mianowicie latarni morskiej. I tu spotkało nas pierwsze zaskoczenie. Obiekt był otwarty do zwiedzania. Mało tego odmiennie od latarni w Polsce wstęp był wolny. Przy obiekcie stało dwóch starszych panów. Jeden przywitał się z nami w kilku językach pytając jednocześnie skąd jesteśmy. Po słowie „Poland” przemówił do nas dość czystą polszczyzną. Okazało się, że zna nasz język bo jego żoną jest Polka. Zwiedziliśmy latarnię od środka. Wspięliśmy się też na jej szczyt. Dwaj mężczyźni opowiedzieli nam co nieco o historii miejsca oraz o przyrządach jakie były zgromadzone w budynku obok.
Kolejna była starówka i jej zabudowa. W nawigacji miałem wytyczony kurs, który prowadził nas uliczkami miasta zahaczając o najciekawsze punkty i miejsca. Wśród nich był między innymi Pilgrändshuset, pochodzący z 1480 roku, uznawany za najstarszy dom o konstrukcji ryglowej w całym regionie. Nieco dalej Birgittahus stanowiący fragment dawnej rezydencji burmistrza Olofa Carlssona. Według najnowszych badań, właśnie tu kilkukrotnie zatrzymywał się król Karol XII w czasie odwiedzin Ystadu.
Krótki postój na ciasteczka zrobiliśmy koło klasztoru i kościoła św. Piotra. Świątynia pochodziła z 1267 roku. Ufundowana została przez rycerza Holmger i jego żonę Katarzynę. Opactwo funkcjonowało w tym miejscu przez 250 lat. W okresie reformacji mnisi zostali wygnani a budowle, w których prowadzono kolejno miejski szpital, browar i spichlerz podupadły. W XVII część budynku zawaliła się. W 1907 roku zespół klasztorny został wpisany na listę zabytków co uchroniło go przed wyburzeniem. Niestety wnętrze było niedostępne dla zwiedzających. Pojechaliśmy dalej.
Zaraz przy rynku objechaliśmy dokoła kościół Najświętszej Maryi Panny będący najstarszą budowlą w Ystad. W oczy od razu rzuciła się wysoka na 51 metrów wieża, która została dobudowana w XVII wieku. Następnie przejechaliśmy przez ulicę Västergatan z jej małymi, kolorowymi domkami. W tym miejscu Leon spostrzegł kota podobnego do tego, którym opiekował się podczas pobytu u rodziców Oli w Rytwianch. Z tą drobną różnicą, że ten był ze dwa razy większy. Od razu przystaną i począł go głaskać, zwierzak nie oponował. Na ostatni rzut poszła uliczka z budynkiem Kramerska Huset, na którym wisiała tablica informująca o tym, że w 1715 roku przebywał tu król Karol XII.
I to na tyle zwiedzania. Minęło 10 kilometrów. Wyjechaliśmy z miasteczka rozglądając się za dogodnym miejscem do odpoczynek na plaży. Słońce dobrze przygrzewało więc orzeźwiająca kąpiel byłaby wskazana. Odpowiednią plażę z pomostem znaleźliśmy w Svarte. Dzieci założyły stroje kąpielowe i ruszyły biegiem na piaszczysty kawałek terenu przy wodzie. Wszedłem do wody i przepłynąłem kilkadziesiąt metrów, ale woda była zimna. Dzieci nie miały takich oporów i już po kilkunastu minutach zanurzały się całe. Biegały przy brzegu. Wspólnie z Leonem budowaliśmy zamek za piasku otoczony murami. Po dobrej zabawie i małej degustacji słodyczy pojechaliśmy dalej na zachód. Dziś wyjątkowo zaczęło wiać od wschodu, więc wiatr nam sprzyjał.
Jechaliśmy cały czas wzdłuż wybrzeża. Piaszczystych łach do kąpieli było niewiele. Większość wybrzeża była kamienista. Mało tego, fale wyrzucały na brzeg wodorosty, które rozkładając się na słońcu uwalniały nieprzyjemne zapachy. Marysi przeszkadzały na tyle, że miała przez nie odruchy wymiotne. W Mossby zatrzymaliśmy się na lody. Tym razem postanowiliśmy zakupić takie prawdziwe, kulkowe w rożkach. Nie były tanie. W większości miejsc gdzie oferowali gałki cennik wyglądał identycznie: jedna gałka za 35 SEK, dwie za 45 SEK a trzy za 55 SEK. To jest odpowiednio 14, 18 i 22 złote. Zatem jedna gałka wychodziła dużo drożej niż w Polsce, ale przy 3 cena była już ta sama. My wzięliśmy po 2 gałki. Wybór był dobry, bo porcje były znacznie większe niż u nas. Felicja nie była w stanie zjeść nawet połowy i musiałem dokończyć za nią. W przeliczeniu na polskie porcje zjadłem 5 gałek.
Na placu wokół stolików znajdowały się autka i jeździki dla małych dzieci. Oczywiście cała trójka naszych ancymonków, ruszyła z lodami w rękach by ujeżdżać zabawki. Gdy już wszyscy uporaliśmy się z lodami pojechaliśmy dalej. Felicja szybko zasnęła w przyczepce. Po 10 kilometrach, punkt 18:00, dotarliśmy na kemping w Bingsmarken. Miejsce jakby opustoszałe. To znaczy plac był pełen. W koło stały przyczepy kempingowe i miejsca nie było wiele. Tyle, że nie było widać ludzi. Tak jakby zarezerwowali posesje na rok i przyjeżdżali tylko od okazji do okazji. Specjalnie nam to nie przeszkadzało. Opłata za jedną noc wyniosła 180 SEK (72 złote) i była najniższą jaką zapłaciliśmy do tej pory w Szwecji. Mało tego, na palcach jednej ręki mógłbym policzyć kempingi, gdzie zapłaciliśmy mniej podczas 3 ostatnich sezonów w Polsce. Sanitariaty oraz pomieszczenie kuchenne trzymały tak samo wysoki standard jak w poprzednich ośrodkach w Szwecji. Wisienką na torcie okazał się… odkryty basen! Oczywiście wliczony w cenę. Dzieci zrobiły wielkie oczy i zapytały czy mogą się pokąpać. Znalazłem miejsce dogodne do rozbicia namiotu i rozpocząłem rozbijanie jednodniowego obozu. Ola pomogła dzieciakom przebrać się w kąpielówki i wspólnie poszli szaleć w cieplutkiej, czystej wodzie.
Na wieczór obiekt był zamykany, ale mimo to przez godzinę dzieciom udało im się wyskakać i wypływać ile wlezie. Jeszcze przed zachodem słońca poszliśmy na plażę, z którą graniczył kemping. Znajdowało się tu długie, nowe molo. Słońce schowało się za horyzontem, niebo nabrało purpurowej barwy. Zdjęcia wychodziły bardzo malowniczo, trochę jak na jakiejś rajskiej wyspie. Szwedzka część wyprawy dobiegała końca. To ostatni nocleg na szwedzkiej ziemi. Zastanawialiśmy się jak będzie to wszystko wyglądać po niemieckiej stronie. Jeszcze przed pójściem spać zjedliśmy kolejną porcję liofilizatów. Dzieci bawiły się przy namiocie. Rozłożyły swoje skarby i zaczęły odgrywać przedstawienie. Głównym bohaterem była gumowa kaczka z automatu. Chwila była podniosła bo oto posadzona została przed wszystkimi poddanymi na tronie po czym nastąpiła koronacja… za koronę robił pierścionek, o który rano było tyle płaczu. Historia z happy endem! Po tak hucznych obchodach nie dało się pójść spać wcześniej niż o 23:00.
Dzień 13: Bingsmarken – Trelleborg, 37 km
Dziś pospaliśmy do 8:00. Marysia, Leon i Felicja po przebudzeniu poszli na plac zabaw. Bawiły się na dostępnych sprzętach oraz grały w giga szachy. Po spakowaniu sprzętu podjechaliśmy już ze wszystkim pod kuchnię i tam Ola przygotowała coś na ząb. Mieliśmy nadzieję, że niedługo otworzą basen i dzieciaki będą mogły znowu z niego skorzystać. Niestety musielibyśmy czekać godzinę. Postanowiliśmy opuścić kemping i udać się w dalszą drogę. W celach kąpielowych mieliśmy znaleźć po drodze jakąś plażę.
Z początku słońce mocno dopiekało. W jednym miejscu, które miałem oznaczone w nawigacji, zjechaliśmy nad brzeg morza. Niestety plaża była kamienista i cała zawalona śmierdzącymi glonami. Po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej. 10 kilometrów dalej znajdował się najdalej na południe wysunięty punkt Szwecji. Na końcu, tudzież początku Szwecji, znajdował się betonowy podest zrównany niemal z poziomem morza. Co rusz zalewany wodą, gdy pojawiła się większa fala. Marysia i Leon znaleźli sobie zabawę wypatrując tych największych. Było w tym coś z hazardu wyzwalającego adrenalinę. Nie wiedziały do końca, która z fal je opryska. Felicja wolała cos bardziej spokojnego i bawiła się na mini placu zabaw z makietą żaglówki.
Po sesji zdjęciowej dokumentującej zdobycie tego ważnego punktu na mapie, podjechaliśmy kilkaset metrów dalej. Znajdowała się tu latarnia morska. Klasyczna, 17-metrowa konstrukcja ze stali została tu ustawiona w 1883 roku. Obiekt do dziś służy jako oficjalny znak nawigacyjny przy czym w okresie od 1975 do 2001 latarnia nie była wykorzystywana. Można było zwiedzić jej wnętrze uwzględniając także górną część, skąd rozciągał się widok na najbliższą okolicę. Z góry dostrzegliśmy, że od zachodu niebo zaczyna zanosić się chmurami. Według prognoz miało jednak nie padać.
Kilka kilometrów dalej zjechaliśmy na całkiem przyzwoitą plażę. W momencie jak ustawiłem bezpiecznie ostatni z naszych osakwionych rowerów zaczęło padać. Wspólnie z Olą, błyskawicznie rozłożyliśmy plandekę osłaniając cały sprzęt. Sami także pod nią weszliśmy. Dzieci bawiły się pod pomostem. Po kilkunastu minutach już tylko siąpiło. I tyle by było z plażowania. Nie czekając czy rozpada się na nowo wsiedliśmy na rowery. W końcu w dużym mieście łatwiej o tymczasowe schronienie.
Do centrum Trelleborgu zostało 6 kilometrów, rzut beretem. Zielone tereny przeplatały się osiedlami rekreacyjnych domków. Jak w całej Szwecji i tu większość posesji nie była ogrodzona a tam gdzie coś jednak oddzielało teren prywatny od reszty, było raczej namiastką ogrodzenia wystającą nie więcej niż metr nad ziemie. Przeważnie był to kamienny murek, deskowany drewniany płot lub po prostu niski żywopłot. Po pół godzinie dojechaliśmy do miasta. Prom odpływał dopiero o 23:00. Czasu na zwiedzanie mieliśmy dużo tyle, że miasto nie należało do perełek architektonicznych. Była to współczesna aglomeracja z dużym, przeładunkowym portem.
Podjechaliśmy pod kościół św. Mikołaja. Był otwarty więc zwiedziliśmy jego wnętrza. Tutejsze świątynie miały w środku jedną cechę, która odróżniała je od tych w Polsce. W pobliżu ołtarza znajdował się przeważnie mały kącik dla dzieci. Składał się z niskich stoliczków i krzesełek. Na blacie były przygotowane kartki papieru i kredki oraz inne przedmioty spotykane w dziecięcych pokojach. Trudno mi oceniać takie podejście. Z jednej strony dom święty powinien służyć do modlitwy, ale co z małymi dziećmi, które nie do końca jeszcze rozumieją o co w tym wszystkim chodzi? Myślę, że nie jest to zły pomysł. Podejrzewam też, że to tylko kwestia czasu kiedy w naszych kościołach spotkamy podobne ’udogodnienia’.
Następnie podjechaliśmy do parku, w którym znajdowała się rekonstrukcji twierdzy wikingów – Trelleborgen. Obiekt przedstawiał zamek pierścieniowy z epoki gdy na ziemiach tych przebywali wojowniczy wikingowie. Nieopodal znajdowało się także niewielkie muzeum a także wioska indiańska. Ola zakupiła dla siebie bilet wstępu i razem z dzieciaki poszła zwiedzić ekspozycje. We wspomnianej wiosce odbywały się warsztaty. Na jednym z nich Marysia i Leon mogli uczestniczyć przy wyplataniu sznurków (Felicja spała w tym czasie w przyczepce).
Zrobiliśmy się głodni. Podliczając budżet wyszło, że mieliśmy spory zapas i na koncie zostały nam jeszcze szwedzkie korony. Mieliśmy zamiar pójść do normalnej restauracji. Znaleźliśmy odpowiedni lokal przy głównym placu miasta. Stojąc przed wejściem zauważyliśmy, że goście ubrani są bardzo elegancko. Po 12 dniach wędrówki po szwedzkich bezdrożach nie bardzo pasowaliśmy by tu wejść. Dodatkowo nasze dzieciaki jeszcze nie opanowały sztuki jedzenia posiłku w spokoju – w Warszawie nie jadamy na mieście. Porzuciliśmy nasz pierwotny plan i znaleźliśmy miejsce z ogródkiem gdzie ludzie byli ubrani bardziej na luzie. Nie rzucaliśmy się tam specjalnie w oczy. Zamówiliśmy kilka dań, którymi najedliśmy się do syta. Dokonując płatności za obiad zostawiłem kelnerowi napiwek. Był zaskoczony. Ola powiedziała mi potem, że w Szwecji ponoć napiwki nie są praktykowane, gdyż wliczone są już w cenę na karcie. Przed wjazdem na prom musieliśmy zahaczyć jeszcze o sklep.
W pobliżu znajdował się nasz wakacyjny sklep Ica. Na zakupy składały się głównie słodycze. Były również lody. Dziś, specjalnie dla dzieci, wypłaciłem z bankomatu trochę gotówki. Przy kasach znajdował się automat, który rozmieniał papierowe pieniądze na bilon. Zaraz obok postawione były automaty z drobiazgami dla dzieci. Marysia, Leon i Felicja dostali po kilkanaście monet by wybrały sobie po kilka kulek z gadżetami, które najbardziej przypadną im do gustu. Przed sklepem zagadnęła nas polska rodzina, która mieszka i pracuje w Trelleborgu. Bardzo sobie chwalili możliwość zarobkowania w Skandynawii. Tata dwójki dzieci powiedział, że mają tu swoją wspólnotę a nawet polskiego księdza. Dużo rzeczy sprowadzają sobie z Polski a połączenie mają bardzo dobrze bo prom płynie bezpośrednio do Świnoujścia.
Nastał moment pożegnania krainy czerwonych domków, lasów, jezior i spokojnych, uśmiechniętych Szwedów. Zajechaliśmy przed bramki, przy których odbywała się odprawa turystów podróżujących autami. Okazało się, że jako 'zmotoryzowani inaczej’ powinniśmy odprawić się w automacie znajdującym się w budynku bliżej centrum. Uprzejma pracownica mimo to wydrukowała nam karty pokładowe oraz wejściówki do kabiny. Wyjaśniła też jak dojechać do miejsca, z którego będziemy mogli przetransportować się na prom. Po 19:00 czekaliśmy już na otwarcie bramek w poczekalni.
Ludzi było niewielu, zapewne większość z pasażerów wjeżdża na prom autem. W pomieszczeniu spędziliśmy przeszło 3 godziny. Po 22:00 w drzwiach sali stanął pan z obsługi terminala i zaprosił wszystkich do wyjścia. Było już ciemno. Polecił by piesi, których była zaledwie garstka oraz rowerzyści (ale tylko dzieci) wsiedli do autobusu. Pozostałe osoby dorosłe miały jechać za pojazdem na rowerach. Marysia i Leon nie chcieli się z nami rozdzielać a i my baliśmy się by zostały same bez naszej opieki. Ustawiliśmy się zatem wszyscy razem za autobusem i jak tylko ruszył dodaliśmy gazu. Kierowca prowadził dość szybko (jak na prędkość rowerzystów). Mimo to udało nam się go nie zgubić. W końcowej fazie przejazdu przez teren terminala czekał nas podjazd po rampie do wnętrza ogromnej przestrzeni ładunkowej promu. Ustawiliśmy rowery w miejscu na nie wyznaczonym. Nie dysponowaliśmy wózkami bagażowymi jak to miało miejsce na trasie Gdynia-Karlskrona. Każdy wziął tyle sakw i bagażu ile dał radę. My z Olą wracaliśmy się po rzeczy 2 razy. Dostaliśmy się windą na najwyższy pokład gdzie znajdowała się nasza kabina.
Pozostali rowerzyści zostawili swoje bagaże. My nie mogliśmy się jednak przemóc przed lękiem związanym z kradzieżą. Kabina była bardzo przytulna. Nieco mniejsza niż przy poprzednim rejsie. Ponieważ było to ostatnie piętro statku przed oknem znajdował się pokład widokowy przez co widok na morze nie był tak spektakularny jak z kabiny podczas pierwszego rejsu. Odległość do Rostocku była krótsza niż ta, którą pokonaliśmy z Gdyni do Szwecji. Nie tracąc czasu położyliśmy się spać. Jako ostatnia zasnęła Marysia, której zebrało się na rysowanie zaległych szkiców przedstawiających najciekawsze, zapamiętane chwile z wyjazdu.
Podsumowanie
Szwecja zauroczyła nas od pierwszego wejrzenia, spędziliśmy tu 12 dni, podczas których przejechaliśmy rowerami około 530 kilometrów. Pozytywnego wrażenia nie zdołała zatrzeć pogoda, która przez 4 dni nie była łaskawa i raczyła nas obfitym deszczem. Już pierwszego dnia po przybyciu do Karlskrony zwróciliśmy uwagę, że Szwedzi to życzliwy i uśmiechnięty naród. Nie mieliśmy najmniejszych problemów by z mieszkańcami dogadać się po angielsku, którym większość władała lepiej ode mnie.
Pierwsze to co rzuciło nam się w oczy była architektura i styl zabudowy. Nieważne czy to były murowane osiedla domów w dużych miastach czy małe, drewniane domki na wsi, wszystko było schludne, przyjemne dla oka. Sprawiało, że architektura wtapiała się w krajobraz natury, była lekka i nie kolidowała z nim. Próbowała się do niego dostosować. Na ulicy czy przedmieściach nie rzucały się w oczy setki bilbordów czy reklam. Jeżeli miałbym krótko podsumować to co zostało wytworzone przez człowieka na tej ziemi było 'lekkie’. Do tego wszystko miało wspólną koncepcję. Dzieciom jak i nam najbardziej podobały się klasyczne, drewniane domki omalowane na różne kolory, najczęściej czerwony. Taka kwintesencja szwedzkości. Do tego niemal wszystkie posesje nie miały wyraźnie zaznaczonych granic w postaci płotów, parkanów czy innych masywnych ogrodzeń.
To na co zwróciliśmy uwagę to duże puste przestrzenie. Liczba ludności w Szwecji nieznacznie przekracza 10 milionów co stanowi około jedną czwartą ludności Polski. Za to powierzchnia 449 964 kilometrów kwadratowych jest znacznie większa od powierzchni naszego kraju wynoszącej 322 575 kilometry kwadratowe. Dzięki temu Szwecja należy do najrzadziej zaludnionych krajów Europy. Około jedna piąta Szwedów mieszka w Sztokholmie i kilku większych aglomeracjach. Te liczby miały swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Na ścieżkach, drogach dla rowerów czy mniejszych ulicach było na prawdę luźno. Jeżeli ktoś chciałby odpocząć od zgiełku miasta to idealne miejsce na wakacje. Warto jeszcze dodać, że 85% ludności mieszka na południu kraju, ponieważ północ ma dość surowy klimat.
Jeżeli chodzi o życie i stronę kosztową. Z pewnością część rzeczy jest tutaj droższa. Z podstawowych produktów niezbędnych do życia można śmiało napisać, że nabiał, mięso czy pieczywo potrafią kosztować nawet dwa razy więcej niż u nas (szczególnie mleko). Zapewne jest to podyktowane słabą dostępnością do ziem rolnych. Większość kraju pokrywają lasy, jeziora i kamienie. I tak jak w Polsce połowę powierzchni stanowią grunty rolne i pastwiska tak w Szwecji jest to tylko 8%. Produkty mocno przetworzone są już w podobnych cenach jak u nas. Nie jedliśmy w restauracjach, ale po cenach w fastfoodach wnoszę, że jedzenie 'na mieście’ jest drogie. To co nas pozytywnie zaskoczyło to podejście do rodzin z dziećmi. We wszystkich miejscach z różnego typu atrakcjami turystycznymi młodzież do 16 roku życia była zwolniona z jakichkolwiek opłat. Ceny na kempingach były 20-30% niższe niż w Polsce a jednocześnie standard ośrodków był znacznie wyższy niż u nas. Ceny były jasno opisane, żadnego kombinowania i ukrywania opłat. Tu muszę zaznaczyć, że koszt noclegów dotyczył czteroosobowego namiotu i rodziny z dwójką dzieci. Nie potrzebowaliśmy podpięcia do prądu no i nie mieliśmy auta. Jeżeli uwzględnimy także kilka nocy, które spaliśmy na dziko, co w Szwecji jest ogólnie dozwolone, pod kątem noclegów był to nasz najtańszy wyjazd rowerowy jaki mieliśmy do tej pory. Śmiało można napisać, że gdyby nie brać pod uwagę biletów na prom, łączne koszty pobytu w Szwecji nie różniły się dla nas od tych w Polsce.
Co do infrastruktury rowerowej nie ma co się dużo rozpisywać. Było tak jak się domyślałem. Sieć ścieżek rowerowych była duża i bardzo dobrze przemyślana, szczególnie w miastach. Wszelkiego rodzaju skrzyżowania bezkolizyjne, ciągłość tras. Poza dużymi aglomeracjami poruszaliśmy się w większości po leśnych, szutrowych drogach, których jakość była niejednokrotnie wyższa od naszych rodzimy dróg asfaltowych. No i najważniejsze, kwestia bezpieczeństwa. To, że było pusto, także na drogach, już pisałem. W miejscach gdzie pojawiał się jednak jakiś ruch ulicznych, auta dostosowywały prędkość do warunków jazdy, mijały nas w dużej odległości. Czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Jak pełnoprawni użytkownicy infrastruktury służącej do przemieszczania się z punktu A do punktu B a nie jak intruzi.
Nie wiem co mógłbym jeszcze napisać by zachęcić do odwiedzenia Szwecji. Jedno jest pewne, jeżeli szukasz spokoju i kontaktu z naturą, chciałbyś odpocząć od miasta. Dodatkowo jeżeli lubisz wodę, lasy i chcesz połączyć urlop z aktywnym odpoczynkiem to jest to idealne miejsce dla Ciebie. Nawet to co spotkaliśmy jadąc wzdłuż południowego wybrzeża Szwecji (bardziej zaludniona część kraju) było całkowicie przeciwstawne do tego co można zobaczyć nad polskim morzem. Zatem jeżeli wolisz parki rozrywki, kolorowe stragany, butiki, automaty do gier, zgiełk miasta czy nadmorskich kurortów oraz ścisk na plaży no to tu się raczej rozczarujesz.
Opis drugiej części podróży: Wybrzeże Bałtyku z innej strony – Niemcy i Polska (cz. II)