Wpis dotyczący rowerowej wyprawy przez Podlasie podzieliłem na dwie części. Była to już połowa wycieczki i po dziewięciu dniach nastąpił odpoczynek dla Oli i dzieci. Kiedy rodzina się regenrowała nad Biebrzą, pojechałem po auto by przyprowadzić je bliżej mety.

Poniżej mapa ze śladem drugiej części trasy. Plik GPX przed załadowaniem został zoptymalizowany.

Dzień 11: Jagłowo – Studzieniczna, 50 km

Koniec odpoczynku. Po spakowaniu rzeczy i śniadaniu o 10:00 opuściliśmy pole namiotowe. W wiosce podjechaliśmy jeszcze od zaplecza chat stojących przy nurcie Biebrzy. Jagłowo to jedna z nielicznych wiosek, która zachowała oryginalny układ zabudowań gospodarczych, w którym drewniane obejścia niemal stykają się z brzegiem rzeki. Miejsce nazywane jest też wsią skansenem. Przy wysokim stanie Biebrzy woda niemal wdziera się na podwórza. Rzeka przez wieki odgrywała znaczącą rolę w życiu mieszkańców. Poruszali się po niej pychówkami.

Gospodarstwa usytuowane zaraz przy korycie Biebrzy
Część z obejść jest opuszczona lub zaniedbana
Rozpadająca się chata w Jagłowie

Za wioską dojechaliśmy do głównej drogi, gdzie skręciliśmy na północ w kierunku Białobrzeg. Żegnaliśmy się już powoli z biebrzańskimi bagnami i mokradłami. Asfaltowa nawierzchnia sprzyjała dalszej jeździe. Po 18 kilometrach w Promiskach skręciliśmy w lewo. Po niedługich poszukiwaniach zatrzymaliśmy się przy okazałym dębie szypułkowym nazwanym Zygmunt August. Wiek tego okazu szacowany jest na ponad 400 lat. Obwód pnia to ponad siedem metrów. Pomnik przyrody robił wrażenie. Nieco dalej na polu doszliśmy do bunkrów, które można było spenetrować od środka.

Opuszczamy Biebrzański Park Narodowy
Kapliczka w Promiskach
Przy „Zygmuncie Auguście”
Informacje szczegółowe na temat wiekowego dębu
Widok ze schronu
Schron w całej okazałości

Następnie jadąc gruntową drogą przez pola dotarliśmy do Gabowych Grądów gdzie znajdowała się molenna wschodniego kościoła staroobrzędowego. Na niebie pojawiały się coraz ciemniejsze chmury. Według prognoz dziś mogły wystąpić na tym terenie opady konwekcyjne. Pierwsze krople zaczęły padać jak minęliśmy Obuchowiznę. Cofnęliśmy się kawałek pod wcześniej wypatrzoną wiatę przystankową i przeczekaliśmy kilka minut do ustania deszczu. Do Białobrzeg, gdzie miałem upatrzoną restaurację, pozostały cztery kilometry. Droga przez las minęła szybko. Ruch aut jadących po ulicy był coraz większy. Zbliżaliśmy się do dużego miasta, Augustowa.

Na niebie coraz bardziej się chmurzy
Molenna Wschodniego Kościoła Staroobrzędowego w Gabowych Grądach

W Białobrzegach zatrzymaliśmy się w Starym Młynie, gdzie według opinii można było zjeść dobrą rybkę. Zróżnicowaliśmy menu by w razie czego każdy mógł posmakować czegoś innego. Były zatem schabowy, mielony, kiełbaski i filet z sandacza. Dzieciaki, które dostały wcześniej ciastka wyjadły głównie frytki, przez co później złapał je głód. Starszyzna najadła się za to do syta. Po posiłku ruszyliśmy dalej bo groźba większego deszczu była nadal realna. Jezioro Sajno objeżdżaliśmy po południowej stronie podążając dalej szlakiem Green Velo.

No i doczekaliśmy się. W pewnym momencie lunęło jak z cebra. Próbowałem na szybko schować nas i rowery pod plandeką. Niestety w krzakach, które początkowo wybrałem myśląc, że deszcz nie będzie intensywny, było to trudne. W efekcie zrobiła się nerwowa atmosfera i sprzeczka między mną a Olą, która miała inny plan na ochronę przed przemoknięciem. Po 20 minutach deszcz ustał. Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się na plaży jeziora Sajno, położonej zaraz obok drogi wojewódzkiej numer 664. Chociaż wyraźnie się ochłodziło to dzieci weszły do wody a Leon nawet się wykąpał.

Lasy po południowej stronie jeziora Sajno, w tym miejscu nasza trasa była zbieżna ze szlakiem Green Velo
Leon z wodnym taranem w postaci pnia drzewa
Po kąpieli nad Sajnkiem

Na tym etapie naszej wyprawy zaczęliśmy coraz częściej spotykać sakwiarzy. Do tego momentu było ich zaledwie kilku mimo, że w dużej części nasza trasa pokrywała się ze szlakiem Greeen Velo. Po przecięciu drogi numer 664 wjechaliśmy w lasy w okolicy jezior Sajnek i Sajenko. Po kilku kilometrach dotarliśmy do Studzienicznej . Znajdowało się tu znane sanktuarium maryjne położone na terenie, który kiedyś był wyspą obecnie połączoną groblą ze stałym lądem. W pobliżu kościoła pw. Matki Bożej Studzieniczańskiej stał dąb będący pomnikiem przyrody chociaż przy widzianym dziś Auguście wyglądał raczej skromnie.

Sanktuarium Maryjne w Studzienicznej
Kościół rzymskokatolicki pw. Matki Bożej Studzieniczańskiej

Do kempingu Swoboda pozostały nam trzy kilometry. Dzieci już się niecierpliwiły. Chciały dojechać na miejsce noclegu i móc pobawić się przy wodzie. Cennik pola był dość wysoki. Osoby dorosłe po 25 złotych, dzieci od drugiego roku życia po 18 złotych, namiot 10 złotych. Te 114 złotych byłoby jeszcze do zaakceptowania gdyby nie fakt, że prysznic to dodatkowe 10 złotych od osoby. Prądu co prawda nie potrzebowaliśmy, ale ciekawostką było dla mnie też to, że poza kosztem przyłącza w kwocie 10 złotych płaciło się osobno za każdą kilowatogodzinę. Do tej pory spotykałem się tylko z tym, że opłata za prąd a w zasadzie możliwość podpięcia była jednorazowa.

No nic, mimo placu zabaw, który był magnesem dla dzieciaków podjechaliśmy do znajdującego się obok kempingu Sirocco, gdzie za pobyt zapłaciliśmy 55 złotych. Było tu dobre zejście do jeziora Studzienicznego, płytki brzeg i możliwość zabawy w błotku. Maria, Leon i Felicja do wieczora okupowały plażę i korzystały z dostępu do jeziora. W między czasie odezwał się u nich głód, więc zamówiliśmy im frytki w barze znajdującym się na terenie obiektu.

Leon na huśtawce linowej
Felicja na pomoście
Ognisty zachód słońca
Zabawa trwała do wieczora

Po 21:00 podczepiliśmy się pod ognisko. Siedział tu człowiek, który jak się okazało z rozmowy, przyjeżdża w to miejsce od 20 lat mimo, że mieszka w USA. Gdy byliśmy już dobrze ogrzani wskoczyliśmy do namiotu. Zagrałem z Marią kilka rund w tysiąca, którego zasady wyjaśniłem jej dwa dni wcześniej w Jagłowie. Spać poszliśmy o 23:00.

Dzień 12: Studzieniczna – Rygol, 33 km

Pobudka o 7:00. Woda skroplona pod tropikiem kapała na sypialnię. W nocy musiała być duża wilgoć. Plac był mocno osłonięty przez drzewa toteż suszenie namiotu szło długo i wiązało się z przekładaniem tropiku w miejsca gdzie akurat świeciło słońce. Z rana wszyscy wzięliśmy orzeźwiającą kąpiel w jeziorze. Ola zgrabnie zapakowała nasze tobołki. O 11:00 zjedliśmy śniadanie a w południe opuściliśmy kemping. Nieco późno, ale dzieciaki dobrze bawiły się nad wodą. Poznawały tutejszą faunę a dokładnie wylinki raków, które skrupulatnie odkładały przy brzegu. Ja uzupełniałem w tym czasie zapiski.

„Dom” z widokiem na jezioro
Jedziemy dalej

Skierowaliśmy się na wschód wzdłuż Kanału Augustowskiego. Ruch na kanale był umiarkowany, głównie kajakarze. Na szlaku Green Velo spotykaliśmy co jakiś czas rowerzystów, w tym sakwiarzy. Zaraz przy siedzibie nadleśnictwa Płaska objechaliśmy alejkami ogród edukacyjny Las bliżej nas. Tablice informacyjne opisywały występujące tu zwierzęta i rośliny. We wsi Płaska zatrzymaliśmy się na większe zakupy połączone z drugim śniadaniem. Uzupełniliśmy też zapasy wody. Kolejny dzień z rzędu było bardzo ciepło.

Ścieżka edukacyjna przy nadleśnictwie Płaska
Przez lasy Puszczy Augustowskiej

Następnie skręciliśmy na północ przejeżdżając nad śluzą Gorczyca. Jezioro Orle oraz Paniewo objechaliśmy po północnej stronie. Częściowo po asfalcie a potem po szutrze. Między jeziorem Paniewo i Krzywym znajdowała się kolejna z systemu śluz, które przecinały Kanał Augustowski. Ta była o tyle ciekawa, że z uwagi na dużą różnicę poziomów, wynoszącą ponad sześć metrów, miała dwa stopnie wodne. Dzieci chciały zobaczyć jak kajakarze, którzy dopłynęli od strony Gorczycy, pokonują przeprawę. My z Olą rozmawialiśmy w tym czasie z dwoma starszymi panami, którzy także podróżowali na rowerach, ale w przeciwną stronę.

Śluza Gorczyca
Śluza Paniewo

Gdy stan wodny w zbiorniku wyrównał się z tym w jeziorze ruszyliśmy dalej. Od Paniewa do Mikaszówki Green Velo prowadziło wzdłuż drogi wojewódzkiej numer 672. My postanowiliśmy zjechać w lewo do rezerwatu Perkuć. Zrobiło się znowu pusto. Kolejna przeprawa wodna, śluza Perkuć, znajdowała się przed odnogą jeziora Mikaszewo. Była to 10 śluza z 18, które przecinały Kanał Augustowski.

Felicja wiecznie uśmiechnięta
Zjeżdżamy wzdłuż jeziora Krzywego

Za ostatnimi zabudowaniami droga zmieniła się w zarośniętą ścieżkę poprowadzoną przez rezerwat. Trzymaliśmy się południowego brzegu jeziora Mikaszewo. Przyczepka z Felicją w środku była ciągnięta częściowo po trawiastym poboczu. Mimo to jazda szła sprawnie. No i widokowo była to z pewnością lepsza opcja niż droga rowerowa prowadząca przy ulicy.

Jedziemy przez rezerwat Perkuć

Robiło się późno a my byliśmy głodni. W Mikaszówce zajechaliśmy przed bar U mamy. Zamówiliśmy frytki, zapiekankę i pierogi, które okazały się bardzo smaczne. Podczas posiłku zadzwoniłem w kilka miejsc w sprawie noclegu. Pierwotny plan zakładał, że rozbijemy się za Okółkami. Robiło się późno, więc postanowiłem skrócić trasę i zanocować nad jednym z jezior. Do wyboru było Płaskie i Brożane. Kryterium wyboru miało być dobre zejście do wody. Ze zdjęć w googlu wynikało, że nad drugim jeziorem będzie lepiej.

Nasz sprzęt przy barze U mamy
Kościół Rzymskokatolicki pw. Św Marii Magdaleny

Gdy minęliśmy Rygol asfaltowa ulica ustąpiła miejsca leśnej gruntówce usianej piaszczystymi kałużami. Nie była to wymarzona nawierzchnia. Mimo, iż dzisiejszy dystans nie był duży byliśmy dość zmęczeni. Po kilku kilometrach zajechaliśmy nad jezioro Brożane. Niestety okazało się, że zejście do wody nie jest najciekawsze, bo wyłożone były na nim betonowe płyty, co kompletnie psuło urok miejsca. Gdy trzeba było podjąć decyzję, gdzie się rozbijamy, tutaj czy zawracamy kilka kilometrów nad jezioro Płaskie zdania były podzielone. Dodatkowo z noclegiem wyszło pewne nieporozumienie ponieważ Ola była przekonana, że tę noc spędzimy na kempingu, do którego dzwoniłem podczas obiadu. Po kilku dniach bez dostępu do prysznica dziewczyny miały nadzieję na lepsze warunki. Ostatecznie po ciężkiej wymianie zdań zostaliśmy tu.

Most nad Czarną Hańczą w Rygolu
Leon dzielnie pokonuje kolejne kilometry
Ola jak zwykle uśmiechnięta

Po rozbiciu namiotu i wypakowaniu bagaży, na pole biwakowe zajechał poborca, który dzierżawił ten teren. Z cennika zawieszonego na słupie wynikało, że powinniśmy zapłacić tylko za dorosłych. Mimo to pan chciał doliczyć także opłatę za dzieci. Dopiero, gdy oznajmiłem, że na polu obok chcieli 50 zł za nas wszystkich przystał na tę kwotę. W między czasie dzieci poszły do wody, ale nie siedziały tam długo. Ola nie czuła się najlepiej i poszła z Felą wcześniej spać.

By urozmaicić ten wieczór postanowiłem, że zrobimy ze starszą dwójką ognisko. Wspólnie z Marią i Leonem nazbieraliśmy chrust oraz patyki. Gdy ogień skwierczał już przyjemnie koło namiotu zastrugaliśmy kijki i opiekaliśmy nad płomieniem chlebki. Po 22:00 ugasiliśmy resztki żarzących się patyków i poszliśmy spać.

Ognisko nad jeziorem Brożane, w tle przyświeca księżyc

Dzień 13: Rygol – Stary Folwark, 59 km

Do miejsca pierwotnego noclegu zabrakło nam wczoraj około siedmiu kilometrów przez co powinniśmy dołożyć ten dystans do dzisiejszej trasy. Po rozmowie z właścicielem pola namiotowego w Rosochatym Rogu okazało się, że po pierwsze jest u niego drogo a po drugie nie ma pryszniców. Dziś dostałem konkretny warunek – w miejscu noclegu powinien być prysznic, i to prysznic z ciepłą wodą, bo tu nie było to takie oczywiste. Postanowiliśmy zatem, że z rana zbierzemy się najszybciej jak to możliwe i w trakcie drogi będę dzwonił w kolejne miejsca pytając o warunki.

Prawdę powiedziawszy mieliśmy już dwa dni zapasu względem pierwotnego planu (minus te siedem kilometrów z wczoraj). A dodatkowo w odwodzie jeszcze pięć dni, ale wspólnie z Olą postanowiliśmy zrobić dzieciakom niespodziankę i w przypadku wcześniejszego ukończenia wyprawy przenieść się jeszcze na kilka dni nad morze. Z tego powodu nie zamierzaliśmy zwalniać tempa, które odpowiadało dzieciom. Zjedliśmy śniadanie i po spakowaniu bagaży punkt 10:00 opuściliśmy pole biwakowe.

Zmieniamy tor jazdy w zależności od ilości piachu jaki znajdował się na drodze

Pierwsze kilka kilometrów wiodło lasem po gruntowej drodze podobnej do tej, którą jechaliśmy wczoraj. Zatem były niewielkie górki oraz trochę piachu. Za Dworczyskiem nawierzchnia zmieniła się na szutrową a od Frącek pojawił się asfalt. Jechaliśmy wzdłuż rzeki Czarna Hańcza. Na okolicznych poletkach pojawiły się uprawy rośliny o dużych liściach. Ola powiedziała, że jest to tytoń. W Tatarczysku natknęliśmy się nawet na zbiory tej rośliny. W maszynie, która miała dwa poziomy, na dole siedziały panie, które zrywały odpowiednie liście a następnie podajnik unosił je na górny poziom, gdzie grupka mężczyzn sortowała i układała je w odpowiedni sposób do suszenia.

Przed Frąckami, słońce znowu nieźle prażyło
Zbiory liści tytoniu

Minęło 16 kilometrów jazdy. Przy moście w Gulbinie na prośbę dzieci zrobiliśmy niedługi odpoczynek. Obserwowaliśmy kajakarzy, którzy spływali Czarną Hańczą. Poza nimi było też trochę turystów na supach (pompowane deski). Razem z Leonem weszliśmy na stary wiadukt, po którym kiedyś przebiegała linia kolejki wąskotorowej. Stąd było bardzo dobrze widać roślinność jaka występuje w rzece. Po przekąszeniu słodyczy i odpoczynku ruszyliśmy dalej.

Nieczynny wiadukt kolejowy
Plaża przy Czarnej Hańczy w Gulbinie
Bujna roślinność w rzece Czarna Hańcza

Do Sarnetek trzymaliśmy się ulicy, ruch aut był praktycznie żaden. Słonko coraz mocniej świeciło nam nad głowami. W środku wioski, koło remizy, skręciliśmy na zachód wjeżdżając ponownie na gruntówkę, która po kilometrze wpadała w gęsty las. Zrobiło się przyjemnie, drzewa dawały cień a temperatura się obniżyła. Przez części drogi jechaliśmy w obrębie Wigierskiego Parku Narodowego. W Tobołowie ponownie asfalt i zmiana kierunku na południowy. Teraz jechaliśmy wzdłuż jeziora Tobołowo a potem Blizienko.

Sarnetki
Dalej przed siebie
Wjeżdżamy na tereny Wigierskiego Parku Narodowego

Między wioskami Kopanica i Danowskie po lewej stronie pojawił się kemping. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to duże obłożenie placu. Przyczepy kempingowe i namioty stały jedne przy drugich, przypominało to kempingi nad morzem w sezonie. To był znak, że wjeżdżamy w rejony bardziej popularne turystycznie. Za wioską asfaltowa droga znowu zmieniła kierunek na prawidłowy, północny. Kolejne pięć kilometrów przez Monkinie do Bryzgla upłynęło nam ekspresowo. Tereny, którymi jechaliśmy cieszyły oko. Przypominały nieco Mazury, tylko takie garbate. Za nami 35 kilometrów drogi, ponad połowa. Wypadało coś przekąsić.

Kościół rzymskokatolicki Matki Bożej Anielskiej w Monkiniach
Przecinamy tory kolejki wąskotorowej Płociczno-Krusznik

Z mojej rozpiski wynikało, że jest tu niezła restauracja Wiraszek. Miejsce miało duże obłożenie co zapowiadało, że powinno być smacznie. Nie myliliśmy się. Porcje były duże a jedzenie pyszne. Zamówiliśmy sobie rybkę a dla dzieci kotlety z ich ulubionymi frytkami. Najedzeni pod korek zajechaliśmy 100 metrów dalej na miejską plażę nad jeziorem Wigry. Rowery ustawiliśmy pod ogrodzeniem a sami udaliśmy się na nowo wybudowany pomost. Z początku na kąpiel w przejrzystych wodach jeziora skusili się tylko panowie, ale po krótkich namowach w wodzie pływaliśmy już wszyscy. Przyjemna ochłoda dla ciała. Jeszcze w restauracji dzwoniłem w kilka miejsc w sprawie noclegu. Najbliższe sensowne, z dostępem do łazienki było w Starym Folwarku. Pozostało około 25 kilometrów wliczając w to drobne zjazdy z trasy na zwiedzanie ciekawych obiektów.

Jezioro Wigry

Pora ruszać, tym razem na wschód. Po niecałych trzech kilometrach dojechaliśmy do wieży widokowej ustawionej koło jeziora Mulaczysko. Widoki były przepiękne. Kilka pamiątkowych zdjęć i ruszyliśmy dalej. Za Czerwonym Krzyżem skręciliśmy w lewo na północ na wąską szutrówkę, która w lesie za szlabanem ustąpiła miejsca pieszej dróżce. Jechaliśmy teraz wzdłuż wschodniego brzegu jeziora Wigry. Już po pierwszych kilku kilometrach zrozumiałem dlaczego jest tu tylu turystów. W zasadzie każdy fragment drogi ukazywał piękno tutejszych krajobrazów. Przejeżdżając przez obszar ochrony biernej Wygorzele musieliśmy wczołgać się z obładowanymi rowerami na drewniane pomosty poprowadzone nad bujną roślinnością.

Miejsce i pogoda idealne do uprawiania turystyki rowerowej
Widok z wieży w Kruszniku na jezioro Wigry
A tu widzieliśmy nawet taki środek transportu
Na wieży, w tle jezioro Mulaczysko
A tu niestety musieliśmy zwolnić:)
Kładka na obszarze ochrony biernej Wygorzele
I jeszcze jeden kombajn, tym razem bardzo oryginalny
Takie klasyki wciąż często spotykane na polskiej wsi

Przed półwyspem Łapa wjechaliśmy na szutrową drogę, którą przed Mikołajewem zastąpiła asfaltowa ulica. Cienie były coraz dłuższe a słońce nie grzało już tak mocno. Jechało się przyjemnie. W Mikołajewie dołączyliśmy z powrotem do szlaku Green Velo. W Czerwonym Folwarku skręciliśmy w lewo na zachód by dostać się do klasztoru w Wigrach. Pokamedulski zespół klasztorny z przełomu XVII i XVIII wieku robił wrażenie. Budowla znajdowała się na wzniesieniu i była otoczona murem. Wjechaliśmy do środka by zwiedzić chociaż z zewnątrz zabudowania klasztorne. Ola zatrzymała się z dziećmi przy niewielkim sklepiku, który był jednocześnie pracownią rękodzieła. Można było tu nabyć drewniane zabawki: ludziki, makiety zamków, miecze, tarcze. Wystrugane w drewnie i ręcznie malowane przedmioty były związane tematyką z historią tego miejsca. Na zapleczu siedział pan, który był w trakcie malowania nowych figurek. Jak łatwo się domyślić nie wyszliśmy z tego miejsca z pustymi rękami. Maria z Leonem wybrali sobie ludziki i miecze. Za Felicję, która od półtorej godziny spała w przyczepce wyboru dokonała Ola. Ceny jak za rękodzieło były przystępne.

Za Czerwonym Folwarkiem
W Wigrach
Wieża zegarowa – Pokamedulski Klasztor
Kościół Rzymskokatolicki Pw. Niepokalanego Poczęcia NMP
Klasztor widziany z dołu od strony ulicy

Do pola namiotowego pozostało nam około cztery kilometry, to już formalność. Objeżdżając Wigry po północnej stronie dojechaliśmy do Starego Folwarku, w którym zatrzymaliśmy się jeszcze koło sklepu spożywczego na lody. Zrobiliśmy też niewielkie zakupy. Na miejscu nawiązaliśmy rozmowę z dziewczyną, która podróżowała samotnie na rowerze. Wymieniliśmy kilka spostrzeżeń odnośnie ruchu turystycznego, ciekawych miejsc a także sprzętu.

Za Magdalenowem

Namiot rozbiliśmy na terenie Klubu wodnego Hańcza. Koszt noclegu to 63 złote plus 10 zł za kluczyk od kabin prysznicowych. Miejsce tętniło życiem. Przy wodzie na ławach i kocach siedziały grupki rodzin z dziećmi. Maria z Leonem i Felicją poszli bawić się w wodzie. Zejście do jeziora było piaszczyste i bezpiecznie dla najmłodszych. Po rozbiciu namiotu i kolacji, na którą składały się smażone paróweczki, Ola poszła z dziewczynami wziąć upragniony, ciepły prysznic. Chociaż natryski wyglądały trochę jak z horroru, wszyscy byli zadowoleni. W między czasie dostaliśmy propozycję by dosiąść się do wspólnego ogniska. Ola uśpiła Felicię, Leon po przejechaniu prawie 60 kilometrów sam zapadł prędko w sen. Korzystając z zaproszenia wspólnie z Olą i Marią usiedliśmy przy ognisku. Z rozmowy wyszło, że trzy rodziny, które urządziły biesiadę przyjeżdżają tu już od około 20 lat. Siedziało się przyjemnie. Zostałem poczęstowany kilkoma drinkami na bazie dżinu co trochę odczułem kolejnego ranka.

Klasztor w Wigrach widziany ze Starego Folwarku
Klasztor nocą

Spać poszliśmy po 23:00. To był intensywny dzień. Przejechaliśmy 59 kilometrów z jednym dłuższym odpoczynkiem i dwoma krótszymi. Dodatkowo większość trasy prowadziła po szutrach. Pojawiły się też pierwsze wzniesienia, których do tej pory raczej nie mieliśmy. No cóż, wjeżdżaliśmy powoli na Suwalszczyznę, która jest mocno pofalowana. Na szczęście mieliśmy już kilkunastodniową zaprawę.

Dzień 14: Stary Folwark – Szurpiły, 36 km

Znowu piękny słoneczny poranek. Nie chciałem zapeszać, ale do tej pory pogodę mieliśmy świetną. Dziś mijał drugi tydzień wyjazdu. Maria, Leon i Felicja od rana pluskali się w wodzie. Obozowisko rozbiliśmy na tyle blisko, że cały czas mieliśmy na nich oko. Po spakowaniu większości sakw poszedłem popływać razem z dziećmi. Maria przełamała się i nawet skakała z pomostu do jeziora. Bardzo jej się tu podobało i nie chciała odjeżdżać.

Plan był taki, że najpierw idziemy do Muzeum Wigier. Od gości nocujących w ośrodku dowiedzieliśmy się, że w siedzibie parku dostępne są bilety na podróż statkiem z przezroczystym dnem, przez które można podziwiać głębiny jeziora Wigry. Pierwszy kurs odbywał się o 11:00. Po ekspresowym śniadaniu i zwinięciu namiotu podjechaliśmy do muzeum, w którym sprzedawano wejściówki. Niestety miejsca zostały wykupione na kilka dni do przodu. Można było się tego domyślić. Będzie zatem okazja do powrotu w te okolice.

Ola zabrała dzieciaki na wystawę, co nie do końca rekompensowało rejs statkiem, ale było jakimś pocieszeniem. Ja zostałem przy rowerach i uzupełniałem kolejne strony dziennika wyprawy. Z opisu trasy jaki powstał przed wyjazdem wynikało, że za obecną miejscowością nie ma co liczyć na jakąś restaurację. Podjechaliśmy zatem kolejne kilkaset metrów do polecanej w Starym Folwarku restauracji Sielawa. Ceny były dość wygórowane, ale musieliśmy uzupełnić kalorie, więc trochę zamówiliśmy. Jak się później okazało porcje były bardzo duże a my mieliśmy kłopot by wszamać wszystko co podali na stół. Ostatecznie placki ziemniaczane, których nie zmieściliśmy, zapakowaliśmy do pudełka na później.

W muzeum Wigier (zdjęcie zrobione przez Olę)
Kolekcja minerałów (zdjęcie zrobione przez Olę)

Po uczcie, z pełnymi brzuchami dosiedliśmy rowerów i udaliśmy się drogą na północ. Już po pierwszym kilometrze, w Leszczewie czekał nas większy podjazd pod górę, na której stała drewniana wieża. Było południe i widok nie był spektakularny. Szkoda, że poprzedniego dnia tu nie zajechaliśmy. Klasztor oświetlony promieniami zachodzącego słońca z pewnością wyglądałby dużo lepiej. Za Tartakiem długi zjazd asfaltową drogą doprowadził nas do mostu na rzece Kamionce mającej ujście w jeziorze Pierty.

Wjechaliśmy w zwarty las. Plus był taki, że drzewa dawały przyjemny cień. Za to ukształtowanie terenu dawało dużo okazji do ćwiczenia mięśni nóg. Nawierzchnia też pozostawiała wiele do życzenia chociaż tego można się było spodziewać bo był to szlak pieszy. Pierwszy odpoczynek zrobiliśmy nad jeziorem Gałęziste. Niewielka, nasłoneczniona plaża. Ryby w przejrzystej wodzie na wyciągnięcie ręki. Gdyby nie to, że byliśmy na początku drogi pewnie byśmy się tu rozłożyli i pokąpali. Gdy dzieci bawiły się przy wodzie, rozmawiałem z leśniczym, który podjechał tu chwilę po nas na rowerze. Przepracował w nadleśnictwie blisko 40 lat, do emerytury zostało kilka miesięcy, które skrzętnie odliczał. Podpytałem go o najlepszą drogę jaką można dotrzeć do Wiatrołuża. Wskazał na mapie wariant, który miałem pierwotnie ustalony. Na odchodne zapytał się jeszcze o bilety wstępu do parku. Odparłem, że mamy karty KDR. Podziękował i odjechał w swoją stronę.

Górki i piach, mordercza mieszanka
Jezioro Gałęziste
Ryby nie bały się jak wchodziliśmy do wody (zdjęcie z aparatu Leona)

Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Trasa w tym miejscu była wymagająca technicznie. Góra-dół, góra-dół i po korzeniach, przez wąskie przecinki. Przyczepka nie ułatwiała przeprawy. Aż dziw, że w takim terenie Felicja, która od jakiegoś czasu drzemała, nawet się nie obudziła. Najwidoczniej takie telepanie miało na nią kojący wpływ. Za to jak droga robiła się płaska to często w takich momentach się wybudzała. Jadąc dalej przez lasy Wigierskiego Parku Narodowego trzymaliśmy się w pobliżu rzeki Wiatrołuża. Było pusto i pięknie. Maria miała wenę i opowiadała wymyśloną historię o krainie słodyczy. Większą części tego leśnego odcinka pokonaliśmy żółtym szlakiem pieszym.

Nie przypomina to trasy rowerowej
Tu już trochę lepiej

Odetchnęliśmy gdy pojawił się asfalt, którym przejechaliśmy od wioski Wiatrołuża Pierwsza do Kaletnik. W miasteczku zatrzymaliśmy się przy sklepie. Dla ochłody zamówiliśmy lody. Wspólnie z Leonem i Marią zjedliśmy po dwa. Ola i Felicja zadowoliły się po jednym. Mimo, że las się skończył trasa wcale nie była łatwiejsza. Pagórki pozostały. Niby niewielkie wzniesienia, ale jedno za drugim a do tego rozpędzone auta, które wcale nie chciały zwalniać mijając nas niebezpiecznie blisko. Słońce też jeszcze swoje dopiekało. Trzeba jednak przyznać, że wolałem taką pogodę niż gdyby miało padać.

Parafia rzymskokatolicka pw. Ducha Świętego w Kaletnikach

Po odpoczynku ruszyliśmy za zachód. Przez Klonorejść, Głęboki Rów aż do Czerwonki prowadziła wąska asfaltowa droga z szutrowym poboczem. Ruch był spory, kierowcy aut traktowali nas jak powietrze. Należało docisnąć by opuścić ten niebezpieczny odcinek, ale pagórkowaty teren utrudniał sprawną jazdę. Odcinków płaskich nie było tu praktycznie żadnych. Trasę S8 przecięliśmy świeżo wybudowanym tunelem. Od tego miejsca droga była szersza i jechało się lepiej. Dzieci były już trochę zmęczone, ale w zanadrzu miałem główną atrakcję dnia. Na horyzoncie pojawiło się spore wzniesienie. To góra Jesionowa mierząca 251 metrów nad poziom morza. Znajdował się tu większy ośrodek sportowy, było nawet kilka wyciągów narciarskich. Za wzniesieniem dojechaliśmy do jeziora Szelment Wielki.

Teren coraz bardziej pofalowany
Tam gdzie górki tam i rowy
Fragment płaskiej drogi w tunelu pod trasą S8
Za Czerwonką

Plaża, na którą mieliśmy dotrzeć była położona dużo niżej niż parking. Obok znajdowała się konstrukcja ze schodami i windą. Z góry ukazał nam się widok rodem z nadmorskich kąpielisk. Tłumy ludzi, pomosty i inne atrakcje dla turystów. Do poziomu wody zjechaliśmy drogą dla pracowników ośrodka. Spięliśmy rowery i rozłożyliśmy się przy brzegu. Zabrałem dzieci by zorientować się w możliwości wejścia na całkiem spory dmuchany tor przeszkód, główną atrakcję dnia. Zaraz obok znajdował się też tor do jazdy na wodnych deskach i nartach. Po kilkunastu minutach oczekiwania aż poprzednia tura zejdzie z toru Maria i Leon założyli kamizelki i razem poszliśmy szaleć na wodnym placu zabaw. Pół godziny skakania, biegania po pompowanych przeszkodach i pływania było bardzo dobrym oderwaniem od rutyny jazdy na rowerach. Ola w tym czasie bawiła się z Felicją przy płytkiej plaży.

Aktywny odpoczynek od rowerów (zdjęcie wykonane przez Olę)
Dmuchany tor przeszkód nad jeziorem Szelment Wielki

Po odpoczynku opłukaliśmy się pod udostępnionymi prysznicami i ubraliśmy do dalszej jazdy. Wjazd z powrotem do ulicy z poziomu plaży był stromy, ale dzieciaki pokonały go w siodle. Zbliżała się 18:00 a do kempingu zostało jeszcze siedem kilometrów. W Jeleniowie przecięliśmy drogę wojewódzką numer 655, na której ruch aut był już niewielki. Za Kazimierówką minęliśmy tablicę informującą, że znajdujemy się na terenie Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Widoki były jeszcze piękniejsze, ale teren także wymagający. Dłuższe i częste podjazdy. W Szurpiłach skręciliśmy w prawo na szutrową drogę. Po kilometrowym zjeździe znaleźliśmy się na terenie kempingu W Dolince. Tu ponowne zaskoczenie, pole miało duże obłożenie. Można powiedzieć, że w porównaniu z tymi co mijaliśmy w pierwszej połowie wyjazdu tętniło życiem. Gdy znaleźliśmy gospodarza oznajmił, że koszt noclegu to 22 złote od osoby. Pozostał nieugięty, kiedy chciałem wytargować opłatę za Felicję. Nie udało się, 22 złote za każdy łepek od drugiego roku życia – razem 110 złotych.

Kościół pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Jeleniowie
Maria z Leonem coraz częściej jechali razem
O zachodzie widoki były najlepsze
Wjeżdżamy do Suwalskiego Parku Krajobrazowego
Na wjeździe do wsi Szurpiły
Leon na przedzie kontroluje co się dzieje na tyłach

Trzeba jednak przyznać, że standard miejsca był ok. Prysznic tylko jeden, ale za to czysty i z ciepłą wodą. Dodatkowo duży namiot z aneksem kuchennym, lodówką, zmywakiem. Wewnątrz było kilka stołów, kanapy i kącik dla dzieci. Obok niewielki plac zabaw. Zaraz po wybraniu miejsca do rozbicia namiotu okazało się, że po całym polu skaczą setki małych żabek. Nie trzeba było długo czekać aż dzieci chwycą za wiaderka i będą je łapać mimo naszych próśb by tego nie robiły. Po rozpakowaniu skorzystaliśmy z prysznica. Ja załapałem się jeszcze na ciepłą wodę, Ola z dziećmi miała już zimną. Potem zrobiliśmy coś na kolację. Spać położyliśmy się o 23:00. Dziś przejechaliśmy 36 kilometrów. Sporo mniej niż poprzedniego dnia jednak suma podjazdów z aplikacji pokazywała 401 metrów przewyższeń. Dodatkowo 10 kilometrowy odcinek w północnej części Wigierskiego Parku Narodowego nie należał do najwygodniejszych. Był to fragment raczej pod rowery MTB. Kolejnego dnia czekał nas podobny dystans i pewnie jeszcze więcej podjazdów.

Dzień 15: Szurpiły – Smolniki, 35 km

Obudziłem się wcześniej i spisałem zaległe notatki. Dzieciaki wstały koło 8:00. Od rana poszły okupować miejscowy plac zabaw. Podczas wspólnego śniadania rozmawiałem trochę z kilkoma biwakowiczami. Miałem zamiar nieco zmodyfikować naszą trasę a konkretnie skrócić pomijając mniej ciekawe atrakcje. Dystans na dziś nie był duży, ale górek co nie miara. Na lekko nie byłby to problemem, ale nasze rowery były mocno obciążone bagażami.

Pole opuściliśmy po 10:00 kierując się na wschód. Przejechaliśmy przez pobliską łąkę kilkaset metrów do agropensjonatu Aga. Dzięki temu uniknęliśmy stromego podjazdu, którym wczoraj zjeżdżaliśmy. Plan był taki by objechać jezioro Szurpiły po wschodniej stronie i dotrzeć na górę Zamkową. Po dwóch kilometrach Maria zaczęła apelować o odpoczynek. Normalnie prośba byłaby odrzucona, ale na wysokości Sidorówki mignęła nam elegancka plaża, więc wniosek został tym razem rozpatrzony pozytywnie. Fela po krótkiej drzemce dołączyła do dzieciaków i wszyscy razem wykąpaliśmy się w czystych wodach jeziora. Pół godziny przerwy wystarczyło, ruszyliśmy dalej.

Przedzieramy się na skróty przez zwarty las pokrzyw
Jedno z pierwszy podejść przewidzianych na dziś
Ścieżka nad jeziorem
Felicja drzemie w przyczepce za zasłonką
A tu już cała czwórka zażywa wodnych kąpieli

Jechaliśmy pieszym szlakiem oznakowanym na zielono. Droga pięła się coraz wyżej. Dojechaliśmy do miejsca skąd na górę Zamkową można było dotrzeć tylko po schodach. Zabrałem dzieciaki a Ola została przy rowerach, potem się wymieniliśmy. W przerwie zjedliśmy kolejną paczkę żelek, które na wyjeździe dzieci upodobały sobie szczególnie jako przekąskę. Następnie zjazd nad jezioro Kluczysko, za którym wjechaliśmy na kamienistą szutrówkę. W Wodziłkach mieliśmy podjechać pod molennę starowierców. Na rozwidleniu drogi błędnie skręciłem na południe przez co musieliśmy się cofnąć nadrabiając około kilometr drogi.

Jedziemy w kierunku góry Zamkowej
Aleja brzozowa
Jezioro Szurpiły widziane z góry Zamkowej
Widok na jezioro Jegłówek, w tle Cisowa góra
Krowy na sjeście

Świątynia z zewnątrz nie robiła dużego wrażenia, ale historia tego miejsca była dość ciekawa. W dużym skrócie, w drugiej połowie XVIII wieku sprowadzili się tu staroobrzędowcy, którzy uciekli z Rosji przed okrutnymi prześladowaniami. Ich powodem był sprzeciw staroobrzędowców przed reformą ksiąg świętych wprowadzoną przez patriarchę cerkwi rosyjskiej Nikona. Tu znaleźli schronienie a ich wyznanie zostało przed wojną oficjalnie uznane przez Państwo Polskie jako Wschodni Kościół Staroobrzędowy.

Molenna staroobrzędowców w Wodziłkach
Skrócona historia założenia wsi Wodziłki (zdjęcie od Oli)

To był kolejny słoneczny dzień, co wymuszało częstsze postoje. Z Wodziłek mieliśmy przedostać się do Bachanowa. Czekał nas spory podjazd. Ponad 100 metrów różnicy wzniesień na przestrzeni półtora kilometra przy czym najstromszy odcinek był skumulowany na odcinku 300 metrów. Żeby nie było za łatwo nawierzchnię jezdną stanowił luźny szuterek. Jechało się ciężko, podjeżdżałem krótkimi zakosami by nieco zniwelować pochyłość terenu. Ola z Marią i Leonem częściowo podprowadzali rowery. Na górce poza eleganckim widokiem na tereny parku krajobrazowego czekał na nas nowiutki asfalt, którym przejechaliśmy wprost do rezerwatu Głazowisko Bachanowo nad Czarną Hańczą.

Suwalski Park Krajobrazowy
Stromy wjazd do Bachanowa, w tle ponownie Cisowa góra
Przejście dla pieszych w szczerym polu

Ola została przy rowerach. Ja poszedłem z dziećmi na teren rezerwatu gdzie poza kamieniami było też zejście nad rzekę Czarna Hańcza. W tym miejscu miała ona charakter górskiego strumienia. Spadek wody na przestrzeni dwóch kilometrów wynosił 24 metry. Po powrocie do punktu MOR dzieci chciały chwilę odpocząć. My wdaliśmy się w rozmowę z dwoma dziewczynami, które przyjechały tu z większą grupą na rowerach na lekko. Okazało się, że dziś będą spać tam gdzie my. Mieli też robić ognisko więc zapowiedzieliśmy, że chętnie się dołączymy.

Rzeka Czarna Hańcza, która w tym miejscu wygląda jak bystry, górski potok
Ciekawostki na temat Czarnej Hańczy
Głazowisko w Bachanowie

W Bachanowie zatrzymaliśmy się przy sklepie by uzupełnić zapasy wody. Zjedliśmy też lody chociaż wybór był mały a ceny wysokie. Do Błaskowizny jechaliśmy asfaltem wzdłuż jeziora Hańcza. Dalej zaczął się szuter. Widoki były znakomite. Teren stanowiły mniejsze i większe wzniesienia co przypominało trochę niskie partie Beskidów. Za Łopuchowem postanowiliśmy zatrzymać się na kolejną kąpiel, tym razem w jeziorze Kameduł.

Kolejne piękne widoki
Pagórki Suwalskiego Parku Krajobrazowego

Znajdowała się tu plaża gminna z nowiutkim pomostem i wiatami. Gdy Fela drzemała w przyczepce, wspólnie z Olą i pozostałą dwójką dzieci poszliśmy się kąpać. Maria ponownie skusiła się na skoki do wody a Leon wyławiał z dna różne skarby. Przed dojazdem na biwak czekał nas jeszcze jeden punkt programu – góra Cisowa o wysokości 255 metrów nad poziomem morza. Po pół godzinie ruszyliśmy na wschód w jej kierunku. W wiosce Udziejek ponownie pojawił się asfalt, który zmniejszył trochę trudy podjazdu, który nas czekał.

Plaża gminna nad jeziorem Kameduł
Okolice Udziejek
Na zjazdach Leon przybierał aerodynamiczną pozycję
Cisowa góra
Końcowy odcinek podjazdu do Cisowej góry

Pod samą górę nie dało się wjechać. Zostawiliśmy rowery przy drodze a sami ruszyliśmy najpierw przez pole kukurydzy a potem po schodach na wierzchołek charakterystycznego wzniesienia, na którym stał krzyż. Widok był niezły chociaż słońce, które świeciło od zachodu utrudniało zrobienie ciekawego ujęcia obejmującego okolice parku. Do Smolnik gdzie mieliśmy nocować pozostało nam niespełna sześć kilometrów. Do pieszego szlaku oznaczonego na mapie kolorem czarnym musieliśmy cofnąć się około kilometra po ulicy. Z początku jakoś się jechało, ale podjazdy były miejscami konkretne. W ogóle płaskich odcinków było tyle co nic. Droga wymagająca a w nogach mieliśmy już 30 kilometrów po takich górkach. Komary jakie wyfrunęły z okolicznych krzaków na wieczorną ucztę nie ułatwiały jazdy. Owady te najbardziej przyciąga pot i wydychany dwutlenek węgla a tego mieliśmy pod dostatkiem.

Widok z Cisowej góry
Jak nie górki to piach a chmary komarów, które nas obsiadały nie ułatwiały jazdy
Maria też już trochę zmęczona

Za uroczyskiem Kojle lekko się wypłaszczyło, ale nie na długo. Przed nami wyrosło strome wzniesienie. Z oczu dzieci można było tym razem wyczytać, że jest im ciężko. Mi nie było łatwiej. Poprosiłem Felę o opuszczenie przyczepki. Mimo to w kulminacyjnym miejscu musiałem podprowadzić rower na piechotę. Nie było to łatwe. Kamienie usuwały się z pod nóg. Droga przypominała tą jaką mieliśmy na podejściu pod Przehybę podczas lipcowego wyjazdu w Pieniny.

Coraz bliżej do Smolnik
Znowu piach, ale Felicja zadowolona
Wypych po kamieniach – jak w górach

Gdy uporałem się z wtachaniem mojego zestawu wróciłem pomóc reszcie brygady. Wziąłem rower Oli, Ola wzięła Marysi, Marysia złapała się za rower Leona a Leon szedł na piechotę z Felicją, która szczęśliwa z takiego obrotu sprawy rzucała nam kamienie pod nogi by nie było za lekko. Za morderczym wzniesieniem pojawił się zjazd aż do Smolnik, gdzie znowu zawitał asfalt. W centrum wsi znajdowała się restauracja. Dobra nasza, jeszcze otwarta! Zamówiliśmy na naszą piątkę cztery duże dania, które dość szybko zniknęły w naszych brzuchach. W budynku obok znajdował się sklep spożywczy, w którym zrobiliśmy zakupy, w tym kiełbaskę na wieczorne ognisko. Spotkaliśmy też poborcę opłat z pola biwakowego. Po szybkich rachunkach zapłaciłem z góry 40 złotych za możliwość rozbicia namiotu i nocleg.

Łatwo nie było, w tle znowu Cisowa góra
Po kulminacyjnym podjeździe, miny jakby szczęśliwsze

Pole biwakowe znajdowało się zaraz przy samym jeziorze Czarnym, pół kilometra drogi od szosy. Na miejscu stało już kilka rozbitych namiotów. Należały do ekipy, którą spotkaliśmy pod Bachanowem. Mieli tu dziś obchodzić urodziny kolegi. Po kilku minutach wjechała przyczepa z banią opalaną drewnem. Ocho, będzie się działo!

Jezioro Czarne

Po rozładowaniu bagaży i rozbiciu namiotu poszedłem się kąpać. Trzeci raz tego dnia. Maria też miała ochotę, ale słońce schowało się już za lasem i temperatura ją odstraszyła. Bawiła się z Leonem i Felą zabawkami jakie wieźli ze sobą od początku wyjazdu. Około 20:00 podczepiliśmy się pod rozpalone ognisko i upiekliśmy kiełbaski z chlebem. Niedługo potem położyliśmy się do namiotu spać.

Tego dnia pokonaliśmy 35 kilometrów, za to różnica wzniesień wyniosła 439 metrów. Jeżeli dołożyć do tego fakt, że 2/3 drogi stanowiły szutry była to bardzo ciężka przeprawa. Gdyby taki odcinek trafił nam się w pierwszych dniach wyjazdu moglibyśmy go nie przejechać. Suwalski Park Krajobrazowy to piękne miejsce, ale nie łatwe do zwiedzenia na załadowanych rowerach. Pewnie z tego powodu większość ludzi objeżdżała go autem. Efekt był taki, że na naszych ubraniach i sprzęcie osadziła się gruba warstwa pyłu. Najtrudniejsza część była jednak za nami. Jutro powinno być już lżej.

Dzień 16: Smolniki – Kiepojcie, 46 km

Za nami kolejna ciepła noc. Po wczorajszym górzystym odcinku spaliśmy tak mocno, że nie obudziła nas nawet odbywająca się w nocy impreza. Nad ranem chwilkę pokropiło. Na tyle mało, że namiot szybko wysechł i można było go zwinąć do wora. Na śniadanie zjedliśmy mało pożywne chińskie zupki. Było też coś na słodko, bułki z dżemem i miodem. Biwak opuściliśmy około 10:00.

Na drugą połowę dnia były zapowiadane przelotne opady deszczu. Było bardzo duszno i parno. Dodatkowo szutrowy odcinek między Smolnikami a Starą Hańczą odznaczał się słabej jakości szutrową nawierzchnią drogi. Pofalowana powierzchnia z luźnymi kamieniami utrudniała jazdę pod górki, które dalej nam towarzyszyły. W dół też należało zjeżdżać uważnie. Na drogach Suwalskiego Parku Krajobrazowego lepiej spisałyby się rowery MTB i to na lekko albo w stylu bikepacking’owym. Ledwie ujechaliśmy cztery kilometry a usłyszałem z tyłu wołanie Oli, że rozwaliła sobie koło. No to słabo. Gdy podprowadziliśmy rowery do miejsca gdzie można było swobodnie zejść na pobocze sprawdziłem co się stało. Całe szczęście to zwykłe przebicie dętki. Ola złapała najprawdopodobniej tak zwanego snejka. Gdy zjeżdżała po wyboistym szutrze opona dobiła do obręczy przycinając dętkę.

Felicja w swoim wakacyjnym domku na kółkach zajada borówki
Punkt widokowy „Na Ozie” w Smolnikach
Pierwszy „kapeć” od trzech lat

Przez trzy lata odbyliśmy łącznie sześć wypraw rowerowych. To pierwsza guma jaką złapaliśmy od kiedy jeździmy na wyjazdy – całkiem dobry wynik. Zdjąłem bagaż z roweru i zmieniłem dętkę. Gdy koło było już niemal napompowane powietrze nagle znowu uleciało i ponownie zrobił się kapeć. Co u licha. W oponie nie było żadnych ostrych elementów. Wyjąłem dętkę, i znowu dziura. Chociaż starałem się odpowiednio ją ułożyć musiała się przytrzasnąć. To był jedyny zapas w tym rozmiarze. Nakleiłem łatkę na dziurę i od nowa umieściłem dętkę w oponie. Po napompowaniu było niemal ok. Niestety mimo kilku prób rant opony nie chciał wejść w rowek w obręczy przez co na asfalcie Ola czuła lekkie zniekształcenie koła. Ważne, że mogliśmy jechać do przodu.

Felicja próbuje naprawić rower siłą woli

Niecały kilometr dalej zjechaliśmy na mocno zatłoczoną plażę. Był to północny brzeg jeziora Hańcza, najgłębszego zbiornika w naszym kraju. Ochłodziliśmy się w wodach jeziora. Zejście do akwenu było spokojne a dno w miarę płytkie w tym miejscu. Po pół godzinnym odpoczynku ruszyliśmy na północ. Tu też dołączyliśmy z powrotem do szlaku Green Velo. Podczas jazdy usłyszałem dziwne stukotanie z okolic przyczepki. No nie, znowu coś? Jakiś pechowy dzień. Próbowałem wybadać co to stuka, ale gdy odwracałem się do tyłu stukot ustawał. Okazało się, że to Felcia bawiła się plastikowym pudełkiem wydającym przy zgniataniu specyficzny dźwięk.

Jezioro Hańcza od strony północnej
Ciekawa ekspozycja przedstawiająca tutejszą faunę na drewnianych totemach
Kaplica Rzymskokatolicka w Kłajpedzie

Poruszaliśmy się teraz wygodnym asfaltem, nadal po pagórkach, ale na dobrej nawierzchni. Ola z dzieciakami zniknęli gdzieś z tyłu. Przed skrętem na Maudę poczekałem na nich by nie pojechali prosto. Po pięciu minutach czekania postanowiłem zawrócić. Za zakrętem pojawiła się trójka rowerzystów, jechali powoli. Okazało się, że Marysia miała wywrotkę i zdarła nieco kolano. Trochę ją bolało i przy pierwszych podjazdach zsiadała z roweru by go podprowadzać.

Zdarte kolano Maryśki już po posypaniu dermatolem

W Maudach powinniśmy skręcić na południe na Rakówek, ale w ostatniej chwili zmieniłem plan i udaliśmy się na północ by dostać się do trójstyku granic dodając tę atrakcję do dzisiejszej listy. Tym samym trasa wydłużyła się o siedem kilometrów. Do Leszkiemi jechaliśmy drogą szutrową. Dalej wjechaliśmy na asfalt. Nadal było ciepło i parno. Po niebie chodziły chmury. Po pięciu kilometrach dotarliśmy do granicy trzech państw: Polski, Litwy i Rosji. Kilka pamiątkowych zdjęć i ruszyliśmy dalej. Początkowo szlak Green Velo prowadził elegancką asfaltową drogą dla rowerów wzdłuż drogi wojewódzkiej numer 651. Potem skręciliśmy na Przesławki. I znowu szuter, górki, luźne kamienie. Nie było łatwo. Maria z Leonem trochę marudzili, ale jakoś posuwaliśmy się do przodu. Najbardziej demotywowały ich podjazdy a także rozwalone, nierówne szutry i ciężkie, parne powietrze. Z górki czy na asfalcie szło lepiej.

Na granicy województw Warmińsko-Mazurskiego i Podlaskiego
Trójstyk granic Polski, Liwy i Rosji a zarazem najdalej na północ wysunięty punkt naszej wyprawy
Humory powoli przestają dopisywać
Atmosfera robiła się gęsta
Z pomocą przyszło jezioro Pobłędzie z gminną plażą

W małej osadzie Pobłędzie znajdowała się plaża gminna nad jeziorem o tej samej nazwie. Stało tu kilkanaście rodzinnych namiotów. Stanęliśmy przy jednej z wiat. Jak tylko ustawiłem rowery zaczęło padać. Schowaliśmy się pod zadaszeniem a nad rowerami rozłożyliśmy plandekę. Po 20 minutach rozjaśniło się i poszliśmy skorzystać z dostępu do jeziora biorąc szybką kąpiel. Wyglądało na to, że deszczu już dziś więcej nie będzie. Wyjechaliśmy do głównej drogi przy, której stała wieża widokowa. Obowiązkowo wdrapaliśmy się na górę sprawdzić czy nie wypatrzymy czegoś ciekawego. Dzień powoli dobiegał końca a my musieliśmy przejechać jeszcze około 13 kilometrów. Szutrowa wstęga tym razem była w bardzo dobrym stanie, pewnie niedawno zrobiona. Za to pojawiły się inne przeszkody. Deszcz zrosił teren i na drogę tłumnie wyległy żaby. Starałem się nie najechać żadnego ze skaczących płazów co z przyczepką nie było takie łatwe. Nasze ślady wyglądały jakbyśmy prowadzili rowery po paru piwkach.

Okolice wsi Pobłędzie
Marysia na schodach wieży widokowej
Jedziemy dalej, chwilowo w województwie Warmińsko-Mazurskim
Maria daje radę mimo bolącego kolana
Leon i Ola prowadzą wesołe rozmowy podczas jazdy

Po trzech kilometrach dojechaliśmy do nieistniejącej już wsi Golubie. Osada składała się z kilkunastu gospodarstw, położona była na skraju Puszczy Rominckiej, powstała na terenie dawnych Prus Książęcych. Największą liczbę ludności odnotowano tu w 1867 roku, 424 osób zamieszkujących ponad 100 gospodarstw. Po pierwszej wojnie światowej podczas akcji germanizacyjnej historyczna nazwa niemiecka Gollubien zastąpiona została przez administrację nazistowską sztuczną formą Unterfelde. Wieś była jedną z pierwszych napotkanych w 1944 roku w tym rejonie przez Armię Czerwoną. Z tego powodu została gruntownie zniszczona, a mazurska ludność cywilna, która nie zdążyła uciec była gwałcona, bita i mordowana. Wieś została całkowicie zrabowana i zniszczona. Po wojnie część mieszkańców wróciła na te tereny jednak na początku lat siedemdziesiątych zostali przymuszeni do emigracji, w wyniku nacisków ZSRR, które chciało ukryć prawdę o okrucieństwach jakich dokonywali żołnierze Armii Czerwonej. Ostatni mieszkańcy opuścili Golubie w latach 1982-1983. W roku 1986 odziały ZOMO oczyściły tereny usuwając mury i ściany nie użytkowanych zabudowań. Fizycznie miejsce zostało wymazane z mapy, jednak wspomnień i pamięci o tym co się tam stało nie udało się usunąć.

Podniszczony pomnik wojenny upamiętniający zabitych
Tablica informacyjna umieszczona przy pomniku

Tereny były urokliwe, ostatnie promienie słońca przyjemnie oświetlały okolicę. Zbliżał się koniec ciepłego dnia. W pewnym momencie na drodze spotkaliśmy rowerzystę. Był w trakcie zmiany dętki. Miał problem ze zdjęciem opony. Dziś już dwa razy wymieniałem dętkę więc zaproponowałem pomoc i w chwilę udało się zdjąć oponę. Rowerzysta oznajmił, że to już drugi raz tego dnia kiedy przebił koło. Jak widać nie tylko my mieliśmy dziś pecha. Ponieważ dzień dobiegał końca a nie mieliśmy jeszcze potwierdzonego miejsca noclegu pożegnaliśmy wycieczkowicza i pojechaliśmy dalej.

Krajobraz przed Maciejowiętami
Na zjazdach Leon był nie do pokonania
Kolejne kilometry drogi zostawiamy za sobą

W Stańczykach podjechaliśmy do słynnych mostów kolejowych, po których niegdyś jeździły pociągi. Na górze okazało się, że wejście na wiadukty jest płatne. Po 10 złotych od dorosłego i po 7 złotych od dziecka. Nie skorzystaliśmy z tej atrakcji. Z informacji do jakich dokopałem się w internecie wynikało, że prywatny właściciel, który odkupił w 2003 od Skarbu Państwa owe budowle zobowiązał się do ich remontu. Niestety mosty wyglądały na zapuszczone. Druga sprawa, że wiadukty lepiej prezentowały się z dołu a widok na okolicę był ciekawszy z darmowej wieży wybudowanej na pobliskim wzniesieniu.

Mosty w Stańczykach

W centralnym punkcie miasteczka podjechaliśmy pod restaurację. Niestety zamknięto ją o 19:00 czyli 15 minut przed naszym przyjazdem. Trudno, zjemy coś w miejscu noclegu. Zadzwoniłem do kobiety, która była właścicielką działki nad jeziorem Bocznym. Rozmawiałem z nią przed wyjazdem i powiedziała, że jak teren nie będzie zajęty to pozwoli nam na rozbicie namiotu. W innym przypadku postara się coś załatwić u sąsiadów. Niestety kolejnego dnia w poniedziałek wypadało święto Matki Boskiej Zielnej zatem był to długi weekend. Działka była zajęta. Dostaliśmy jednak wskazówkę, że w Kiepojciach nad jeziorem Przerośl jest plaża gminna, na której znajomi kobiety mieli okazję nocować. Poradziła by spróbować tam.

Nie mieliśmy innego wyboru. W promieniu 20 kilometrów nie znalazłem kempingów czy miejsc pod namioty. Była 19:30, do wskazanego miejsca pozostało około siedmiu kilometrów. By nie tracić czasu wsiedliśmy na rowery i udaliśmy się w kierunku drogi wojewódzkiej numer 651. Wzdłuż niej poprowadzona była droga rowerowa, którą sprawnie dojechaliśmy na gminną plażę w Kiepojciach.

Do biwaku pozostało siedem kilometrów a tu robi się coraz ciemniej
Trzy Żabojady

Poza nami stały tu dwa namioty i jeden kamper, po zmroku dojechało jeszcze trzech motocyklistów. Były drewniane wiaty i pomost. Rozbiliśmy namiot i schowaliśmy w nim tobołki. Na kolację zrobiliśmy ciepłe mleko z płatkami. Było już ciemno, dzieci nazbierały drewno na ognisko. Siedzieliśmy przy nim jeszcze trochę po czym położyliśmy się spać. Ten dzień można by zaliczyć do nienajszczęśliwszych. Najpierw awaria w rowerze Oli, potem wypadek Marysi a na koniec problemy ze znalezieniem noclegu. Finalnie pole, na którym się rozbiliśmy okazało się całkiem fajnie. Było jezioro z dobrym zejściem do wody, cicha okolica, drewniane wiaty no i to wszystko za free.

Dzień 17: Kiepojcie – Małe Raczki, 49 km

W nocy okazało się, że limit niespodzianek z wczoraj nie został wyczerpany. Prognozy pogody wskazywały na suchą spokojną noc. Rzeczywistość okazała się inna. O północy pierwsze krople zaczęły miarowo stukać o namiot. Ola zbudziła mnie ze snu, wyskoczyłem prędko do rowerów gdzie znajdował się tarp. Deszcz padał coraz mocniej a ja próbowałem zaczepić płachtę na tropiku namiotu co utrudniały mocne porywy wiatru. Udało się po kilku minutach, ale byłem przemoknięty. Wszedłem do namiotu. Dzięki tej operacji ocaliliśmy wnętrze przed przemoknięciem. Gdzieś niedaleko waliły pioruny, mieliśmy nadzieję, że główny front nas ominie. W końcu zasnąłem.

Wstaliśmy koło 8:00, rozwiesiłem mokry namiot przy wiacie, zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy resztę rzeczy. W między czasie Ola poszła z dziećmi do jeziora wziąć szybką kąpiel i umyć naczynia. Pole biwakowe opuściliśmy o 10:00. Dwie godziny na zebranie obozu i zjedzenie śniadania to bardzo dobry czas. Wymienione czynności zajęły nam tyle samo co motocyklistom, którzy przyjechali wieczorem a każdy z nich musiał ogarnąć tylko siebie i swoje rzeczy. Im bliżej końca wyjazdu tym sprawniej wykonywaliśmy czynności związane z rozbijaniem i składaniem naszego obozowiska.

A taka żabka ukazała się moim oczom jak po nocy zdjąłem plandekę z naszych rowerów
Dzieciaki korzystają z uroków jeziora, Ola też skusiła się na kąpiel
Pomost nad jeziorem Przerośl

Ruszyliśmy na zachód. W Dubeninkach, mimo święta, znaleźliśmy otwarty sklep. Zatrzymaliśmy się na zakupy spożywcze i poranną porcję lodów. Za miasteczkiem odbiliśmy na południe w asfaltową ulicę, która niebawem zmieniła się w szuter. W Białych Jeziorkach szlak Green Velo odbijał na zachód w kierunku Gołdapia. W tym miejscu rozstaliśmy się z nim na dobre podczas tej wyprawy. Pierwszy dłuższy postój od Kiepojci planowałem na północnym brzegu jeziora Rospuda Filipowska. Niestety tam gdzie było dobre zejście do wody nie dało się dojechać rowerami. Kolejna plaża znajdowała się na południowym brzegu, gdzie dotarliśmy mało ruchliwym asfaltem objeżdżającym jezioro po zachodniej stronie.

Kościół Rzymskokatolicki pw. św. Andrzeja Boboli i św. Piotra i Pawła w Dubeninkach
Nocna ulewa sprawiła, że na polnych drogach nie pyliło się tak bardzo
Wieś Czarne
Najlepsze połączenie: asfalt i z górki

Gminna plaża w Wólce była dobrze przygotowana do wodnych rekreacji. Piaszczyste zejście do wody i drewniany pomost. Tu także istniała możliwość rozbicia namiotów, była nawet ręczna hydronetka. Temperatura w ciągu dnia nadal utrzymywała się dość wysoko więc kąpiel była przyjemna. Po godzinnym odpoczynku ruszyliśmy do Filipowa. Za miasteczkiem czekał nas 10 kilometrowy odcinek do Bakałarzewa. Asfalt był szeroki na półtora samochodu z szutrowym poboczem. Efekt był taki, że samochody mijały nas bardzo blisko chcąc zmieścić się na asfalcie. W drugim wariancie wjeżdżali na szuter przez co z pod kół sypał się na nas pył i kamienie. W obu opcjach kierowcy ani myśleli zwalniać. Ruch był bardzo duży mimo święta. Większość aut należała do miejscowych i to te pojazdy były najbardziej niebezpieczne. Jeżeli ktoś już zwalniał okazywało się, że byli to turyści z dużych miast.

Wodne rekreacje nad jeziorem Rospuda Filipowska

W ten sposób udało nam się dotrzeć do Bakałarzewa gdzie mieliśmy zjeść obiad w Zakątku Rospuda. Miejsce bynajmniej nie wyglądało na zakątek. Kilka stolików przed restauracją stało na gołym polu. Wiało tak mocno, że przewróciło jeden z parasoli stojący przy stolikach obok. Określiłbym to miejsce bardziej jako wygwizdów. Jedzenie niestety też było przeciętne. No nic, ale zjeść coś trzeba było. Jedynym plusem były trampoliny i autka jeździki. Dzieci, które jeszcze przed kilkoma minutami mówiły, że już nie mają siły i wyczekiwały postoju teraz nie mogły oderwać się od zabawek i placu zabaw.

Kościół Rzymskokatolicki pw. Św. Jakuba Apostoła w Bakałarzewie
Skakanie na trampolinie najlepszym odpoczynkiem po jeździe na rowerach

Do Małych Raczek gdzie planowaliśmy przedostatni nocleg pozostało 15 kilometrów. Niestety dalej poruszaliśmy się wąskim asfaltem i ponownie mocno stresowało nas każde auto, które przejeżdżało z niebezpieczną prędkością. W pewnym momencie wyprzedziło mnie dwóch starszych panów na kolarkach. Jedyni rowerzyści jakich spotkaliśmy na tym odcinku. Sądząc po napisach na strojach i wyglądzie byli to Niemcy lub Austriacy. Chwilę potem wyprzedził mnie stary golf, który ciągnął jeszcze starszego gruchota na holu. Oczywiście z odpowiednią prędkością. Gdy wyprzedzał wspomnianych kolarzy strąbił ich tak, że aż mi się wstyd zrobiło za to co się dzieje na drogach w naszym kraju.

Trochę bruku za rezerwatem przyrody Ruda
Okolice Wólki
Karawana jedzie dalej

Przez trzy lata odbyliśmy w sumie sześć wypraw i nigdy do tej pory nie spotkałem się z takim chamstwem i tyloma niebezpiecznymi sytuacjami jak w tym miejscu. Szczerze powiem, że odcinek między Filipowem a Raczkami oznaczony na mapie jako trasa rowerowa R65 mogę polecić wyłącznie cyklistom samobójcom. Dodatkowo walory krajobrazowe także były mizerne. W końcu, mocno zestresowani i cali zakurzeni dojechaliśmy do stanicy wodnej w Małych Raczkach.

Jak na monocyklu
Ostatnie metry do stanicy wodnej w Małych Raczkach

Znajdował się tu stary młyn wodny. Namiot rozbiliśmy zaraz obok zejścia do rzeki Rospuda. Był tu spory plac zabaw, który w mig zajęły Maria, Leon i Felicja. Pomieszczenia sanitarne znajdowały się w budynku, który z zewnątrz nie wzbudzał zaufania. Okazało się jednak, że wewnątrz jest lepiej. Woda była tak ciepła, że musieliśmy trochę poczekać aż się schłodzi. Koszt noclegu na kempingu to 70 złotych. Opłata w miarę adekwatna do zastanych warunków. Prysznice płatne dodatkowo po 2 złote. Przy trawniku znajdowała się spora wiata z miejscem na grilla gdzie wieczorem odpaliliśmy niewielkie ognisko. Spać poszliśmy około 22:00.

To 17 dzień wyprawy i po tym co dziś przeszliśmy w zasadzie bardzo się cieszyłem, że już kończymy nasz wyjazd. Tereny przez, które dziś jechaliśmy nie były ciekawe. Okolice rzeki miały swój urok i z pewnością inaczej byśmy patrzyli na Rospudę z punktu widzenia turystów płynących kajakami. Rowerowo z pewnością tu nie wrócimy. Tego dnia podjąłem też decyzję, że w kolejne wakacje zaplanuję wyprawę zagraniczną. Dużo słyszałem i czytałem o tym jak traktowani są rowerzyści na zachodzie. Chciałbym zrewidować te poglądy.

Dzień 18: Małe Raczki – Ostry Róg, 31 km

Noc ponownie była deszczowa. Pogoda się zmieniała. Przezornie jeszcze wieczorem rozłożyłem tarpa nad namiotem. Dzięki temu nie musiałem tego robić w środku nocy. Od rana niebo było mocno zachmurzone. Według prognoz miało trochę popadać. To ostatni dzień wyprawy, więc postanowiliśmy, że niezależnie od warunków pogodowych dojedziemy do finalnego miejsca noclegu koło Augustowa. Z rana trochę padało więc przeczekaliśmy aż przestanie. Potem ruszyliśmy w kierunku mety wyprawy.

Stanica wodna w Małych Raczkach (zdjęcie od Oli)
Sanitariaty, które właścicielka zachwalała za to, że są od środka wyłożone płytkami. Z zewnątrz nie wyglądały zachęcająco

W Raczkach, gdy czekałem przy rowerach na Olę i dzieciaki, którzy poszli do sklepu, miałem jedno spostrzeżenie. Zauważyłem, że podobnie jak wczoraj, duża część aut, których kierowcy mają ’cięższą’ nogę to kilkunastoletnie pojazdy marki audi. W ciągu paru minut naliczyłem ich ponad dwadzieścia

No comment

O 11:30 pojechaliśmy dalej. Po trzech kilometrach dojechaliśmy do Dowspudy pod ruiny neogotyckiego pałacu Paca. Wiele z niego nie zostało, ozdobna brama i tyle. W tym momencie ponownie zaczęło padać, schowaliśmy się w pobliskiej altanie, która była skrojona akurat dla nas oraz naszych rowerów.

Ruiny pałacu Paca w Dowspudzie
Przeczekujemy deszcz

Pogoda była średnia, morale zespołu lekko spadły po ostatnich dwóch dniach, które nie bardzo pasowały do całej wyprawy. Trzeba przyznać, że odcinek między Puszczą Romincką a Augustowem prowadzący wzdłuż Rospudy dodałem trochę na siłę. Podczas planowania nie znalazłem na mapach zbyt wielu atrakcji w tych okolicach. Za takim wariantem trasy przemawiał fakt, że z okolic Augustowa będzie można szybciej wrócić po auto. Gdybym wiedział jak niebezpieczny i mało ciekawy będzie to fragment zostawiłbym Olę z dziećmi przy całkiem fajnej gminnej plaży w Kiepojciach i sam pojechał po auto do Suchowoli. Z drugiej strony doświadczenia z ostatnich trzech dni przekonały mnie do podjęcia decyzji iż za rok wyprawa odbędzie się gdzieś poza granicami kraju. Po trzech latach jazdy w Polsce czas pokazać dzieciakom trochę świata. Sami też nigdy wiele nie zwiedzaliśmy, więc skorzystamy z tego wszyscy.

Między Dowspudą a Szczerbą czekał nas 15 kilometrowy odcinek szutrowej drogi poprowadzonej przez lasy leżące na wschód od rzeki Rospuda. Na tym fragmencie zrobiliśmy tylko niewielki skok w bok by dojechać do świętego miejsca gdzie znajdowała się niewielka kapliczka. W Szczerbie Marysia wypatrzyła wysoko na niebie kilkanaście szybujących bocianów, czyżby szykowały się do odlotu? Czy to koniec lata? Szuter się skończył przed nami pół kilometra ruchliwej drogi wojewódzkiej o oznaczeniu nr 662. W Piaskowej Górze zatrzymaliśmy się w zajeździe ABRO. Ceny posiłków nieco powyżej średniej jaką notowaliśmy na wyjeździe, ale za to wybór dań bardzo duży. Spore porcje i smaczne jedzenie. Placki po meksykańsku były świetne.

Uroczysko Święte Miejsce nad Rospudą
Znowu piachy

Na kemping nad jeziorem Białym Augustowskim zostało osiem kilometrów. Gdy dojechaliśmy na miejsce noclegu przy półwyspie Ostry Róg i oznajmiłem dzieciom, że to już koniec zaplanowanej części wyjazdu ucieszyły się. Pogratulowałem im oraz Oli, że byli bardzo dzielni. Wszyscy razem czuliśmy radość, że kolejny raz bez większych przeszkód zrealizowaliśmy wakacyjny plan rowerowej wyprawy. Rozbiłem namiot, Ola wypakowała sakwy do sypialni. Dzieci poszły bawić się przy wodzie. Musiałem jeszcze przyprowadzić auto. Była godzina 16:50. Do Suchowoli miałem 49 kilometrów, większości znanym już odcinkiem. Przejechałem ten dystans w 2 godziny meldując się na miejscu równo o 19:00. Porozmawiałem chwilę z ojcem koleżanki, podziękowałem też za możliwość przechowania auta. Zapakowałem rower na platformę i wróciłem na kemping około 20:00.

Koniec wyprawy w Suchowoli będącej w geograficznym centrum Europy

Dzieci ucieszyły się jak wróciłem, wskoczyły do auta i nie chciały z niego wyjść. Wytłumaczyłem, że dopiero kolejnego dnia jedziemy w miejsce-niespodziankę, gdzie spędzimy obiecaną końcówkę wakacji. Zapakowaliśmy część rzeczy do samochodu i poszliśmy spać. To był 18 dzień wyprawy a 17 w siodle. W zasadzie byliśmy już nasyceni tą wyprawą, pewnie inaczej by to wyglądało, gdyby ostatnie dwa dni były ciekawsze krajobrazowo, ale to nie miało już znaczenia. Plan został zrealizowany, ostatni punkt z listy atrakcji za nami.

Kolejne pięć dni spędziliśmy nad morzem, opis pod linkiem: Mierzeja Wiślana na spontanie

Podsumowanie

Druga część wyprawy trwała osiem dni. Przejechaliśmy 339 kilometrów zatem średnia dzienna nieco spadła, ale za to znacząco zwiększyły się różnice wysokości jakie mieliśmy do pokonania. Stosunek nawierzchni gruntowej do asfaltów był podobny.

Znaczącą zmianę odnośnie ruchu turystycznego odczuliśmy już pierwszego dnia po dotarciu w okolice Augustowa. Pola namiotowe i kempingi miały większe obłożenie niż w południowej części województwa Podlaskiego. Kulminacją tego trendu był region Wigierskiego Parku Narodowego a także Suwalskiego Parku Krajobrazowego, w tych miejscach spotkaliśmy najwięcej wczasowiczów a także turystów, którzy spędzali wakacje jak my, na rowerach.

Krajobraz się zmieniał. Z każdym dniem teren był bardziej pagórkowaty. O ile podczas pierwszych dziewięciu dni jazdy łącznie pokonaliśmy 1 395 metrów różnicy wzniesień (na 390 kilometrów), to w drugiej części w trakcie ośmiu dni i 339 kilometrów przewyższeń było ponad 2 120 metrów. Patrząc na te wartości dobrze się złożyło, że wyprawę zaczęliśmy tam gdzie było relatywnie płasko. Z czasem jak mieliśmy coraz lepszą zaprawę zwiększona skala podjazdów nie robiła takiego problemu jak gdybyśmy zaczęli wyjazd np. z poziomu Suwalszczyzny.

Odnośnie bazy noclegowej oraz zaplecza gastronomicznego w tej części wyglądało to znacznie lepiej. Szczególnie jeżeli chodzi o okolice jeziora Wigry. Właśnie to miejsce przypadło nam najbardziej do gustu. Widać było, że region ten turystycznie jest mocno rozwinięty. To głównie zasługa walorów przyrodniczych jakimi mogły się pochwalić tutejsze tereny. Było to jedno z nielicznych miejsc podczas wyprawy, które oznaczyliśmy jako takie, gdzie z pewnością jeszcze wrócimy by dokładniej spenetrować jego okolice.

Tereny od Wigierskiego Parku Narodowego na północ, wliczając w to Suwalski Park Krajobrazowy także były piękne, jednak drogi były już gorszej jakości co w połączeniu z wieloma podjazdami sprawiło, że byliśmy w stanie przejechać mniej kilometrów. Podczas trzech dni (od 14 do 16) na dystansie 117 kilometrów pokonaliśmy ponad 1 200 metrów różnicy wzniesień co daje po 100 metrów na każde dziesięć kilometrów jazdy.

Zdecydowanie nie polecam fragmentów trasy między Filipowem a Raczkami. Po pierwsze na trasie, którą wybrałem nie było ciekawych miejsc i atrakcji dla dzieci. Po drugie fragment drogi, którą jechaliśmy był bardzo niebezpieczny. Gdybym ponownie miał pojechać w tamte rejony na pewno wytyczyłbym tam jakiś objazd.

Cały wyjazd wliczając obie części zajął nam tylko 18 dni. Duża w tym zasługa pogody, która ani razu nie przeszkodziła nam w jeździe. Dodatkowo Maria i Leon bardzo dobrze spisywali się podczas jazdy dzięki czemu udało się zwiększyć średnio dzienny dystans z jazdy o kilka kilometrów. Co roku średnia ta wzrastała o około dziesięć kilometrów. Bardzo prawdopodobne, że w przyszłym roku, jeżeli uda nam się pojechać na kolejną wyprawę rowerową będziemy w stanie przejeżdżać średnio około 55 kilometrów dziennie.

Materiały informacyjne zebrane podczas wyprawy
Siedem stron spisanych notatek z punktami noclegowymi, dystansami i ciekawymi miejscami
Drewniane figurki zakupione w Wigrach na makiecie zrobionej przez Leona
Pamiątkowe miecze z Wigierskiego Parku Narodowego

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *