Nadszedł czas na główny, wakacyjny wyjazd w tym roku. W maju jeździliśmy po Kaszubach, w nowej konfiguracji. Przyczepka odeszła do lamusa. Felicja jechała już na swoim własnym rowerku. Wspomagana była jeszcze holem. Mimo to, postanowiliśmy, że tegoroczna wyprawa będzie trochę łatwiejsza. W połowie wyjazdu, zaplanowaliśmy kilka dni stacjonarnego pobytu na kwaterze w Swarzewie. Na miejsce tegorocznych wakacji ponownie wybraliśmy polskie wybrzeże Bałtyku. Raz, że dzieci lubią plaże. Po drugie i może ważniejsze, chcieliśmy dokończyć naszą epopeję zbierania pieczątek w paszportach latarnika. Maria i Leon mieli już zdobyte wszystkie odznaki. Mnie, Oli i Felicji, do uzbierania pełnej kolekcji, pozostało odwiedzenie 8 kolejnych latarni, licząc na wschód od tej w Jarosławcu.
W dużej mierze trzymaliśmy się nadmorskiej R10, której fragmentami mieliśmy okazję jechać 2, 3 i 4 lata temu. Dzięki temu wiedziałem, które odcinki były nieciekawe i można by je ominąć. W paru miejscach postanowiłem, że odbijemy z głównego szlaku, aby zobaczyć inne fajne miejsca. Tym razem nastawiliśmy się na krótkie odcinki, przeplatane częstymi wizytami na plaży lub przy wybranych atrakcjach. 3 tygodnie na przełomie lipca i sierpnia, powinny zagwarantować, że pogoda nie sprawi nam psikusa. Po 9 dniach jazdy między Koszalinem a Swarzewem, w tej drugiej miejscowości, zarezerwowałem 6 noclegów w 3 pokojowym, samodzielnym apartamencie z kuchnią i łazienką. Potem mieliśmy pojechać dalej do Krynicy Morskiej, co nie powinno zająć więcej nić 4 lub 5 dni. Przy okazji mieliśmy jeszcze kilku dniowy zapas, który moglibyśmy przeznaczyć na jakiś spontan, albo wypoczynek na kwaterze.
Sprzętowo jechaliśmy w podobnej konfiguracji co w maju tego roku. 12 sakw wypełnionych po brzegi, 5 pakunków na bagażnikach. Mieliśmy trochę więcej sprzętu związanego z kąpielami, typu bojki czy pompowana deska do pływania. Jeżeli chodzi o liofilizaty, nie braliśmy ich dużo. Wybrzeże to miejsce, gdzie w zasadzie na każdym kroku są sklepy, bary czy restauracje. Nie ma potrzeby by wieść zbędny prowiant.
Początkowo, podróż mieliśmy rozpocząć w Sławnie. Na kilka dni przed wyjazdem pojawiły się problemy z autem. Na desce rozdzielczej świeciły się ostrzegawcze kontrolki, a komunikat na ekranie informował, że do unieruchomienia auta pozostało 900 km. Jednym słowem, nad morze moglibyśmy dojechać, ale z powrotem, do domu już nie wrócimy. Serwisy, które obdzwaniałem w stolicy na 2 dni przed podróżą, albo nie chciały się podjąć naprawy, albo miały odległe terminy. A gdyby tak zostawić auto w jakimś warsztacie nad morzem i beztrosko pojechać dalej na rowerach? Szybki rzut okiem i okazało się, że 50 km od Sławna, w Koszalinie, znajduje się autoryzowany serwis marki Citroen. Mieli termin na wtorek, 3 dni po planowanym dniu wyjazdu. Obsługa poinformowała mnie, że nie będzie problemy, by auto poczekało na naprawę na placu. Temat był ogarnięty, musiałem tylko nieco zmienić trasę na 2 pierwsze dni wyjazdu.
Pierwsza cześć trasy, jaką zarejestrowałem w nawigacji, w rzeczywistości liczba kilometrów przejechanych przez 8 dni zanotowana na liczniku rowerowym pokazywała 296 km
Ciekawsze punkty, jakie zapisałem przed wyjazdem, miejsca noclegu, inne atrakcje.
Dzień 1: Koszalin – Gleźnowo, 34 km
Pobudka o 3:00. Na szybko zbieramy ostatnie rzeczy do spakowania w aucie. Większość bagaży oraz rowery znieśliśmy dzień wcześniej. Punkt 4:00 wychodzimy z mieszkania. Zaczynamy przygodę! Niebo już nieco jaśnieje. Odcinek Warszawa-Łódź-Toruń – około 250 km – pokonaliśmy dość sprawnie. Dzieci spały na tylnych siedzeniach auta. Zbudziły się dopiero na obwodnicy Bydgoszczy. Za Chojnicami wpadliśmy w korek spowodowany robotami drogowymi. Do serwisu ASO Citroen, na zachodnich rubieżach Koszalina, dotarliśmy na 11:00. Godzinę później niż planowałem. Wypakowaliśmy rowery i załadowaliśmy na nie nasz ekwipunek. Po zdaniu kluczy do auta w recepcji serwisu i załatwieniu papierkowej roboty, pojechaliśmy dalej rowerami. Droga prowadziła na wschód. Należało przebić się przez spore miasto. Gęsta sieć ścieżek rowerowych sprawiła, że szybko znaleźliśmy się po przeciwnej stronie aglomeracji.
Za ostatnimi zabudowaniami wyrosła przed nami ściana lasu oraz wzniesienie. To góra Chełmska, będąca wałem moreny czołowej. Istniał on już najprawdopodobniej podczas kształtowania się południowego brzegu Bałtyku, 12,5 tysiąca lat temu. Najwyższa część wzniesienia, mająca 136,2 m n.p.m., to Krzyżanka. Podjazd nie należał do stromych, był jednak długi. Dużym plusem była nawierzchnia. Jechaliśmy po asfaltowej drodze dla rowerów, odseparowanej od ulicy pasem zieleni. Było to jedyne tak duże wzniesienie na naszej drodze aż do Swarzewa, którą mieliśmy pokonać w trakcie kolejnych 9 dni. I to wystarczyło by dzieci pokonały podjazd z nieco mniejszą niechęcią. Felicja od początku miała fory, jechała na holu.
Na kulminacyjnym punkcie góry, znajdowało się Sanktuarium Przymierza. Zatrzymaliśmy się w pobliżu wieży. Przy jednym ze stołów siedziała zakonnica. Zajęta była wyrobem pamiątek, które można było nabyć w pobliskim sklepiku. Siostra Michaela okazała się kontaktową osobą i szybko znaleźliśmy wspólny temat do rozmów. Spodobały jej się miniaturowe zabawki, które przed wyjazdem zrobiły nasze dzieci. Miłym gestem było podarowanie Marysi, Leonowi i Felicji ręcznie zrobionych aniołków. Umieściliśmy je na rowerach by sprzyjały nam w dalszej podróży.
Po rozmowie poszliśmy zwiedzić wieżę. Wdrapaliśmy się na sam szczyt, chociaż nie było to łatwe, szczególnie dla Felicji. Schody były strome. O ile z zewnątrz, obiekt był świeżo odrestaurowany, to wnętrze było jeszcze przed rewitalizacją. Ostatnie dwie kondygnacje musieliśmy pokonać po drewnianej drabinie. Z góry roztaczał się widok na Koszalin. Było widać także jeziora Jamno i Bukowo, a w oddali morze. Po zejściu podjechaliśmy na pobliski plac zabaw. Gdy dzieci szalały na kolejnych sprzętach i testowały ciekawe, grające zabawki, rozmawialiśmy z chłopakiem, który także jeździ na wyprawy rowerowe ze swoimi dziećmi.
Teraz czekał nas długi zjazd do miasteczka Sianów. Dzieci jednogłośnie stwierdziły, że taki zjazd mógłby ciągnąć się już do końca wyprawy. Z uwagi na porę obiadową, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na obiad. Drugim powodem do odpoczynku była senność jaka zaczęła ogarniać Felcię. W pewnym momencie, gdy odwróciłem się za siebie, miała już zamknięte oczy. Jeszcze chwila i mogłaby spaść z rowerka. Zatrzymaliśmy się w Gospodzie Parkowej, gdzie uraczyliśmy się pyszną pizzą. W między czasie dzieci poszły bawić się na kolejnym placu zabaw. I tu wdaliśmy się w pogawędkę, z właścicielami knajpy. Tematem były oczywiście podróże rowerowe.
Minęła 16:00. Komu w drogę, temu czas. Cofnęliśmy się jeszcze przez park, by z bliska obejrzeć kościół parafialny pw. św. Stanisława Kostki w Sianowie. To ciekawy przykład połączenia późnogotyckiej, murowanej tradycji budowlanej, z osiemnastowieczną konstrukcją ryglową oraz renesansowym wyposażeniem wnętrza, którego niestety nie mogliśmy obejrzeć, ponieważ świątynia była zamknięta. Wieża została dobudowana na przełomie XV/XVI w. do murowanego kościoła z połowy XIV w. Część kościelna została zburzona w trakcie wojny siedmioletniej. Obecnie istniejący kościół ryglowy wybudowano w 1793 r. W centrum Sianowa zrobiliśmy szybkie zakupy w Biedronce po czym ruszyliśmy na północ.
Za Skibnem odbiliśmy do lasu opuszczając asfaltową ulicę. Znajdowała się tu najgrubsza daglezja w Polsce. W zasadzie było tu spore skupisko drzew tego gatunku i każde wyglądało na wiekowe. Na większości znajdowały się tabliczki informujące o wpisaniu na listę pomników przyrody. Pół kilometra dalej, przed Karniszewicami, znajdowało się arboretum. Starannie dobrane i posadzone okazy roślin tworzyły prawdziwy, zaczarowany ogród. Na pierwszy rzut oka to zwykły las. Po bliższym przyjrzeniu się, widać było unikatowość odmian posadzonych drzew i krzewów. Te co zwróciły moja uwagę to min. buk pospolity w odmianie paprotkowatej, kasztan jadalny czy aleja strzelistych daglezji.
Do miejsca noclegu zostało jeszcze 7 km. Na ten odcinek nie było w planie więcej atrakcji. Powinniśmy go przejechać ciągiem, ale zauważyłem, że Felicja ponownie zaczyna przysypiać. Marysia szybko zapodała jej coś słodkiego ze swojej torebki. Pomogło. Po kilkunastu minutach dotarliśmy bezpiecznie do kempingu. Miejsca było dużo i co ciekawe byliśmy dziś jedynymi gośćmi. Sympatyczny właściciel powoli zbierał się do domu. Koszt noclegu wyszedł 110 zł. Do dyspozycji mieliśmy WC w postaci ToiToi’a oraz budkę prysznicową z ciepłą wodą. Skromnie, ale sympatycznie.
Pole graniczyło z jeziorem Bukowo. Rozbiliśmy się zaraz obok zejścia do wody i niewielkiej plaży. Wiedziałem, że namioty z rana będą przez to mokre, ale to miejsce nam się spodobało. Na kolację zrobiliśmy jajecznicę z chlebem przywiezionym z domu. Dzieci bawiły się jeszcze trochę przy namiotach. Potem Ola wykąpała je po kolei. Spać poszliśmy po 22:00. Przejechaliśmy 34 km. Felicja cały czas na holu. Trzeba wziąć pod uwagę, że to był też długi dzień bo wstaliśmy po 3:00 nad ranem. Jutro powinno być już lepiej.
Dzień 2: Gleźnowo – Jarosławiec, 35 km
Wstałem po 5:00 i zacząłem spisywać relację z pierwszego dnia wyprawy. Niedługo po mnie, obudziła się Ola i zaczęliśmy codzienny obrządek, który miał nam towarzyszyć przez kolejne dni. Pakowanie i śniadanie. Namioty były bardzo wilgotne zarówno od wewnętrznej jak i zewnętrznej strony tropiku. Szczególnie ten dla męskiej części grupy (Naturehike Cloud Up 3 20d). No, ale tego mogliśmy się domyśleć, gdy rozkładaliśmy się zaraz przy wodzie. Dodatkowo prognoza przewidująca poranne mgły, sprawdziła się co jeszcze bardziej podniosło poziom wilgotności. Przed odjazdem Leon i Felcia namyślili się na kąpiel w jeziorze. Teren kempingu opuściliśmy dopiero o 10:00.
Jechaliśmy teraz w kierunku Dębek. Droga dla rowerów była jeszcze węższa niż przed kilkoma laty, gdy tędy jechaliśmy. Z obu stron ’nadgryzała’ ją natura. W niektórych miejscach całkowita szerokość nie przekraczała metra. Było to niebezpieczne. Rowerzyści jadący z naprzeciwka nie bardzo chcieli zwalniać na nasz widok, a trzeba przyznać, że razem z sakwami zajmowaliśmy niemal całą przestrzeń. Zjazd na trawę z obładowanymi rowerami nie był najlepszym rozwiązaniem, ale nieraz jedynym by uniknąć zderzenia. Felicja od rana jechała o własnych siłach, bez holu. Musiała zachować ostrożność, zderzenie z rozpędzonym rowerzystą jadącym z naprzeciwka na pewno nie skończyłoby się dobrze.
W Bobolinie, po 8 km jazdy, zatrzymaliśmy się na lody. Uzupełniliśmy również butelki na wodę. Robiło się coraz cieplej. Na niebie nie było ani chmurki. Za wioską, Felicja zaliczyła upadek. Chcąc zjechać jak najbardziej do prawej, gdy mijał nas inny cyklista, złapała krawędź krawężnika i przewróciła się. Jechała wolno, więc uniknęła obrażeń. Trochę się jednak przestraszyła i przez kolejne kilka minut płakała.
W końcu doturlaliśmy się do Darłówka. Tu zaplanowałem obiad. W ulubionej knajpie Casa Nostra zjedliśmy 4 pizze! Po jedzeniu dzieci poszły penetrować okoliczne sklepiki. Leon jak zwykle pierwszy znalazł coś dla siebie. Była to duża, około 40 centymetrowa łódka. Nie bardzo mieliśmy miejsce na takie 'wybryki’. Z drugiej strony, to już któryś wyjazd, kiedy syn chciał kupić podobną zabawkę, więc tym razem się ugięliśmy. Oczywiście pod warunkiem, że sam będzie ją wiózł. Zakup też sobie sam opłacił, z pieniędzy, które odłożył od dziadków. Marysia i Fela nie znalazły nic dla siebie. No może z wyjątkiem Felicji, której spodobał się kotek, ale była to bardziej figurka na półkę, niż maskotka do zabawy. Dziewczyny zadowoliły się perspektywą, że jak pojawi się jakiś stragan z warkoczykami, to zatrzymamy się tam na wplatanie we włosy kolorowych kosmyków.
Była godzina 13:00. O tej porze, w niedzielę, zwykle były tu tłumy turystów. Oboje z Olą zauważyliśmy, że w tym roku było jakby luźniej. Dla nas super. Dla lokalnej społeczności, żyjącej z turystyki, z pewnością perspektywa była z goła odmienna. Opuściliśmy miasteczko. Felicja, zgodnie z obietnicą, została wpięta ze swoim rowerem pod hol. Po 6 km dojechaliśmy na mierzeję między jeziorem Kopań a Bałtykiem. Na plaży było niewielu urlopowiczów. Tak jak lubimy. Ustawiliśmy rowery i udaliśmy się na plażowanie. Pierwszy raz w tym roku. Dzieci zachwycone! W ruch poszły łopaty. Leon standardowo zaczął kopać basen. Na moje nieszczęście budowa rozpoczęła się dobrych kilka metrów od brzegu, więc zanim dokopaliśmy się do wody trzeba było się solidnie namachać. Finalnie cały projekt udało się nawet połączyć z morzem, za pomocą wykopanego kanału. Dzięki temu zapewniliśmy stały dostęp do świeżej wody.
Przyszedł czas na kąpiel w morzu, a także chrzest bojowy, nowej łajby Leona. Napompowaliśmy pływaczki oraz deskę do bodyboarding’u i ruszyliśmy na fale. Zabawa była przednia. Woda chłodnawa i na kąpiel zdecydowała się tylko Marysia i Leon. No i oczywiście ja. Słoneczko świeciło mocno, ale dzięki morskiej bryzie nie było to tak odczuwalne jak w głębi kraju. Gdyby nie potrzeba dotarcia na nocleg, zostalibyśmy tu do wieczora. O 17:00 wygrzebaliśmy się rowerami z piaszczystego zjazdu, z powrotem na drogę, ułożoną z betonowych płyt jumbo. Ten rodzaj podłoża był szczególnie uciążliwy dla Felicji, której malutkie 16″ koła inaczej reagowały na dziurawe płyty. Za kanałem łączącym jezioro, pojawiła się asfaltowa droga dla rowerów. W końcu ścieżka z prawdziwego zdarzenia. Przed Wiciem asfalt miał szerokość kilku metrów.
W Wiciu zrobiliśmy krótki przystanek na zdjęcie z kamieniem oznaczającym geograficzny środek polskiego wybrzeża Bałtyku. Do ośrodka wypoczynkowego Zakątek, dysponującego również terenem pod namioty, dojechaliśmy na 18:30. Przywitała nas ta sama sympatyczna Pani co 4 lata temu. Miejsce miało duże obłożenie. W większości były to przyczepy i kampery oraz turyści przebywający w parterowych domkach. Mimo to znalazło się miejsce i na nasze dwa, niewielkie namioty. Za nocleg zapłaciłem 110 zł. Przed wyjazdem zrobiłem listę potencjalnych miejsc noclegowych. Część z nich już kiedyś odwiedziliśmy. Tak było z Zakątkiem, który dobrze wspominaliśmy. Pomimo, że zaplecze sanitarne jak i kuchenne było bardzo dobre, okazało się, że w tym roku od nowa wyremontowano łazienki i teraz niczym nie ustępowały tym na szwedzkich kempingach.
Przyszedł czas na kolację. Skoczyłem z Marysią do sklepu po ser żółty. Ola przyrządziła z dziećmi jajecznicę i grzanki na maśle. Robota poszła tym sprawniej, że do dyspozycji było wspomniane zaplecze kuchenne. Nie musiałem rozkładać swojej kuchenki. Po kolacji, dziewczyny poszły wziąć prysznic, następnie ja i Leon. Przed snem zdążyłem jeszcze dokończyć relację z podróży. Spać poszliśmy dopiero po 23:00.
Dzień 3: Jarosławiec – Ustka, 33 km
Wstałem przed 6:00. Z prognozy pogody wynikało, że dziś będzie padać. Między 17:00 a 18:00 zapowiadano nawet burze. Nocleg planowaliśmy w Ustce – dystans 40 km. Po drodze kilka atrakcji w tym dwie obowiązkowe latarnie, plus pieczątki do paszportów latarnika. Harmonogram napięty. Należało się sprawnie zwinąć by pod latarnią w Jarosławcu zawitać w momencie otwarcia, czyli o 10:00.
Zwijanie obozu szło sprawnie. Towarzyszyły nam awantury starszego małżeństwa, które w nocy za dużo wypiło. Zachowywali się jak bohaterowie serialu „Kiepscy„, z tym że od czasu do czasu rzucali „mięsem”. Nie za dobry przykład dla dzieci, chociaż te miejscami miały niezły ubaw. Leon pokusił się nawet o komentarz w odniesieniu do starszej Pani mówiąc: „Ależ ta staruszka ma w sobie dużo emocji„. Działając w grupie udało nam się wyszykować na 8:30. Mieliśmy duży zapas czasu.
Przez godzinę kręciliśmy się po Jarosławcu czekając na otwarcie latarni. Miasteczko dopiero budziło się do życia. Od początku wyjazdu wzbudzaliśmy duże zainteresowanie. Raz, że byliśmy obładowani jak przysłowiowe woły. Dwa, że widok Felicji podczepionej na holu do mojego roweru był dla wszystkich nowością. Mały szkrab pedałujący razem z tatą na niby-tandemie wzbudzał uśmiechy. Na jednej z uliczek, przechodzący jegomość rozmawiając z rodziną, puścił taki tekst, po tym jak najpierw zobaczył dzieciaki, potem Olę i na końcu mnie: „Patrz, a stary jak zapierdzielony„. Trzeba jeszcze dodać, że sakwiarzy podróżujących w stylu podobnym do naszego spotykaliśmy niewielu. Rowerowej rodzinki nie widzieliśmy jak na razie żadnej.
Po zejściu z latarni i zebraniu pieczątek, zostałem przy rowerach. Ola poszła z dziećmi do muzeum Bursztynu. Około 11:00 ruszyliśmy dalej na południe. Musieliśmy objechać jezioro Wicko. W Łącku, zrobiliśmy krótką przerwę na coś słodkiego. Przy skwerku rosły wiekowe dęby nazywane Dębami Wolności. Obok znajdował się kościół pw. Zwiastowania NMP zbudowany w 1475 roku. Wokół kościoła rosły, liczące około 300 lat lipy, uznane za pomniki przyrody. Ruszyliśmy w kierunku Korlina, za którym wpadliśmy na ruchliwą drogę Darłowo-Ustka. Po 2 km zjechaliśmy na szuter, który zaprowadził nas do Marszewa.
Pod kościołem pw. Matki Bożej Różańcowej zrobiliśmy sobie zdjęcie nawiązujące do tego z przed czterech lat, gdy pierwszy raz jechaliśmy na rowerach wzdłuż wybrzeża. Najstarsza część budowli, pod którą teraz staliśmy, to gotycka wieża z II połowy XV w. Pozostała część świątyni pochodzi w 1863 r. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdowało się jezioro Marszewo. W tym roku wybudowano tu nowe pomosty oraz kompleks zjeżdżalni dla dzieci. Niestety niebo zakrywały coraz ciemniejsze chmury. Kąpiel mogłaby okazać się ryzykowna. Zastanawialiśmy się nawet przez chwilę nad tymi zjeżdżalniami, ale bilety wstępu nie były najtańsze (30 zł od osoby), a ryzyko, że zaraz będziemy musieli uciekać przed deszczem spore.
Chwilę po tym jak opuściliśmy Marszewo, zaczęło kropić. Skromny deszczyk przerodził się w poważną ulewę. Nie przejmowaliśmy się tym jednak, założyliśmy płaszcze i dodaliśmy gazu. Jechaliśmy po nowym odcinku R10. Asfalt położony na dawnym nasypie kolejowym pozwolił na rozpędzenie się do zadowalającej prędkości i nim się obejrzeliśmy, przekroczyliśmy granicę województwa pomorskiego. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do wioski Zaleskie. Według moich notatek, gdzieś w okolicy powinna znajdować się wiata. I faktycznie, obok niewielkiego placu zabaw i boiska, w centrum wioski, znajdowała się spora wiata ze stolikami i ławami. Miejsca wystarczyło także na schowanie rowerów a i ewentualne rozstawienie namiotów nie byłoby problemem, gdyby nie to, że dziś mieliśmy spać w Ustce.
Zbliżała się 14:00, zrobiliśmy się głodni. 100 metrów dalej była nawet jedna knajpa, lecz otwierali ją dopiero za godzinę. Zabrałem dzieciaki do pobliskiego sklepu, gdzie nabyliśmy prowiant na drugie śniadanie, które skonsumowaliśmy pod wiatą. Pieczywo z szynką, żółtym serem, ogórkiem i pomidorami. Potem, w formie przekąski, paluszki Beskidzkie. Przyjemnie było patrzeć jak deszcz kapie z dachu, a my mamy bezpieczne schronienie. Podjęliśmy kilka prób, by ruszyć dalej, ale za każdym razem, gdy wydawało się, że już nie kropi, po chwili znowu zaczynało mocniej zacinać. W końcu padła ostateczna decyzja, niezależna od widzimisię deszczu. Po kilku minutach jazdy, deszcz ustał, odpuścił. Bitwa wygrana, przynajmniej na jakiś czas.
Do Ustki dojechaliśmy nader sprawnie. Bezpiecznie prowadziła nas odseparowana od ulicy, asfaltowa droga dla rowerów. Początkowy plan zakładał zwiedzanie najciekawszych miejsc, w tym zachodniej części miasteczka, tej za portem. Mieliśmy też przeprawić się po przesuwanym moście. Rozsądek nakazywał jednak jak najszybsze znalezienie kempingu i rozbicie namiotów. W między czasie, Ola kupiła mleko na kolejny poranek oraz zupki instant , które nieco nas uratowały, bo bar zlokalizowany przy polu namiotowym okazał się być zamkniętym.
Ośrodek Borowinka dyspnował kilkunastoma drewnianymi domkami i sporym terenem pod namioty. Przynajmniej takie miałem wyobrażenie. Obsługa kempingu poszła ze mną, by sprawdzić czy mają miejsce na dwa namioty. Koniecznie chcieli przydzielić nam tak zwaną parcelę, którą z 3 stron okalały krzaki. Znalazło się takie miejsce. Chociaż w koło był ogromny zielony plac i osobiście nie widziałbym problemu, by tam się rozbić. Koszt noclegu wyniósł 89 złotych. Niewiele, biorąc pod uwagę, że uwzględniała dostęp do natrysków z ciepłą wodą oraz niewielkiej kuchni wyposażonej w niezbędne sprzęty. Podczas rozstawiania namiotów zaczęło kropić. Sprężyliśmy się maksymalnie i po 5 minutach siedzieliśmy już wewnątrz schronienia. Rzęsisty deszcz, miarowo walił o tropik naszych wakacyjnych domków. To się nazywa mieć farta!
Mijał 3 dzień wyjazdu. Każde z miejsc, w których nocowaliśmy, było zupełnie inne. Pierwszego dnia rozbiliśmy się na polu, które było świeżo skoszone. Niestety trawa nie była zebrana przez co kleiła się do klapek, namiotów i wszystkiego co położyliśmy na ziemi. W Jarosławcu było z kolei bardzo sucho. Ziemia na tyle twarda, że ledwo wbiliśmy w nią śledzie. Dziś zarówno trawa jak i ziemia były w porządku. Pojawił się jednak inny mankament. Ślimaki, takie bez skorupek. Były dosłownie wszędzie. A, że było mokro, to całymi hordami zaczęły wyłazić z okalających nas krzaków i obłazić namioty oraz wszystko co znajdowało się w przedsionkach. Walka była nierówna. Mimo, że zebrałem ich przynajmniej z setkę, posyłając zręcznym ruchem za płot, w mig pojawiały się kolejne.
Wieczorem poszliśmy się umyć. Jak zwykle na raty, czyli najpierw panie, potem panowie. Przyszedł czas na warsztaty artystyczne. Ola wyciągnęła dzieciom farby i po chwili cała trójka malowała nimi po kamieniach, które wcześniej sobie nazbierały. Po kolacji, na deser podano kisiel. Niestety Felicja i Leon nie doczekali, aż Ola wróci z kuchni i zasnęli. Ich porcje zjadła Marysia. Rozeszliśmy się do namiotów. Dokończyłem spisywanie najważniejszych informacji z przejazdu. Przed snem udałem się jeszcze na obchód terenu. Kilkanaście kolejnych ślimaków poleciało rozerwać się na sąsiedniej działce. Zasnąłem o 22:30.
Dzień 4: Ustka – Retowo, 34 km
Poranne szaleństwo, obudziłem się dopiero o 7:00! Pół godziny zeszło mi na próbie połączenia nawigacji Garmina z telefonem w celu zgrania wczorajszej wycieczki do aplikacji Strava – bezskutecznie. W końcu się udało, ale za pośrednictwem telefonu Oli. Noc była spokojna. Trochę wietrzna, ale dzięki temu namioty nie był tak mokre po wieczornej zlewie. Na tropikach można było zaobserwować ślady pozostawione przez ślimaki, większych zniszczeń nie zaobserwowałem. O 8:00 zaczęliśmy szykować się do odjazdu. Pakowanie, śniadanie i te sprawy. Pole opuściliśmy punkt 10:00.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, chmury się rozwiały i na niebie zagościło słońce. Pomimo tego temperatura była całkiem przyjemna – około 20 stopni. To dzięki wietrzykowi, który nas owiewał. W pobliskiej Biedronce zrobiliśmy większe zakupy, na dwa dni, podczas których dostęp do sklepów ograniczał się do tych wiejskich, w których z zaopatrzeniem bywa różnie. Przejeżdżając przez zabytkową część Ustki, nie sposób było nie zauważyć tradycyjnych domów w kratę. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do latarni morskiej. Pamiątkowe pieczątki oraz wdrapanie się na wierzchołek budowli poszły gładko.
Miasteczko budziło się do życia. Ustaliliśmy, że drugie śniadanie zjemy gdzieś w spokojniejszym miejscu. Po blisko 10 km dojechaliśmy do zejścia na plażę w Orzechowie. Znajdował się tu wysoki klif oraz malowniczy, bukowy las. Ludzi niewiele, ale spokojnie nie było. Od morza ciągnął zimny, porywisty wiatr. W najniższym punkcie płynął strumień Orzechowa, drążąc głęboki jar. Ustawiliśmy się za większym z drzew i spałaszowaliśmy kanapki zrobione przez Olę. Tym razem, poza suchą bułą i wsadem z sera i szynki, znalazło się też masło. Okazało się, że termiczny plecak z Decathlon’u sprawdza się całkiem nieźle i można w nim przewieść niektóre produkty wymagające niższych temperatur.
W promieniu kilometra, znajdowała się kolejna atrakcja. Wysoka na 40 metrów wieża przeciwpożarowa o nietypowej konstrukcji. Większość tego typu obiektów jest ażurowa, zrobiona z metalowych profili. Ta była konstrukcją zamkniętą, ze schodami wewnątrz. Droga na górę była stroma i długa, ale widok rekompensował trudy wspinaczki. Obiekt należał do Lasów Państwowych i co ciekawe wejście było za darmo. Porządku pilnował starszy pan, kontrolujący liczbę osób jednocześnie przebywających w wieży. Dzięki lornetce jaką Leon zabrał na wakacje mogliśmy dokładnie prześledzić trasę jaka pozostała nam tego dnia do przejechania. Na odjezdne, zakupiliśmy od wspomnianego pana pudełko świeżo zebranej borówki, z plantacji jego rodziny. Były bardzo smaczne.
Następne ciekawe miejsce znajdowało się ponownie o przysłowiowy ’rzut beretem’. Wydma Orzechowska, po której prowadziła ścieżka dydaktyczna z opisami najciekawszych punktów na jej drodze. Sama wydma góruje 23 metry ponad teren, na którym się znajduje. Tworzy ona czoło moreny, która powstała w okresie zlodowacenia. Ścieżka poprowadzona była po drewnianej kładce, wspinającej się na najwyższy punkt wzniesienia. W pierwszej kolejności poszedłem z dziećmi, potem wysłaliśmy Olę.
Trasę tegorocznej wyprawy zaplanowałem tak, by tam gdzie to możliwe, zobaczyć inne miejsca, niż te, które widzieliśmy 4 lata temu. Wtedy minęliśmy Orzechowo i Poddąbie, jadąc przez Wytowno i trzymając się szlaku R10. Tym razem trzymaliśmy się bliżej nadmorskiego klifu. Wspólnie z Olą zgodziliśmy, się że taki wariant jest widokowo dużo ciekawszy. Raz, że drogę stanowił dobrze ubity szuter a dwa, że jechaliśmy w cieniu lasu, co nie było bez znaczenia przy słonecznej pogodzie.
Przed Poddąbiem postanowiliśmy skorzystać z dobrej aury. Ola wzięła dzieci i wszyscy razem zeszli na plażę, wejściem numer 13. Obok znajdował się ciekawy mostek przewieszony nad dolinką, którą płynął niewielki potok. I właśnie ujście tego strumyka do morza, dzieci obrały za cel. Znajdowało się tu trochę kamieni i gliniaste podłoże. W sam raz by zbudować tamę z prawdziwą zaprawą. Tematem zajęła się Marysia i Leon. Felicja lepiła w tym czasie pączki z gliny.
Po aktywnym odpoczynku, pojechaliśmy do Dębiny. Tu wypatrzyłem ciekawą knajpkę, w której już kiedyś jedliśmy – Stodoła Rybaka. Okazało się, że dwa miesiące temu, miejsce przejął nowy właściciel. Nadarzyła się okazja by sprawdzić, czy zmiana wyszła na lepsze. Pizze z pieca opalanego drewnem były wyśmienite, dorsz z frytkami także. Jedzenie było tak smaczne, że dzieci poprosiły o dokładkę. Po takim posiłku nabraliśmy energii na przejechanie kolejnych 10 km, jakie dzieliły nas od miejsca noclegu.
Z początku udaliśmy się w kierunku Rowów. Jechaliśmy wzdłuż ruchliwej ulicy, oddzieleni od aut wyłącznie namalowaną linią. Przed samym miasteczkiem odbiliśmy na północ. Tu zrobiło się już pusto. Nawierzchnię stanowiły wybrakowane, dziurawe płyty jumbo. Trzymaliśmy się zachodniego brzegu jeziora Gardno. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, znajdowały się tereny bagienne i trzcinowiska. Dzieciaki się trochę niecierpliwiły. Felicja, podobnie jak wczoraj, była znowu na holu. W ten sposób mogliśmy poruszać się sprawniej a i samej zainteresowanej było to bardzo na rękę, a może w zasadzie nogę.
Do Surfcampu w Retowie dotarliśmy o 18:30. Tu powitał nas, z szerokim uśmiechem, przesympatyczny właściciel. Dzieci widząc dostęp do jeziora nabrały ochoty na kąpiel. Doradzono nam by rozbić się czym prędzej i puścić młodzież do wody, a sprawy formalne zostawić na potem. Rozłożenie namiotów, zdjęcie i ułożenie w nich sakw oraz ustawienie rowerów trwało ekspresowe 20 minut. Duża w tym zasługa młodszej części ekipy, której jak na czymś zależy potrafi się sprężyć. O 19:00 cała trójka była już w wodzie, przebrana w stroje kąpielowe i zabezpieczona bojkami. Nadmuchałem im materac do pływania. Dodatkowo wypożyczyłem SUP’a. Marysia od dawna chciała spróbować jak się na czymś takim pływa i w końcu nadarzyła się okazja. Przy tym wszystkim, miejsce idealnie nadawało się na ćwiczenia, 200 metrów w głąb jeziora woda sięgała dzieciom zaledwie do pasa. Mimo to wszedłem z nimi do wody. Raz żeby asekurować najmłodszą Felicję. Dwa, że zachodzące słońce robiło świetny klimat. Górująca nad taflą jeziora góra Rowokół dodawała trochę egzotyki, niczym jakiś wygasły wulkan na tropikalnych wyspach.
Po godzinie pluskania, wodnych szaleństwach a także błotnej kąpieli. Wróciliśmy do Oli. Przyszedł czas na kąpiel i kolację. Gdy poszedłem rozliczyć się z właścicielem, ten powiedział, żebym podszedł rano. Teren bazy był duży, niemal w całości wypełniały go przyczepy kempingowe i kampery. Mimo to panowała cisza i spokojna atmosfera. Miejsce tworzą ludzie, a Ci różnili się od turystów, jakich spotkaliśmy na naszej drodze w dużych ośrodkach jak Jarosławiec czy Ustka. Myślę, że duże znaczenie w takich przypadkach ma odległość od morza. Im dalej, tym spokojniej.
Gdy wróciłem z pod prysznica, dzieci skrzętnie rysowały kredkami w swoich notesach. Marysia spisywała dodatkowo swoją relację z wyprawy okraszając ją rysunkami. Najwięcej rysowała jednak Felicja, w trakcie 5 minut potrafiła natrzaskać kilka szkiców. Śmialiśmy się, że przy takim rozmachu, nie starczy jej jeden notes do końca wyjazdu. Ale na wenę nic się nie poradzi. Przyszedł czas na kolację. Towarzystwu zamarzyły się grzanki. I najlepiej gdyby zrobił je tata, bo z uwagi na komary, reszta wolała zostać w namiocie, chroniona od insektów gęstą siatką moskitiery. Udało mi się jednak namówić Olę i Leona na pomocników. Wspólnymi siłami upichciliśmy smakowite grzanki.
Chociaż rozbiliśmy się w pewnym oddaleniu od jeziora, jak tylko zaszło słońce, wilgoć zaczęła osiadać na namiotach. Zastanawiałem się czy zaliczymy powtórkę z noclegu nad jeziorem Bukowo? Jedno było pewne, zamiast ślimaków, tym razem zaatakowały nas moskity. Ubranie skarpet, długich spodni oraz bluzy, nieco pomogło opanować sytuację. Kolejnego dnia zapowiadano deszcz. Tym lepiej, że dziś udało nam się wykorzystać dobrą pogodę i dzieciaki dwa razy w ciągu dnia miały okazję pobawić się nad wodą.
Dzień 5: Retowo – Łokciowe, 26 km
Wstałem przed 6:00, sprawdziłem prognozy. W planie opady deszczu a nawet możliwe burze. Zatem pogoda w kratkę. Chociaż tego deszczu to niewiele, raczej opady punktowe a nie całodzienne zlewy. Więc i tak nieźle. Do przejechania niewiele. Zaplanowany odcinek do Smołdzińskiego Lasu to około 22 km. Jak się sprawnie zbierzemy i zaliczymy wszystkie atrakcje to przed deszczem powinniśmy zdążyć rozbić namioty na kolejnym kempingu.
Ola wstała niedługo po mnie. Zarządziliśmy szybkie pakowanie połączone z jedzeniem śniadania. Udało nam się zapakować większość sakw i mój namiot, po czym zaczęło kropić. Niewiele, ale jednak. Dlatego śniadanie dokończyliśmy w namiocie u dziewczyn, którego przezornie nie składaliśmy w tym samym czasie co nasz. Po ustaniu deszczu, nie zwlekając, spakowaliśmy drugi namiot i o 9:20 byliśmy gotowi do odjazdu. Po opłaceniu noclegu, w kwocie 102 zł, ruszyliśmy dalej trzymając się, w niedużym oddaleniu linii brzegowej jeziora Gardno. Za miejscowością Gardna Wielka skręciliśmy w lewo, na znaną nam drogę, wyłożoną betonowymi płytami.
By urozmaicić nieco jazdę, postanowiłem, że za rzeką Łupawą zjedziemy w kierunku obszaru ochrony ścisłej Gardnieńskie Lęgi. Prowadziła tam ścieżka przyrodnicza o tej samej nazwie. Z początku jechało się przyjemnie. Gdy podjechaliśmy do granicy jeziora, droga zniknęła i pojawił się niewysoki, trawiasty wał, usypany z piasku. Poznać to można było po tym, gdyż co rusz, napotykaliśmy piaszczyste placki wystające ponad trawę. Jazda po takiej nawierzchni była niczym ramolenie się pod górę. 6-7 km na godzinę, nie więcej. Koła objuczonych sakwami rowerów zapadały się na nierównej powierzchni. Do tego, zewsząd atakowały nas rządne krwi insekty, moskity i gzy. Przejazd niemal 3 km tą drogą okupiony był nerwową atmosferą. Dzieci, a szczególnie Leon, w myślach, pewnie wyklinały, że podkusiło mnie skręcić w to miejsce. Kiedyś jechałem tędy z Olą i lepiej zapamiętałem ten odcinek. Choć trzeba przyznać, że była to wtedy typowa, jednodniowa wycieczka bez sakw.
Po dojechaniu do ’płytowej’ drogi, humory się poprawiły. Ola zapodała wszystkim coś słodkiego na ząb i na twarzach zawitały ponownie uśmiechy. Kilometr dalej, minęliśmy znak informujący, że wjeżdżamy do Słowińskiego Parku Narodowego. Przejazd leśną, szutrową drogą, był całkiem przyjemny. Teren płaski, koła kręciły się niemal same. Leonowi jechało się na tyle dobrze, że postanowił pobawić się w grę ’jak długo pojadę bez trzymanki’. Zabawa skończyła się na pierwszym wystającym korzeniu. Pomimo widowiskowej wywrotki, u gracza nie ucierpiało nic poza dumą.
Na tym etapie wycieczki, zatrzymaliśmy się nad dwoma jeziorami Dołgie Małe i Dołgie Duże. W tych samych miejscach co 4 lata temu. Póki co nie zapowiadało się na deszcz, czyżby prognozy miały się nie sprawdzić? Byłbym rad z takiego obrotu sprawy. Przed Czołpinem wjechaliśmy na wąską ścieżkę, która niedługo potem zamieniła się w tor przeszkód złożony z korzeni, dziur i błota. Niektóre wymuszały na nas zejście z rowerów i prowadzenie ich bokiem po zaroślach. Z tego fragmentu trasy najbardziej niezadowolona była tym razem Marysia. Do najmniej narzekających należała oczywiście Felicja.
O 12:00 dojechaliśmy pod, mierzące 56 metrów wysokości, wzgórze, na którym posadowiona była latarnia morska w Czołpinie. Na zaproszenie do towarzyszenia mi w wizytacji placówki odezwała się tylko Felcia. Ruszyliśmy wspólnie pod górę. Samo dojście do latarni trwało długo. Szliśmy po nowo wybudowanych schodach. Naliczyłem 326 stopni! Na finiszu znajdowała się latarnia. Początkowo mieliśmy tylko wbić pieczątki i zejść z powrotem. Tabliczka na drzwiach informowała jednak, że kasa biletowa jest w górnej części wieży. Nie było rady. Pokonaliśmy kolejnych 88 stopni. Grzechem byłoby nie kupić biletu i nie wejść jeszcze kilkanaście stopni na balkon okalający miejsce, w którym znajdowało się światło latarni. Dodatkowo okazało się, że z Kartą Dużej Rodziny, bilet kosztować mnie będzie całą złotówkę. Felicja z uwagi na wiek wchodziła za darmo. To miła niespodzianka, po tym jak w poprzednich latarniach musieliśmy płacić pełną stawkę. Za przybicie pieczątki do Oli paszportu nie musiałem wnosić żadnej opłaty.
Gdy zeszliśmy do reszty ekipy, Ola była w trakcie przyrządzania kanapek. Część z tuńczykiem na wytrawnie oraz na słodko, z truskawkowym dżemem babci Marysi. W pewnym momencie, z oddali, dało się słyszeć grzmoty. Czyżby zlewa miała nas nie ominąć? Czym prędzej pospieszyliśmy do Muzeum Słowińskiego Parku Narodowego w Czołpinie znajdującego się w dawnym domu latarnika. Na terenie znajdowała się spora wiata z kilkunastoma stołami, ustawiliśmy tam rowery. Zostałem przy nich jako stróż. Ola zabrała dzieci do wnętrza muzeum.
Gdy pisałem relację z wyjazdu, chwilę pokropiło, ale raczej tak dla draki. W tym czasie, Ola razem z młodzieżą edukowali się z wiedzy biologiczno-geograficznej. I tu znowu niespodzianka, wejście do muzeum dla posiadaczy KDR było po złotówce. Karta zaczęła się w końcu przydawać. Po wyjściu, dzieci opowiadały o tym co najbardziej zapadło im w pamięć. Były to okulary VR, w których można było ’wejść w skórę’ ptaka i z góry obserwować okolicę.
Godzina była wczesna. Postanowiłem, że pojedziemy nieco dalej i sprawdzimy jak wygląda kemping we wsi Łokciowe. I chociaż w planach było jeszcze wdrapanie się na czołpińskie wydmy, nie chcieliśmy kusić losu tylko zadbać o przygotowanie suchego lokum do spania. Inna sprawa, że kończyła nam się woda a następnych sklep znajdował się za Smołdzińskim Lasem, gdzie pierwotnie mieliśmy nocować.
Ostatnie 6 km jazdy asfaltem minęło szybciutko. Znowu pokropiło kilka minut i szybko przestało. W zasadzie można było nawet nie wyjmować płaszczy. Wybór wydawał się słuszny. Tym bardziej, że następnego dnia mieliśmy przejeżdżać przez bagna za Klukami. Dzięki temu manewrowi, mogliśmy pokusić się o to, żeby nazajutrz nocować w Żarnowskiej a nie w Izbicy jak zaplanowałem.
Około 14:00, po zaopatrzeniu się w wodę i zjedzeniu lodów w jedynym sklepie jaki dziś mieliśmy okazję mijać od Gardny Wielkiej, zawitaliśmy na pole namiotowe Historic Camp. Wyglądało na to, że deszczu już dziś nie uświadczymy. Gdyby nie fakt, że odcinek Kluki-Skórzyno to niezła ’zabawa’ w błocie, na torze przeszkód, pewnie pojechalibyśmy dalej. Niemniej uznaliśmy, że zostaniemy tu i zregenerujemy siły na jutro. Minęła pora obiadowa a nieopodal znajdowała się restauracja Stodoła. Zadowoleni, że prognozy pogody się nie sprawdziły, postanowiliśmy to uczcić zamawiając solidne, obiadowe porcje. Do tego dołożyłem sobie jeszcze piwo.
Na terenie kempingu przywitała nas sympatyczna, młoda właścicielka. Na przeciwko ogrodzenia, w rządku, ustawione były historyczne, wojskowe pojazdy. Sprawdzając to miejsce przed wyjazdem myślałem, że są tu organizowane zloty militarne. Okazało się, że tata prowadzącej pole namiotowe, trzyma tu zabytkowe pojazdy. Szczególnie zainteresowany wystrojem miejsca był nie kto inny jak Leon. Po rozbiciu namiotów i rozpakowaniu rowerów udaliśmy się do recepcji, która była jednocześnie barem.
Pod wieczór zamówiliśmy polecaną przez właścicieli kiełbasę. Była świetnie doprawiona, robiona specjalnie na zamówienie. Drugim specjałem szefowej była grochówka. Oba przysmaki były na bieżąco podgrzewane w kuchni polowej. Takiej samej, z której korzystali kiedyś żołnierze. Danie było tak sycące, że najedliśmy się z Olą we dwoje jedną porcją. Dzieci z kolei zamówiły gofry i naleśniki. Leon nieśmiało zapytał mnie czy mógłby wsiąść do jednego z wojskowych pojazdów. Spodobał mu się model na gąsienicach, który w tylnej części paki miał wieżyczkę z karabinami. Dostaliśmy zgodę, a nawet więcej. Narzeczony prowadzącej kemping, uruchomił pojazdów i zaprosił Leona, Marysie i Felicję, na krótką przejażdżkę. Emocji było co nie miara, jeszcze nigdy nie jechały wojskowym transporterem, a dodatkowo mającym napęd gąsienicowy! To był bardzo miły gest a zarazem wielka niespodzianka dla dzieci.
Kemping był dobrze utrzymany. Do dyspozycji gości były dwie łazienki oraz prysznice z ciepłą wodą. Teren trawiasty i bez nierówności. Miejsca do rozbicia namiotów dużo. Koszt noclegu wyniósł 110 zł. Przed pójściem spać, Ola wykąpała dzieci i zrobiła niewielkie pranie. Z początku rozwiesiłem je między drzewami, ale coś mnie tknęło i przepiąłem sznurek pod zadaszenie, gdzie stały rowery. Przezorny, zawsze ubezpieczony. Do snu ułożyliśmy się o 22:00.
Dzień 6: Łokciowe – Żarnowska, 42 km
Pobudka o 6:30. Dziś znowu zapowiadano opady. Niewielkie, więc odnosząc się do wczoraj, również mogliśmy mieć nadzieję, że będzie to tylko straszak. Pierwsze krople spadły na nas jak zwijaliśmy obóz. I tak samo jak dzień wcześniej, mój namiot był już założony, a dziewczyn jeszcze stał. Na niebie przewijały się chmurki i w zasadzie nie wiadomo, z której to padało. Najważniejsze, że opad był znikomy. Dodatkowo mieliśmy jeszcze zadaszenie, pod którym bezpiecznie zjedliśmy śniadanie.
Po nocce, tropik mojego namiotu ponownie był bardzo wilgotny. Namiot dziewczyn nie łapał tak łatwo wilgoci. Może dlatego, że był uszyty z grubszego materiału? Ponownie zwijaliśmy namioty, które nie były całkowicie dosuszone. Szkoda na to czasu. Pożegnaliśmy się z miłymi właścicielami prowadzącymi kemping i ruszyliśmy do kolejnej wioski na naszej drodze. A były to Kluki. Mieściło się tu Muzeum Wsi Słowińskiej.
Na rozległym terenie, wśród wiekowych drzew, stały szachulcowe chaty, zbudowane w tym miejscu w XVIII, XIX i XX wieku. W każdej tętniło życie. I to dosłownie. Poza standardową ekspozycją, w pomieszczeniach znajdowała się obsługa muzeum, przebrana w stroje z minionej epoki. Odwzorowywali czynności jakimi trudnili się kiedyś mieszkańcy tych ziem. Poza gotowaniem zupy czy przygotowywaniem powideł, co wykonuje się do dziś, było też na przykład zaplatanie sieci rybackich, przędzenie przy użyciu drewnianego kołowrotka czy kopanie torfu. Marysia i Leon mieli możliwość spróbować wykopać własną cegiełkę z torfu, który niegdyś służył jako materiał do opału.
Wpierw, na zwiedzanie wyruszyła Ola z dziećmi. Gdy stałem przy rowerach, obok zatrzymała się kobieta. Poza niewielką sakwą na bagażniku, miała też pakunek przytwierdzony do kierownicy. Był to wiklinowy kosz a w nim pies. Z ciekawości podszedł zapytać jak czworonogowi podoba się podróżowanie w ten sposób i ile jest w stanie tak przejechać. Zdziwiłem się, gdy wyszło na jaw, że oboje podróżują tak aż ze Świnoujścia. Wspólnie zmierzają na Hel. Kierunek ten sam co nasz, tylko dystanse dłuższe bo po około 80 km dziennie. Na dziś planowała dotrzeć do Białogóry. Zastanawiała się tylko, którędy jechać. Na około, trasą R10. Czy może na skróty, niepewną drogą przez mokradła, na południe od Kluk.
Zaproponowałem, że możemy pojechać razem, drugim wariantem. Agnieszka, bo tak miała na imię właścicielka uroczego jamnika, przystała na ten plan. Gdy pierwsza część ekipy wróciła ze zwiedzania, ja poszedłem obejrzeć to ciekawe miejsce. Oprowadzały mnie Marysia i Leon, wcielając się w rolę przewodników. Po opuszczeniu muzeum, ruszyliśmy dalej, z nowo poznanymi podróżnikami. Kolejny cel, to wieża widokowa nad jeziorem Łebsko. Trzecim co do wielkości zbiornikiem wodnym w Polsce. Pogoda była coraz lepsza, świeciło słońce. Wyglądało na to, że zapowiadane opady deszczu mogliśmy traktować z przymrużeniem oka.
Agnieszka jechała na przedzie. Bynajmniej nie dlatego, że znała trasę na pamięć. Za to jej pupil, który zwał się Norek, był święcie przekonany, że kapitan może być tylko jeden i będzie nim właśnie on. Za każdym razem, gdy próbowałem ich wyprzedzić, głośno, i nieustępliwie szczekał. Tym razem musiałem pogodzić się ze zmianą roli, i chociaż nadal po cichu wydawałem komendy, gdzie trzeba skręcić i jak jechać, to robiłem to z ukrycia. Odcinek Kluki-Izbica, z informacji jakie znalazłem w intrenecie, był w tym roku wyjątkowo wredny dla rowerzystów. Tereny te przyjęły nadzwyczaj dużo wody i o przeprawieniu się na odcinku prowadzącym przez Lisią Górę mogliśmy zapomnieć.
Już pierwsza część, która zazwyczaj nie nastręcza dużo problemów, okazała się nie być łatwa do przebycia. A to za sprawą dwóch przeszkód, o których dowiedzieliśmy się zawczasu. Przejeżdżając jedną z kładek, ułożonych nad bagniskiem, spotkaliśmy pracownika Słowińskiego Parku Narodowego. Z rozmowy wyszło, że po drodze pojawią się dwa miejsca, które mogą sprawić nam kłopoty. Pokazał nam je nawet na telefonie. Uznałem jednak, że damy radę.
Drewniane kładki, które nie najlepiej wspominam z przed 4 lat, gdy przemierzaliśmy je z młodszymi dziećmi oraz przyczepką podpiętą do mojego roweru, teraz okazały się nawet nie takie straszne. Felicja szła na piechotę a ja zamiast obładowanej bagażami przyczepki miałem wpięty tylko lekki rowerek najmłodszej córki. Bułka z masłem… dopóki nie dojechaliśmy do pierwszej przeszkody. Bagienka, nad którym nie było już ułożonej kładki. Za to wzdłuż, narzucane były różnej średnicy gałęzie, mające ułatwić przejście suchą stopą. I faktycznie suchą stopą można by było przejść, gdyby nie to, że mieliśmy jeszcze rowery z bagażami. Na pierwszy rzut poszedł sprzęt Agnieszki. Psa w koszyku przeniosłem osobno, potem rower. To samo z naszymi rowerami. Odczepiłem tylko rowerek Felicji. Istniało bowiem ryzyko, że małe kółko może się gdzieś zaczepić i nie będę w stanie przepchnąć dwóch złączonych rowerów.
200 metrów dalej druga i ostatnia przeszkoda. Tym razem frywolna rzeczka Klukówka, postanowiła rozdzielić swój nurt i jedną z odnóg puścić zaraz za miejscem, gdzie urywała się ostatnia z drewnianych kładek. Przeszkoda, szeroka na około 4 metry i głęboka po kolana, nie dawała szans na przejazd w siodle. Tym bardziej, że zaraz za kładką był wysoki stopień i próba jazdy skończyłaby się, dla ewentualnego śmiałka, w najlepszym razie efektownym fikołkiem. W najgorszym zaś, uszkodzeniem roweru lub bagażu.
Przeprowadzanie rowerów też nie było najlepszym pomysłem. Woda z powodzeniem sięgnęłaby powyżej połowy kół wdzierając się do piast i suportu, co w niedługim czasie mogłoby doprowadzić do uszkodzenia tych podzespołów. O ile przeniesienie kosza z psem, roweru Agnieszki, a także rowerów dzieci nie stanowiło dużego wyzwania. To już nasze jednoślady były ciężkie. Nie bardzo mieliśmy ochotę na rozsakwianie sprzętu, więc wspólnymi siłami z Olą jakoś przenieśliśmy nasze ’konie’. Byliśmy uratowani! Dzięki temu manewrowi, uniknęliśmy objazdu, który dołożyłby nam dodatkowe 11 km.
Do Główczyc dojechaliśmy już bez kłopotów. Najpierw po betonowych płytach, które teraz uznaliśmy nawet za bardzo wygodne. Potem trochę szutru, a w miasteczku po asfalcie. Zatrzymaliśmy się w Biedronce. Ola obkupiła nas w prowiant na kolejny dzień, ale i na drugie śniadanie, które zaplanowaliśmy zjeść na przysklepowym parkingu. Agnieszka postanowiła jechać dalej, miała na dziś znacznie większy dystans niż my. Pożegnaliśmy się, życząc sobie wzajemnie szczęśliwej drogi. Uczta się rozpoczęła. Świeże bułki z masłem, do tego żółty ser, szyneczka. Zielony ogórek i pomidorki. Dla dzieci mozarella w kulkach a dla nas papryczki nadziewane fetą… jedzenie jak na salonach, z tym, że na parkingu. Na deser jeszcze słodkie ciastka z budyniem i konfiturą. No, taki posiłek powinien wystarczyć do końca dnia… i wystarczył.
Po napełnieniu brzuszków pojechaliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy kościele pw. Św. Apostołów Piotra i Pawła. Wzgórze, na którym stał, przed wprowadzeniem chrześcijaństwa, było miejscem kultu pogańskiego. Pierwsza świątynia stanęła tu już w XI wieku, była to sama wieża. Kościół wzmiankowany był w 1577 roku. Niecałe sto lat później spłonął, lecz wkrótce został odbudowany. W 1773 roku mieszkańcy wypędzili stąd pastora Petrusa Schimańskiego, który chciał wprowadzić kazania w języku niemieckim. Do roku 1886 roku udało się utrzymać nabożeństwa i wygłaszanie kazań po kaszubsku. Obecnie istniejący kościół parafialny pochodzi z 1881 roku i wzniesiony został na miejscu poprzedniego, starego, który wcześniej rozebrano.
Zabrałem dzieci na taras widokowy za kościołem. Poniżej znajdował się cmentarz, a w oddali widok na okoliczne pola i trzęsawiska. Felicję zaciekawiła kaplica cmentarna z 1869 roku. Po wejściu do środka postanowiła się pomodlić, była dumna z tego, że tak jak starsze dzieci zna już podstawowe modlitwy. Po chwili zadumy wsiedliśmy na rowery i dość prędko dostaliśmy się do Izbicy. Jechaliśmy po ruchliwej ulicy, ale wygoda poruszania się po asfalcie przyćmiewała niebezpieczeństwa jakie mogły wynikać ze współdzielenia drogi z autami. Przed wioską weszliśmy jeszcze na platformę widokową, z której rozpościerał się widok na rezerwat Bagna Izbickie.
Jeszcze kilka minut i dotarliśmy do Bazy turystycznej Familia. Plan minimum na dziś został osiągnięty. Postanowiliśmy jednak dołożyć jeszcze kilka kilometrów i dojechać do Żarnowskiej. Na pokrzepienie zakupiliśmy lody i w dobrych humorach wsiedliśmy na rowery. Do mostu na rzece Łeba, prowadziła znośna szutrówka. Tu zapytałem kto chce ze mną odbić kilometr w bok by zobaczyć obszar ochrony ścisłej Gackie Łęgi. Odzew był nikły i znowu tylko Felicja nie chciała bym jechał sam. Popruliśmy więc razem. Ścieżka dojazdowa była całkiem niezła, jak na miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Na końcu znajdowała się okazała platforma widokowa. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć i wróciliśmy do reszty drużyny.
Ostatni odcinek z osady Gać do Żarnowskiej pamiętaliśmy jako bardzo zapiaszczony. Tę część dzieci wspominały nie najlepiej. Tymczasem teraz piachu było niewiele i jechało się na prawdę dobrze. Nawet komarów było jakby mniej. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy kładce, z której można było obserwować Wielkie Bagna. Widok był sielski. Cisza, kolory wodnej roślinności i brodzące w wodzie żurawie… wszystko niczym z pejzażu jakiegoś romantycznego malarza. Po udanej sesji zdjęciowej pojechaliśmy dalej. Zanim się obejrzeliśmy a pojawiły się pierwsze zabudowania Żarnowskiej.
Podskoczyliśmy jeszcze w okolice pomostu nad jeziorem Łebsko, nad którym 4 lata temu zażywaliśmy porannej kąpieli. A tu niemiła niespodzianka. Pomost zamknięty do użytku turystów a plaża zlikwidowana. Później okazało się, że władze SPN, zakazały plażowania w tym miejscu i włączyły teren w obszar parku. Kilkanaście minut później wjechaliśmy na teren kempingu U Woja. Przywitał nas ten sam, starszy pan co ongiś. Wskazał miejsce, gdzie możemy się rozbić. Na tak zwanej wyspie. Teren za rowem wypełnionym wodą, mieliśmy do wyłącznej dyspozycji. Do tego zamykana wiata z lodówką i kuchenka tylko dla nas!
Dzieci szybko skumały, że w około skaczą liczne żabki. Już po kilku minutach, nasza wielozadaniowa, składana miska, zapełniła się kilkoma płazami, które miały wątpliwą okazję by stać się ’zabawkami’ dla dzieci. Całe szczęście historia potoczyła się dla owych zwierzątek dobrze i niedługo potem wróciły na wolność. Gdy poszedłem się rozliczyć, wdałem się w dłuższą pogawędkę z gospodarzem. Po rozmowie oznajmił, że jako stałym bywalcom, da nam rabat i nie podliczy dzieciaków. Mega sympatyczne przywitanie, podobnie jak to przed 4 laty gdy trafiliśmy na ognisko z kiełbaskami organizowało przez wspomniane małżeństwo. Za nocleg zapłaciłem ostatecznie tylko 60 zł.
Widać było, że właściciele mają pomysł na to miejsce. Z roku na rok wdrażają nowe rozwiązania i mają plan na kilka lat do przodu. Wszystko dobrze przemyślane i ułożone. Pole namiotowe godne polecenia! Pod wieczór poszliśmy się wszyscy wykąpać. Za nami zostawiliśmy chyba najtrudniejszy odcinek trasy R10 jaki czekać może rowerowych wędrowców podróżujących wzdłuż polskiego wybrzeża Bałtyku. Leon i Felicja szybko zasnęli w swoich namiotach. My z Olą i Marysią zrobiliśmy sobie jeszcze po kisielu z ciastkami i niedługo potem także się położyliśmy. Była godzina 23:10.
Dzień 7: Żarnowska – Kopalino, 38 km
Obudziliśmy się kilka minut przed 7:00. Tropiki namiotów ponownie były bardzo mokre, mimo że w nocy nie padało. Różnica temperatur zrobiła jednak swoje i na wewnętrznej stronie tropików utworzyła się solidna warstwa kropelek wody. Wywiesiłem część namiotu do wyschnięcia. Z namiotem dziewczyn nie było to takie proste, bo zewnętrzna warstwa była niemal zintegrowana z sypialnią a rozpinanie go zajęłoby sporo czasu. Dzieci od rana rozpoczęły ’polowanie’ na żabki. Potem przeniosły się na plac zabaw. Kemping opuściliśmy około 10:00. O tej właśnie porze najczęściej byliśmy gotowi do jazdy. Oczywiście, gdy sytuacja tego wymagała, można było zwinąć się wcześniej, ale z reguły czas odjazdu uzależniony był od tego, o której wstały dzieci.
Zapowiadał się kolejny słoneczny dzień. Mieliśmy kilkanaście kilometrów zapasu co dawało pewną swobodę w jeździe i zwiedzaniu kolejnych atrakcji. Na wjeździe do Łeby, postój na zakupy w Lidlu. Kolejny większy sklep na naszej drodze będzie dopiero w Krokowej, za dwa dni. Różnica cen i asortymentu między popularnymi dyskontami a małymi sklepikami w nadmorskich miejscowościach jest na tyle duża, że nieraz robiliśmy większe zapasy. Tu największym ograniczeniem była ilość miejsca jakim dysponowaliśmy w sakwach.
Na głównym deptaku w Łebie, zatrzymaliśmy się przy długo wyczekiwanym, przez dziewczyny, stoisku z warkoczykami. Najpierw Marysia a potem Felicja. Ze spokojem siedziały podczas, gdy młoda dziewczyna wplatała im we włosy po dwa kolorowe pasemka sztucznych kosmyków. Po zabiegach upiększających, ruszyliśmy w kierunku morza. Turystów było całkiem sporo. Przed zejściem na plażę znajdował się Discovery Park, coś w rodzaju lunaparku z atrakcjami dla najmłodszych. Poprosiłem by dzieci wybrały sobie po dwie atrakcje po czym zakupiliśmy żetony na ich opłacenie. Na pierwszy rzut poszła jazda elektrycznymi autkami po miasteczku ruchu drogowego. Potem skakanie na trampolinach w specjalnych uprzężach. Gdy dzieci podskakiwały i robiły fikołki, zagadałem się z dziewczyną obsługującą tę atrakcję. Efekt był taki, że dzieci bawiły się znacznie dłużej niż wynikało to z opłaty.
Przed opuszczeniem miasteczka, udaliśmy się jeszcze na szeroki, drewniany podest, ustawiony zaraz przy plaży. Zjedliśmy po słodkiej bułce popijając jogurty. Na plaży mrowie ludzi. Na budce ratowników wywieszona czerwona flaga. Ponoć w wodzie wykryto jakieś bakterie. Drugie śniadanie za nami. Przed nami 15 kilometrów szlaku prowadzącego po mierzei Sarbskiej, między otwartym morzem a jeziorem Sarbsko. W pewnym momencie droga się rozwidlała. Wybierając trasę po lewej, czekałyby nas długie, piaszczyste odcinki. Drugi wariant pozwalał uniknąć piachu, ale był też bardziej nierówny, z tego co zapamiętałem, gdy kiedyś jechałem tędy z Olą bez sakw.
Jazda nie była najłatwiejsza. Małe hopki, wiele dziur. No i dużo korzeni. Wszystkie te przeszkody skutecznie wybijały nas z rytmu. Dodatkowo ścieżka kluczyła między drzewami. Istny labirynt naszpikowany pułapkami. Ten odcinek dał nam ostro w kość i dłużył się niemiłosiernie. Nie tylko dzieci chciały by skończył się jak najszybciej. Na ’deser’ został jeszcze podjazd pod wzniesienie, na którym stała jedna z najbardziej oryginalnych latarni morskich na naszym wybrzeżu. Ola weszła z dzieciakami na jej szczyt. Gdy wrócili okazało się, że na karcie aparatu nie ma już miejsca. Miałem tam zdjęcia z różnych wydarzeń od początku roku. Całe szczęście dysponowałem nową kartą o pojemności 64 GB, dzięki czemu nie groził nam brak fotorelacji z dalszej części wyprawy.
Zjazd z górki był już formalnością. W Osetniku zatrzymaliśmy się na wyczekiwany obiad. Marysia z Leonem mieli spory apetyt. Od początku wyjazdu zjadali po pełnej, dorosłej porcji obiadowej nieco uszczuplonej o to co odkładaliśmy na osobny talerzyk dla Feli, która z kolei nie zjadłaby nawet porcji dziecięcej. Po obiedzie, wszyscy byli syci i uśmiechnięci. W takich warunkach łatwiej o podejmowanie trudnych decyzji. Mimo, że 200 metrów dalej znajdował się kemping, na którym mieliśmy nocować, udało mi się wszystkich namówić, by dojechać na nocleg do Kopalina oddalonego o 10 km stąd. Zanim wyruszyliśmy, zaszliśmy jeszcze obejrzeć tutejszą osobliwość, wzorcowy przykład kroczącej sosny.
Dalej droga była już dobrej jakości i w mig dojechaliśmy na plażę w Lubiatowie. W drugiej połowie dnia niebo zasnuło się chmurami, zaczęło też mocniej wiać. Dzieci zeszły nad morze, ale pogoda nie zachęcała do kąpieli. Poszliśmy zatem na obiecane lody. O 19:00 wjechaliśmy na kemping Capówka. Szybkie podliczenie pozycji cennika i wakacyjny budżet uszczuplił się o 108 zł. Z poprzednich wyjazdów pamiętaliśmy, że standard nie był tu za wysoki. Altana z WC i natryskami to miejsce przypominające stare kolonijne wyjazdy. Brak zaplecza kuchennego, a dwa zlewy, z przeznaczeniem do mycia naczyń, miały podpiętą tylko zimną wodą. Za to teren pod namioty przygotowany dobrze. W gratisie komary. Należało założyć pełne ubranie by nie zostać zjedzonym prze tych krwiopijców.
Dzieci nie narzekały, zajęły się zbieraniem małych żabek i zabawą. Potem poszły z Olą na pomost nad jezioro Kopalińskie. W między czasie zauważyłem, że w przednim kole rowerka Felicji nie ma powietrza. Z jednej strony nie miało to znaczenia, gdyż zaczepione było ono do holu i wisiało nad ziemią. Z drugiej strony groziło deformacją opony lub co gorsza, jej rozcięciem. Wziąłem się za sprawdzenie co jest na rzeczy. Okazało się, że powietrze uchodzi w miejscu gdzie metalowy wentyl zatopiony jest w gumie dętki. A takim miejscu nie ma jak nakleić łatki. Pozostała wymiana dętki na nową. Po kilku minutach sprzęt był naprawiony. Pozostało odczekać do rana by sprawdzić czy powietrze nie będzie znowu schodzić.
W między czasie Ola przyrządziła kolację, po której przyszła pora na kąpiel. Dziś wyjątkowo pierwszy poszedłem wziąć prysznic. Gdy kończyłem, coś zaczęło brzdękać o dach budki. To deszcz, który z każdą chwilą przybierał na sile. Pobiegłem do namiotu. Ola z dziećmi nie zdążyli się już wykąpać tego dnia. Ucieszyłem się, że nie pojechaliśmy dalej do Białogóry, bo i taki plan wchodził grę. Gdyby wypalił rozbijalibyśmy namioty w strugach deszczu.
Siedziałem razem z dziećmi w naszym namiocie. Ola zasnęła szybciej niż zwykle, nie chciałem już jej budzić. Dzieci bawiły się grzecznie. Felicja chciała bym ją trochę podrapał po czym usnęła. Potem grałem z jej starszym rodzeństwem w karty. W Tysiąca i Świnkę. Leon choć dopiero nauczył się zasad gry w tę grę, radził sobie już całkiem nieźle. Wkrótce i Marysię złapała senność. Poszła spać do namiotu Oli. Felicji już nie przenosiłem, nie chciałem by się obudziła. Ewentualną zmianę miejsca noclegu dodatkowo utrudniałby deszcz, który od dwóch godzin nie dawał za wygraną. I tak, dziś w nocy to Ola spała tylko z jednym dzieckiem a w namiocie chłopaków zawitała Felcia.
Gdy wszyscy, poza mną już zasnęli, sprawdziłem prognozy na kolejne dwa dni. Jutro powinno być ok, ale w niedzielę, od godzin porannych miało lać już niemal cały dzień. Planowo w ten właśnie dzień mieliśmy dojechać na kwaterę. Pomyślałem, że może zamiast jutro nocować pod namiotem w Dębkach, w jeden dzień zrobimy dystans z dwóch dni. W końcu mieliśmy trochę zapasu z wcześniejszego nadłożenia drogi. Dystans jaki by nas czekał to koło 50 km, ale za to w łatwym terenie. Sprawa do obgadania na spokojnie przy śniadaniu.
Dzień 8: Kopalino – Swarzewo, 54 km
Przebudziłem się o 5:00 i nie mogłem zasnąć. Wykorzystałem ten czas nadrabiając spisywanie notatek z poprzednich dwóch dni wyjazdu. Noc była cieplejsza od poprzedniej, mimo że wspólnie z Felicją byliśmy przykryci tylko moim śpiworem (Feli został w namiocie dziewczyn). Potem wziąłem się za prace obozowe. Tropiki były całe w kroplach wody. Przy pomocy szybkoschnącego ręcznika, przetarłem je do stanu, w którym mogłyby szybciej wyschnąć. Z pomiędzy chmur nieśmiało przebijało się słońce. Po śniadaniu i częściowym osuszeniu tropików opuściliśmy kemping. Była 10:00, podjęliśmy decyzję, że dziś jedziemy do końca. Do Swarzewa, gdzie na kolejne kilka dni mieliśmy wynajętą kwaterę. W między czasie zadzwoniłem do właścicielki, która potwierdziła, że możemy przyjechać dzień wcześniej bo dotychczasowi goście wyjechali w sobotę z rana.
Pogoda do jazdy była bardzo dobra. Nie za ciepło i nie za zimno. W ogóle, od początku wyjazdu aura raczej nam sprzyjała. Burze i większe zlewy nas omijały. Jak popadało, to niewiele, chociaż kilka razy w krytycznych momentach, gdy w pośpiechu rozbijaliśmy lub składaliśmy namioty. To ostatnie pokazało, że jak czas nagli potrafimy działać naprawdę sprawnie i do pomocy włącza się wtedy cała rodzina. Za Lubiatowem minęliśmy fragment wyrąbanego lasu. Tablica informowała, że w tym miejscu, przebiegać będzie infrastruktura niezbędna do funkcjonowania, budowanej na Bałtyku, farmy wiatrowej.
Przez Białogórę tylko śmignęliśmy. Pierwotnie mieliśmy tu poplażować kilka godzin ze znajomymi z Warszawy, którzy spędzali tu swoje stacjonarne wakacje. Plan uległ zmianie i z uwagi na duży dystans do pokonania, koncepcja się zmieniła. Po 11:00 byliśmy już Dębkach. Za nami 20 km. W nagrodę za sprawną jazdę, dzieciaki poszły się trochę porozciągać na torze przeszkód w parku linowym Tarzanek. W południe zaczęliśmy się rozglądać za miejscem, gdzie zjemy obiad. Wypadło na knajpę Desperados. Ola miała ochotę na meksykańskie danie. Nazwa okazała się trochę myląca, bo lokal serwował kuchnię włoską. Mimo to pizze były wyśmienite i długo zastanawialiśmy się czy nie smaczniejsze niż te w Dębinie.
Za Dębkami zaczęło lekko kropić. Założyliśmy płaszcze, deszcze jednak szybko ustał. Na wysokości kapliczki promykowej, przed Karwieńskimi Błotami, odbiliśmy w głąb lądu, na południe. Do Krokowej dojechaliśmy asfaltową ulicą o znikomym ruchu aut. W miasteczku przyjrzeliśmy się z bliska dwóm budowlom. Pierwsza to pałac z częściowo zachowaną fosą. Budowany od XIV wieku, obecny kształt uzyskał w XVIII wieku. Tuż obok znajdował się kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej. Zrobiliśmy jeszcze krótki postój na lody.
W tym miejscu miała początek 20 kilometrowa droga, prowadząca po dawnym nasypie kolejowym. Asfaltowe podłoże gwarantowało przyjemną jazdę. Dodatkowo trasa wiła się pomiędzy okolicznymi polami, z dala od ulicy. I chociaż mogliśmy liczyć na 3 dłuższe podjazdy, to specyfika ścieżek, biegnących w takich miejsca wskazywała, że nachylenie będzie znikome. W połowie drogi, w Kłanienie, zwiedziliśmy Muzeum Pancerne. Ekspozycje związane były z drugą wojna światową, znajdowały się tu wojskowe pojazdy, militaria i inne eksponaty z pierwszej połowy XX wieku. To kolejne ciekawe miejsce jakie znajdowało się na naszej drodze.
Do kwatery było już blisko. Właścicielka mieszkania poinformowała nas, że mieszkanie będzie gotowe od 19:00. Udaliśmy się więc do pobliskiego dyskontu po większe zakupy. Następnego dnia wypadała niedziela, z kolei w poniedziałek planowałem pojechać po auto do Koszalina. Każde wolne miejsce jakie zostało w naszym sprzęcie bagażowym, wypełniło się jedzeniem. Tak obładowani, spokojnie przejechaliśmy ostatnie 2 km, które dzieliły nas od Swarzewa. To był szczęśliwy finisz pierwszej części naszej wyprawy. Blisko 300 km udało nam się pokonać w 8 dni, jedną dobę przed czasem.
Kwatera okazała się przestronna. Do dyspozycji mieliśmy 3 pokojowe mieszkanie, z osobną kuchnią i łazienką. Przestronny korytarz pomieścił wszystkie rowery. Miejsca było aż nadto. Jak zwykle, po dłuższym pobycie pod namiotami i spaniu na karimatach, możliwość poleżenia na miękkich łóżkach wydawała się być nie lada luksusem. Wieczorem Ola przyrządziła przepyszną kolację. Dzieci ulokowały się przed telewizorem, a my uczciliśmy koniec tej części wyjazdu lampką wina.
Dni od 9 do 14 spędzone stacjonarnie w Swarzewie
Z uwagi na różnice pomiędzy spędzaniem czasu na wyprawie rowerowej a pobytem stacjonarnym w wynajętej kwaterze, część wpisu przypadająca na kolejnych 6 dni, została ujęta w osobnym wpisie: Nad Zatoką Pucką, okolice Swarzewa.
Poniżej opis drugiej części wyprawy rowerowej.
Druga cześć trasy, jaką zarejestrowałem w nawigacji, w rzeczywistości liczba kilometrów przejechanych przez 4 dni zanotowana na liczniku rowerowym pokazywała 174 km
Dzień 15: Swarzewo – Gdynia Oksywie, 47 km
Czas na drugą część wyprawy. Dystans około 2/3 krótszy. Przy dobrych wiatrach, powinniśmy całą sprawę załatwić w 4 dni. A jak będzie to się zobaczy. Na start mieliśmy więcej czasu bo wszystko spakowaliśmy dzień wcześniej. Namiotów oczywiście nie musieliśmy składać, śpiworów także. Na spokojnie zjedliśmy śniadanie. Kwaterę opuściliśmy o 9:00. Pierwsze metry są zawsze najtrudniejsze, a tu dodatkowo, na dzień dobry ostry podjazd do centrum Swarzewa. Później było już lekko. Pogoda w sam raz do jazdy rowerem. Trochę słońca, trochę chmur i przyjemny zefirek. Zanim się zorientowaliśmy, przemierzaliśmy już uliczki Pucka. Jeszcze puste, miasto budziło się dopiero do życia. Wybiła 10:00.
Po kolejnych 10 km zawitaliśmy na plażę w Błądzikowie. Tu spędziliśmy około godzinę. Dzieci bawiły się przy brzegu, w płytkich wodach zatoki Puckiej. Ja próbowałem ustrzelić jakieś ciekawe ujęcia tej części wybrzeża. Następnie przejechaliśmy przez Cypel Rzucewski. Zatrzymaliśmy się przy parku kulturowym Osada Łowców Fok. Weszliśmy do niewielkiego muzeum, w którym można było zapoznać się z historią pierwszych osadników, którzy zawitali w tych stronach około 5 000 lat p.n.e. Świadczyć o tym miały naczynia i przedmioty codziennego użytku znalezione podczas prac archeologicznych prowadzonych tu od końca XIX wieku.
Nieco dalej, w Rzucewie, podjechaliśmy pod neogotycki pałac rodziny vol Below. Budowla powstała w latach 1840-1845. Wystające wieżyczki i blanki nadawały mu obronnego charakteru. Po II Wojnie Światowej, obiekt został przerobiony na szkołę. W 1994 roku przeszedł w ręce prywatne. Do zamku prowadziła aleja wysadzana kilkusetletnimi lipami. Tą drogą pojechaliśmy dalej. Dzieci zrobiły się głodne i chciały zatrzymać się na krótki odpoczynek… choć bardziej prawdopodobne jest, że zaczęły się trochę nudzić. Zaraz za Osłoninem znajdowała się wieża widokowa. Był to dobry punkt na popas. Z kilkupoziomowej konstrukcji, rozciągał się częściowy widok na łąki w rezerwacie Beka.
W połowie drogi poprowadzonej przez rezerwat Beka zostaliśmy zaczepieni przez ludzi obserwujących coś przez lunetę. Była to dwójka ornitologów, która zapytała czy nie mamy ochoty posłuchać o tutejszym ekosystemie. Oczywiście, zgodziliśmy się bez namysłu. Dzieci i my dostaliśmy dobrą lekcję biologii. Mogliśmy też z bliska podejrzeć życie ptaków, które przylatują tu na lęg. Po zdobyciu dodatkowej wiedzy ruszyliśmy dalej.
Jechaliśmy przez rozległą równinę. Miejsce oznaczone było na mapie jako Mościce-Błota. 8 000 lat p.n.e. było przybrzeżnym dnem morza. Ponad wodę wystawały okoliczne wzgórza obecnego Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego czy Kępy Oksywskiej, w stronę której właśnie zmierzaliśmy. Już z daleka widzieliśmy charakterystyczne wzniesienie zwane Dębową Górą. Część zbocza była urwana. Niegdyś wydobywano stąd zapewne materiał do budowy. W wiosce Kazimierz, obok wspomnianej góry, zatrzymaliśmy się na lody. Kilkaset metrów dalej podjechaliśmy do Muzeum pod Dębową górą.
Mimo, że gospodarze, w pierwszym odruchu, poinformowali nas, że dziś mają zamknięte, to gdy dowiedzieli się, że jesteśmy w trasie i nie będziemy mieli możliwości wrócić tu kolejnego dnia, postanowili oprowadzić nas po terenie. Najpierw weszliśmy na strych niewielkiego budynku. W dwóch pomieszczeniach nazbierane było tak wiele różnych eksponatów, że spokojnie można by nimi obdzielić niejedno większe muzeum. W skład większych kolekcji wchodziły m.in.: żelazka, brzytwy, wagi, wózki, lalki, radia, maszyny do pisania, gramofony, przedwojenne zestawy do leczenia prądem, długopisy, minerały, muszle, piórniki, aparaty fotograficzne i wiele, wiele innych przedmiotów. W dwóch kolejnych pomieszczeniach, na dole czekały kolejne osobliwe przedmioty z dawnych lat. Przeszliśmy się też po ogrodzie, gdzie także znajdowały się różne ciekawe sprzęty. Gospodarze byli bardzo gościnni i z pewnością moglibyśmy z nimi rozmawiać jeszcze do wieczora, ale półtorej godziny spędzone tutaj i tak nadużywało czas, który mieli poświęcić na inne obowiązki. A i my powinniśmy jechać dalej. Na pytanie ile się należy za zwiedzenie, usłyszeliśmy co łaska. Wrzuciliśmy do puszki 50 zł i popruliśmy przed siebie.
Kolejne 10 km minęło szybko. Jechaliśmy obrzeżami Rumii po trasie R10. Teren był zupełnie płaski co usprawniało podróż. W końcu zawitaliśmy w Gdyni. W dzielnicy Oksywie znalazłem niewielką pizzerię. Lokal nazywał się Pogórzanka. I tu nie rozczarowaliśmy się tym co zjedliśmy. W zasadzie od początku wyjazdu nie trafiliśmy jeszcze na knajpę, która by nas rozczarowała. A trzeba przyznać, że to chyba pierwszy wyjazd, na którym niemal codziennie stołowaliśmy się ’na mieście’.
W końcu udaliśmy się na miejsce noclegu. W Trójmieście ciężko o kempingi. W samej Gdyni, jest właściwie tylko jeden taki przybytek, w Redłowie. To jednak za daleko na dziś. Znalazłem jeszcze pole namiotowe na Oksywiu, na północ od portu handlowego, przed Babimi Dołami. Miejsce to nazywało się U wnuka. Niewielka konkurencja to i ceny wyższe. Za pobyt zapłaciliśmy 165 zł. O 15 zł więcej niż doba w kwaterze, gdzie do dyspozycji mieliśmy 80 metrowe mieszkanie z widokiem na zatokę.
Jeszcze przed dojazdem, trochę pogubiłem drogę i musieliśmy nadrobić 3 km. Po rozbiciu namiotów, Ola została na obozowisku a ja zabrałem dzieci na plażę. Po powrocie czas na kąpiel. Z kolacji zrezygnowaliśmy, bo 4 pizze jakie niedawno zjedliśmy, jeszcze nas trzymały. Dzieci szybko wyczaiły, że na terenie znajduje się plac zabaw z trampoliną i postanowiły to wykorzystać. Później bawiły się przy namiotach układając miniaturowe osady z tego co znalazły pod ręką. Kawałki kory, patyczki i większe liście służyły im za budulec. Małe figurki odgrywały przeróżne role. Marysia przeczytała na dobranoc kolejny rozdział książki „Zaginiony wieloryb„. Spać poszliśmy dopiero po 23:00. To był długi dzień i spory dystans, niemal 50 km.
Dzień 16: Gdynia Oksywie – Sopot, 31 km
Wstałem o 6:10. Pierwsze co mnie zaskoczyło to suchy tropik. Byłem pewien, że w pobliżu morza będzie inaczej. Najwidoczniej pomogło to, że byliśmy rozbici wyżej, na klifie. Poranek zaczął się zatem dobrze. Nic nie trzeba było dosuszać. Dzięki temu kemping opuściliśmy już o 9:30. Miało to duże znaczenie bo po południu planowane były większe opady deszczu.
Na dziś zaplanowałem krótszy odcinek i nocleg w Sopocie. Chociaż z tym ’zaplanowałem’ to trochę na wyrost. Jak już pisałem, w Trójmieście jest niewiele miejsc, gdzie można się rozbić namiotem. Kolejne miejsce na naszej trasie wypadałoby dopiero na wyspie Sobieszewskiej a tam z pewnością nie zdążylibyśmy przed opadami. Jazda szła sprawnie. Po godzinie, przebyliśmy 15 km, meldując się na parkingu, gdzie dwa dni wcześniej przywiozłem auto. Chcieliśmy zostawić w nim jeszcze trochę skarbów, które uzbierały dzieci: kamienie, muszelki, patyki i… piach z plaży. Tak, Leon na spacerze mierzeją Helską uzbierał kilogramowy worek piasku i taszczył go ze sobą.
Przejazd przez Gdynię okazał się kłopotliwy. Wiele ulic zostało zamkniętych z uwagi na zawody w triatlonie. Na południowym molo, nieopodal skweru Kościuszki, zatrzymaliśmy się na małe przekąski. Tu też, znajdowała się pierwsza atrakcja dnia. Okręt wojenny ORP Błyskawica. Jest najstarszym zachowanym niszczycielem – weteranem II wojny światowej i jedynym bojowym okrętem alianckim, który uczestniczył aktywnie w działaniach przez cały okres wojny – od 1 września 1939 r. do 8 maja 1945 r. Co ciekawe, statek jest pod banderą biało-czerwoną a to oznacza, że nadal pełni czynną służbę. Poza pokładem zewnętrznym, można było zajrzeć także do wnętrza okrętu. Poza wystawami prezentującymi historię statku, można było zobaczyć jak wyglądają marynarskie koje, centrum dowodzenia czy serce maszyny, czyli silnik i maszynownia.
Po 12:00 pojechaliśmy dalej. Dużym wyzwaniem okazał się podjazd pod Kępę Redłowską. Dzięki wspomaganiu przez Felicję udało mi się podjechać na raz, bez zatrzymania. Leon też długo trzymał się w siodle, ale pod koniec musiał zejść. Dziewczyny z kolei, podprowadziły rowery już od połowy podjazdu. Na górce, w nagrodę, poszliśmy do Żabki na lody. Droga na plażę w Orłowie prowadziła w dół. Tym razem, zamiast ulicy, wybraliśmy zjazd wąwozem przez rezerwat Kępa Redłowska. Kolejne kilka zdjęć do pamiątkowego albumu. W tym szlagier z popularnym klifem Orłowskim.
Do kempingu pozostało kilka kilometrów. Leon był mocno zniechęcony. Przed nami piętrzył się następny podjazd. Niewielki, ale syn nie najlepiej znosił wszelkie wzniesienia. W ogóle górki czy nierówna nawierzchnia wpływały negatywnie na dzieciaki. W Sopocie powitały nas tłumy turystów. Droga dla rowerów była bardzo zapchana. Ale tu chyba zawsze tak jest, nawet poza sezonem. W okolicy molo musieliśmy zsiąść z rowerów, zgodnie ze znakami, ograniczającymi jazdę w sezonie. I słusznie. Na obiad poszliśmy do meksykańskiej knajpy The Mexican.
Wybiła 16:00, według prognozy, już za godzinę mogliśmy się spodziewać potężnej zlewy. Zrezygnowaliśmy ze zwiedzania Sopotu. Priorytetem było zdążyć rozbić obóz przed deszczem. Po 2 km wjechaliśmy na teren kempingu Park 45. Cena jaką musiałem opłacić – 196 zł – nie była dla mnie zaskoczeniem. Jeszcze przed wyjazdem, poza spisaniem potencjalnych punktów noclegowych miałem też rozpoznane ceny. Jak do tej pory była to największa kwota jaką przyszło nam zapłacić za pobyt na kempingu. No, ale to w końcu Sopot. Spaliśmy tu już 3 lata temu, wtedy było pełne obłożenie i wciśnięto nas za jakieś budy. Tym razem wolnego miejsca było sporo i mogliśmy sobie wybrać dogodny kąt.
Rozbiliśmy się zaraz przy jedynej wiacie, dostępnej na terenie ośrodka. Ciemne chmury wisiały już złowieszczo nad naszymi głowami. W końcu zaczęło padać. Akurat jak przerzucaliśmy ostatnie sakwy do namiotów. Leon od rana prosił mnie by w końcu rozbić między namiotami jego tarp. Okazją miał być właśnie zapowiadany deszcz. Dzięki temu dzieci mogłyby się spokojnie bawić, nie moknąc. Wspólnie z Olą, udało nam się zamocować zawiesie i rozłożyć na nim płachtę biwakową Leona. Trochę przy tym zmokliśmy, ale czego się nie robi dla dzieciaków. Trzeba jednak przyznać, że pomysł był bardzo dobry. Dzięki dodatkowemu zadaszeniu mogliśmy mieś otwarte wejścia do namiotów i nic nie kapało do ich wnętrza. Innym plusem było to, że pod dodatkowym daszkiem dzieci miały swoje miejsce do zabawy na świeżym powietrzu.
Była godzina 17:15. Jeszcze chyba nigdy tak wcześnie nie mieliśmy rozstawionych namiotów. Poszedłem z Leonem pod prysznice. Gdy wróciliśmy Ola i Felicja spały. Marysia przyszła do naszego namiotu i do późna graliśmy w tysiąca. Leon był zadowolony bo od początku objął prowadzenie. Około 20:00 poszedłem do sklepu po coś słodkiego. Po powrocie Ola przebudziła się i zrobiła jeszcze kisiel dla tych co nie spali. O 22:00 położyliśmy w śpiworach. Usypiały nas krople deszczu, który padał od 5 godzin.
Dzień 17: Sopot – Jantar, 54 km
Noc należała do tych cieplejszych. Za to niemal do rana siąpił deszcz. Tym razem tropiki były mokre głównie z zewnątrz. Od razu wziąłem się za ich przecieranie by szybciej przeschły. Opady minęły, ale z drzew, pod którymi byliśmy rozbici, nadal kapało. Dziewczyny poszły na kąpiel, bo wczoraj im się nie udało. Kemping opuściliśmy o 9:45. I znowu, całkiem niezły czas, jak na to, że musieliśmy dosuszać namioty oraz wypadły nam inne nieprzewidziane czynności.
Przed nami spory dystans. Planowałem rozbić się na dziko, w lasach nieopodal Jantaru. Znajdowała się tu jedyna strefa programu Zanocuj w lesie granicząca w wybrzeżem. W poniedziałkowy poranek, drogi rowerowe w Sopocie były jeszcze puste. Niezauważalnie minęliśmy granicę między Sopotem a Gdańskiem. Zboczyliśmy nieco z kursu by zobaczyć trzeci co do długości budynek w Europie. Najbardziej popularny w Trójmieście Falowiec, mierzył 860 metrów długości. To istne miasto w mieście. W 16 klatkach schodowych znajdują się 1 792 mieszkania, w który mieszka około 6 tysięcy ludzi!
W okolicy mola w Brzezinie wjechaliśmy na elegancką drogę dla rowerów. W zasadzie można by ją nazwać nawet autostradą dla cyklistów. Szeroka na przynajmniej dwie zwykłe ścieżki, z gładkim asfaltem. Przeciwległe pasy ruchu były oddzielone znakami poziomymi. No, gdyby tylko tak wyglądały wszystkie drogi dla rowerów.
Podczas jazdy, Felicja zadawała mi wiele pytań. Niektóre były na tyle trudne, że sam zastanawiałem się nad odpowiedziami. Często pytała o zastane sytuacje. Miała ciekawe spostrzeżenia. Np. ciekawiło ją ’dlaczego podnoszę pupę z siodełka na nierównościach’. Była uważnym obserwatorem i nic nie umknęło jej uwagi. W parku minęliśmy instalację artystyczną w postaci olbrzymiej, przewróconej pieczątki. Chociaż najmłodsza córka nie zna jeszcze literek, od razu zapytała, dlaczego litery pod stemplem są odwrócone. Na prawdę potrafiła mnie zaskoczyć. Miałem z nią dużo frajdy w tym roku. Jeszcze rok temu dużą część wyjazdów przesypiała w przyczepce. I nawet jak nie spała, to kontakt był utrudniony. Teraz nie mogła spać i nie oddzielały nas ściany przyczepki więc byliśmy cały czas ’na łączu’.
Niebawem dojechaliśmy do przedostatniej latarni morskiej na naszej drodze. Przygoda w zbieranie pieczątek do paszportów powoli dobiegała końca. Niestety bliza Gdańsk Nowy Port była dziś zamknięta. Jak już zauważyliśmy, wiele obiektów turystycznych jest nieczynnych właśnie w poniedziałki. No cóż, do zaliczenia obiektu będzie musiało wystarczyć wspólne zdjęcie pod wieżą. Obok znajdowało się nabrzeże portowe. Zakotwiczony był przy nim ogromny statek wycieczkowy. Napis na burcie głosił Crystal Symphony. Szybki rzut oka do internetu i okazało się, że to jedna z największych turystycznych jednostek na świecie. Ma na pokładzie praktycznie wszystko, łącznie z klubem golfowym. Marysia powiedziała, że kiedyś chciałaby takim statkiem wypłynąć w rejs. Gdy sprawdziłem, że wycieczki zaczynają się od 4 tysięcy euro za osobę a są nawet takie i po 25 tysięcy euro, oznajmiła, że w takim razie już zacznie zbierać pieniądze. Dobrze mieć marzenia.
W miedzy czasie, do portu zaczęła wpływać inna jednostka. Znacznie mniejszy, ale i tak duży, prom przewoźnika Polferries. Na naszych oczach wykonał obrót o 180 stopni by tyłem dobić do nabrzeża. Manewry taki kolosem to z pewnością nie łatwa sprawa. Kapitan wykonał manewr z taką lekkością, co najmniej jakby wykręcał ciężarówką. Czas w drogę. Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się przy Biedronce. Zjedliśmy drugie śniadanie. Resztę zakupionego prowiantu Ola skrzętnie schowała do toreb umieszczonych nad sakwami. Niebawem wjechaliśmy do centrum Gdańska i jego historycznej części.
Turystów całe zatrzęsienie. Klika ulica zajęte było przez stragany targu śniadaniowego. Były też grupy podróżnych z przewodnikami, które sądząc po oznaczeniach, przybyły tu z wycieczkowca, który mieliśmy okazję oglądać w porcie. Niezły pierdzielnik. Przejechaliśmy obok wielu cennych zabytków. Nie będę opisywał wszystkich bo jest ich naprawdę dużo. Wymienię, te które minęliśmy na niedługim odcinku: Bibliotek Gdańska, kościół rzymskokatolicki pw. św. Jakuba, Parafia Greckokatolicka, bazylika św. Brygidy, kościół Rektorski Ojców Karmelitów pw. św. Katarzyny, dwór Cechu Młynarzy, most Chlebowy – most Miłości, pomnik Króla Jana III Sobieskiego w Gdańsku, bazylika św. Mikołaja, brama Wyżynna, zespół Przedbramia, brama Złota, fontanna Neptuna, Zielona Brama w Gdańsku i Zielony Most. Wszystkie te obiekty są opisane na mapce zamieszczonej na początku wpisu. Z pośród wybranych, zwiedziliśmy jedną z pierwszych pozycji – bazylikę św. Brygidy. Bilet wstępu był zarazem cegiełką, która przeznaczona zostanie na kontynuację budowy największego ołtarza z bursztynu na świecie.
Z jedną dłuższą przerwą na obiad we włoskiej restauracji Ristorante I Pazzi, przebiliśmy się przez ścisłe centrum Gdańska. W Przejazdowie zrobiliśmy przerwę na zakupy jedzenia i wody w tutejszym dyskoncie. Droga rowerowa do Sobieszewa biegła po płaskim terenie i była dobrze utrzymana. Jedynym minusem było jej położenie, zaraz obok ruchliwej ulicy. Zatrzymałem się na moście 100-lecia odzyskania niepodległości, zawieszonym nad Martwą Wisłą. Chciałem zrobić zdjęcie dzieciom jadącym z tyłu. Felicja zeszła z rowerka. Chwilę później usłyszeliśmy komunikat dobiegający z głośników: „proszę opuścić most„. Z początku myślałem, że chodzi o nas. Może nie wolno się tu zatrzymywać? Koniec końców okazało się, że przeprawa miała się za chwilę unieść by przepuścić dwie żaglówki, które płynęły drogą wodną. Na naszych oczach oba ramiona mostu uniosły się niemal pionowo. Zaczęliśmy snuć wizję co by się stało gdybyśmy pozostali na moście. Jakby to było gdybyśmy chcieli przeskoczyć rozpędzeni pomiędzy pochylniami? W głowach pojawiły się kadry z filmów akcji. Szczerze mówiąc z naszymi bagażami niewiele byśmy wskórali.
Za rondem Rybaków, zatrzymaliśmy się na obiecane dzieciom lody. Była 17:30, sprawnie przejechały dotychczasowy odcinek, coś słodkiego było jak najbardziej wskazane. Kolejny cel to Świbno, w którym znajdowała się przeprawa na prawy brzeg Wisły. Najbliższy prom odpływał za pół godziny. Dobrze byłoby na niego zdążyć by nie czekać na następny kurs. Tym razem wybrałem, że wyspę Sobieszewską przetniemy szutrową, leśną przecinką. Była to dużo ciekawsza alternatywa niż ścieżka rowerowa poprowadzona przy drodze numer 501. Odcinek był przyjemny, ale miał kilka niewielkich górek.
Marysia była już zmęczona i na ostatnim podjeździe podprowadzała rower. Leona nie musiałem zachęcać do szybkiej jazdy, włączyła mu się opcja ’wyścigi’, za wszelką cenę nie chciał bym go wyprzedził. Z tyłu, na małym rowerku, podczepionym do mojego, siedziała Felicja i krzyczała „szybciej, szybciej!” Ona też nie chciała być na drugim miejscu. Miejscami pruliśmy 30 km na godzinę. Leon jak chce, to wychodzi nieraz z niego niezły harpagan. Do odpłynięcia promu dzieliły nas minuty. A jednak się udało i na rampę barki wjechaliśmy z 3 minutowym zapasem. To się nazywa timing!
Po wjeździe na prom, Felicja była trochę rozczarowana. Cały czas, jak mówiłem: „dziś popłyniemy promem„, myślała że będzie jak podczas podróży do Szwecji. Dostaniemy własną kabinę z małym okienkiem z widokiem na morze i w ogóle. A tu jakaś barka i po 5 minutach musieliśmy już wysiadać. Od Mikoszewa zaczęło się poszukiwanie miejsca do spania. Nieco przed Jantarem zjechaliśmy z głównego rowerowego szlaku w głąb lasu. Szukaliśmy jakiejś mało uczęszczanej, leśnej przycinki. Tak byśmy nie byli widoczni jak miało to miejsce 3 lata temu gdy rozbiliśmy się w okolicach Stegny.
W końcu znaleźliśmy miejsce, które wyglądało na idealne. Ustawiliśmy rowery i rozpoczęliśmy wypakowywać sprzęt. Po chwili Ola znalazła na sobie jednego kleszcza, zaraz drugiego i w przeciągu kilku minut ściągnęła z nóg chyba z kilkanaście sztuk tych pajęczaków. No cóż, nie ma róży bez kolców. Uznaliśmy, że nie będziemy już szukać innej miejscówki. Rozłożymy szybko namioty, wejdziemy do środka i pójdziemy wcześniej spać, sprawdzając się jeszcze przed snem na obecność kleszczy. Na kolację zjedliśmy trochę pizzę, która została nam z knajpy w Gdańsku. Dziewczyny i Leonem poszli spać o 21:00. Ja miałem jeszcze zaległości notatnikowe, które uzupełniałem do 22:30. Ola nie mogła zasnąć, spanie w lesie trochę ją stresowało. Chciała by ta noc minęła jak najszybciej.
Dzień 18: Jantar – Krynica Morska, 42 km
Noc była ciepła i spokojna. Chociaż to drugie, może niekoniecznie dotyczyło Oli, która do północy czuwała czekając na najgorsze. Całe szczęście nic poważniejszego niż atak kleszczy nas nie spotkało. Nad ranem wyjąłem 3 sztuki, które pomimo wieczornego przeglądu wbiły mi się w nogi. Tym razem to Ola wstała pierwsza. Zadecydowała, że idziemy na plażę zbierać bursztyny. Ponieważ wieczorem nie mieliśmy okazji by jakość specjalnie się rozpakowywać, zwinięcie obozu nie trwało długo i już o 8:30 siedzieliśmy na plaży. Byliśmy jednymi z pierwszych turystów. Gdy Ola z dziećmi poszukiwali bursztynów, wziąłem ożywczą kąpiel połączoną jednocześnie z dokładnym sprawdzeniem czy nie zostały na mnie jeszcze jakieś kleszcze.
Na śniadanie zjedliśmy to co zostało z wczoraj. Na ostatni plaster pizzy skusiłem się tylko ja. Do tego było jeszcze chrupkie pieczywo z tuńczykiem, a na deser morele. Po półtorej godzinie ruszyliśmy na ostatni odcinek wyprawy. Przemierzaliśmy tereny leżące w obrębie Parku Krajobrazowego Mierzeja Wiślana. Szutrowa droga była dobrej jakości. Teren pofalowany, górki niewielkie, ale niemal co chwila. Felicja krzyczała z tyłu, że jedziemy jak na rollercoaster’ze.
W Sztutowie zatrzymaliśmy się przy Biedronce. Zjedliśmy drugie śniadanie uzupełniając jednocześnie wodę i zapasowy prowiant. Kilka kilometrów dalej, w Kątach Rybackich zatrzymaliśmy się przy Muzeum Zalewu Wiślanego. W dwóch obszernych budynkach, znajdowały się eksponaty związane z rybołówstwem. W jednej sali, dzieci mogły nauczyć się jak zaplatać różnego rodzaju węzły. W innej strugały drewniane belki, używając przy tym tradycyjnych hebli.
Za portem Nowy Świat, krajobraz nieco się zmienił. W drzewostanie zaczęły przeważać sosny. Teren nadal był pofalowany. Wjechaliśmy na jeden z najpiękniejszych fragmentów szlaku rowerowego wzdłuż polskiego wybrzeża Bałtyku. Droga prowadziła na niewysokim klifie, oferowała piękny, nadmorski widok. Żal było nie skorzystać z kolejnego słonecznego dnia. Postanowiliśmy zejść na plażę, drugi raz podczas tego dnia. Zapieliśmy rowery do drewnianej barierki i udaliśmy się na czyściutki piasek. Woda była całkiem ciepła. Dzieci od razu poszły się pluskać.
Do Krynicy zostało już niewiele. Po dwóch i pół godzinach leniuchowania, ruszyliśmy na ostatni odcinek trasy. O 18:00 dojechaliśmy do celu. Zastanawiałem się, czy jeszcze tego samego dnia nie ruszyć samemu w drogę powrotną po auto i przyprowadzić je późnym wieczorem. Koncepcja uległa zmianie, gdy okazało się, że latarnia morska jest otwarta do 19:00. Od kempingu dzieliło nas do niej jakieś 2 km. Po drodze, spotkaliśmy koleżankę Felicji z przedszkola.
Do latarni dotarliśmy na 18:30. Była spora kolejka. Na górę wpuszczali kilkuosobowe grupy w odstępach 15 minutowych. Istniało ryzyko, że nie zdążymy. Poprosiłem obsługę o sprzedaż biletu i wbicie pieczątek zaznaczając, że nie będziemy zwiedzać obiektu. Na zewnątrz zrobiliśmy tylko pamiątkowe zdjęcie. Wejdziemy tu kiedyś już wszyscy, jako dumni posiadacze złotych odznak miłośnika latarni morskich. Cofnęliśmy się z powrotem na kemping, zatrzymując w międzyczasie na lody.
Na polu namiotowym numer 179 byliśmy już dwa razy. To miejsce z potencjałem. Drzewa dające cień, sporo miejsca i pomimo zróżnicowania w ukształtowaniu terenu, wiele potencjalnych miejsc do rozbicia namiotów. Trochę gorzej z infrastrukturą. Podniszczone sanitariaty i brak zaplecza kuchennego. Obok łazienek jest co prawda kilka zlewów do zmywania naczyń, ale z podłączeniem wyłącznie do zimnej wody. Za dwie noce, w tym druga z autem zapłaciliśmy 248 zł. Koszt jednej nocy bez auta to 114 zł.
Rozstawiliśmy się w pobliżu tego samego miejsca co 2 i 3 lata temu. Obok nas obozowała rodzina z dwójką dzieci, w podobnym wieku co nasze. Rodzice Martyna i Arek przyjechali z okolic Elbląga. Dzieciaki bardzo szybko złapały ze sobą kontakt. Rozmowy i zabawy trwały do późnego wieczora. W międzyczasie Ola zrobiła parówki z jajecznicą i pieczywem. To był koniec wakacyjnej wyprawy na rowerach. Kolejnego dnia pozostało mi tylko wrócić po auto do Gdyni. Nastawiłem budzik i poszedłem spać przed północą.
Dni od 19 do 22 spędzone stacjonarnie w Krynicy Morskiej i Jantarze
Na końcówce wakacji postanowiliśmy odstawić rowery na bok i nieco odpocząć. Opis tej części wyjazdu znajduje się we wpisie Nad Zatoką Pucką, okolice Swarzewa.
Podsumowanie
Po raz kolejny muszę napisać, że wyprawa wyszła znakomicie. W tym roku miałem odczucie, że wyjątkowo, jechaliśmy na dużym luzie. Może dlatego, że wliczone miałem kilka dni zapasu. Sporo czasu poświęciliśmy na rozmowy z napotkanymi ludźmi, którzy w pozytywny sposób reagowali, widząc jak spędzamy wolny czas. Największe zainteresowanie wzbudzała oczywiście Felicja, której rowerek był przyczepiony do mojego specjalnym holem. Widok ten wzbudzał w ludziach uśmiechy i chwilową ekscytację. Felicja była zadowolona, z tego jak duże zainteresowanie wzbudzaliśmy. Tym bardziej, że wiele osób wprost wypowiadało komentarze w stylu: ’zobacz, taka mała a jak już pomaga tacie’.
Z obserwacji dzieci, zauważyłem, że miały podobne spostrzeżenia co ja i po 5 latach rowerowych wypraw, w tym 9 wyjazdach, codzienne zwijanie i rozbijanie obozu oraz jazdę do kolejnych miejscowości, atrakcji, kempingów, traktowały bardzo naturalnie. Marysia i Leon mieli już spore doświadczenie. Ale co z Felicją? Początkowo musieliśmy czuwać by nie usypiała podczas jazdy. Wymuszało to częstsze przystanki. Jednak już po kilku dniach, córka przyzwyczaiła się do rytmu dnia i przestała zasypiać na rowerze. Możliwe, że pewien wpływ na tą zmianę miały częste rozmowy jakie wspólnie prowadziliśmy podczas jazdy.
Pogoda trafiła nam się wyjątkowo dobra. Deszczu nie było niemal wcale. Czasami pokropiło w nocy. Co ciekawe, opady pojawiały się najczęściej, gdy składaliśmy lub rozbijaliśmy namioty. Nie były to jednak długie zlewy i dało się z tym żyć. Nauczyliśmy się rozkładać tarp i korzystać z możliwości jakie daje. Od tego roku spaliśmy w 2 namiotach więc dodatkowy daszek między nimi, będący niejako łącznikiem, bardzo nam się przydawał. A same namioty zdały test. Najważniejsze, że nie przeciekały. Drugą korzyścią było to, że zyskaliśmy trochę miejsca. 2 trzyosobowe namioty okazały się wygodniejsze niż 1 czteroosobowy.
Pierwsza część trasy zajęła nam 8 dni. O 1 dzień mniej niż zakładałem. Dystans jaki przemierzyliśmy do Swarzewa wyniósł 296 km (średnio 37 km na dzień). Druga część trasy też poszła sprawnie i 174 km przemierzyliśmy w 4 dni (średnio 43,5 km na dzień). Łączna średnia z 12 dni jazdy wyszła około 40 km. Uważam, że to całkiem przyzwoity wynik, jak na ilość atrakcji i miejsc, które odwiedziliśmy oraz fakt, że dzieci nie narzekały, że są przeciążone. Miały też dużo czasu i okazji na plażowe igraszki. Podczas przemierzania wyznaczonej trasy miałem wrażenie, że spotkaliśmy znacznie mniej rowerowych włóczęgów z sakwami, niże w poprzednich latach. Nie mieliśmy okazji spotkać ani jednej rowerowej rodzinki, która jak my, przemierzałaby kraj na rowerach z sakwami.
Jeżeli chodzi o stronę finansową. Dawno nie robiłem podsumowania wydatków. Tym razem, po powrocie do domu i podliczeniu kosztów byłem zaskoczony, że pomimo braku większej dyscypliny z wydatkami zmieściliśmy się idealnie w budżecie. Poniżej, niektóre pozycje, które miały największy wpływ na koszty:
- 650 zł – transport (koszty paliwa, bilety na pociąg, opłata za prom)
- 1 350 zł – atrakcje (bilety do latarni, muzeów, parków rozrywki, warsztaty dla dzieci, pokazy)
- 2 400 zł – noclegi (21 noclegów, w tym 7 noclegów w apartamencie w Swarzewie)
- 2 350 zł – gastronomia (15 razy jedliśmy obiad w restauracji)
Powyższe kwoty dotyczą całego, 3 tygodniowego wyjazdu, łącznie dla naszej piątki. Uwzględniają także stacjonarną część wyjazdu. Nie wyszczególniłem kwoty za zakupy spożywcze, gdyż w przypadku rodzimej waluty, każdy sam najlepiej oszacuje ile musiałby przeznaczyć na przygotowanie śniadania, kolacji lub na zakup lodów itp. Bez tej pozycji, dniówka na osobą wyszła nam po około 60 zł.