Podczas dwóch poprzednich sezonów wakacyjnych nasze wyprawy odbywały się częściowo na terenach, które już wcześniej mieliśmy okazję odwiedzić podczas wyjazdów stacjonarnych. Tym razem miałem zamiar zaplanować trasę tak, by poruszać się wyłącznie w nowych regionach. W sierpniu 2021 w trakcie pobytu na kempingu w Sopocie wdałem się w rozmowę z chłopakiem, który jak my spędzał wolny czas podróżując po kraju rowerem objuczonym sakwami. Wymieniając się spostrzeżeniami dotyczącymi nowych kierunków wspomniał o Bocianim szlaku rowerowym. Po wakacjach przyjrzałem się tej trasie i pomyślałem, że Podlasie może być bardzo ciekawym miejscem do eksploracji. Dodatkowo mało przez nas znanym.
Trasę jak zwykle zacząłem planować od zera, niemniej w wielu miejscach pokrywała się ona zarówno z wspomnianym Bocianim szlakiem rowerowym jak i popularnym Green Velo. Skupiłem się na tym, by droga prowadziła przez wszystkie cztery parki narodowe leżące na terenie województwa podlaskiego. Były to kolejno: Białowieski, Narwiański, Biebrzański i Wigierski Park Narodowy. Nie mogło zabraknąć także Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Jak co roku, wyznaczony szlak musiał uwzględniać miejsca z dostępem do wody. Z tego powodu w wielu punktach nasz ślad prowadził bardzo blisko Narwi, Biebrzy, Czarnej Hańczy i Rospudy. Dodatkowo uwzględniał także Kanał Augustowski. Na Suwalszczyźnie dostęp do rzek został zastąpiony przez jeziora.
Drugim ważnym kryterium było jak zwykle bezpieczeństwo. Z tego powodu, jak tylko była taka możliwość wybierałem drogi szutrowe lub ulice o małym natężeniu ruchu. Gdy pojawił się ogólny zarys trasy skupiłem się nad znalezieniem ciekawych atrakcji znajdujących się na szlaku lub w jego okolicach a także spisaniem miejsc, w których moglibyśmy zanocować w namiocie. Założyłem, że średnia odległość między biwakami powinna oscylować między 40 a 50 kilometrów. Taki dystans w połączeniu z naszą średnią prędkością dawał czas na to by zatrzymać się na chwilę przy ciekawych miejscach z drugiej strony pozwalał na zaliczenie całej trasy, która pierwotnie zakładała około 700 kilometrów jazdy. Ostatecznie według wskazań licznika rowerowego wyszło mi 729 kilometrów bez dojazdów po auto. Na licznikach u dzieci dystans był większy i wyniósł niecałe 750 kilometrów.
Planując pierwszą część wyjazdu, do końca czerwca jeszcze nie było pewne czy nie będzie trzeba zmodyfikować trasy z uwagi na stan wyjątkowy obowiązujący przy granicy z Białorusią. Ostatecznie na okres wakacyjny zakaz został zniesiony. Niemniej sytuacja geopolityczna miała spory wpływ na ruch turystyczny podczas całej podróży jaką odbyliśmy – efekt był taki, że w wielu miejscach było kompletnie pusto.
Opis drugiej części podróży: Kraina różnorodności – rowerem przez Podlasie (cz. II)
Poniżej mapa ze śladem pierwszej części naszej trasy. Plik GPX przed załadowaniem został zoptymalizowany.
Dzień 1: Dubicze Cerkiewne – Białowieża, 59 km
Z domu wyjechaliśmy o 5:30. Pół godziny po zaplanowanym terminie. Chociaż do punktu startu było tylko 200 kilometrów to w Dubiczach Cerkiewnych pojawiliśmy się dopiero o 9:15. Na miejscu przywitał nas sympatyczny gospodarz Stach ze swoją małżonką. Kontakt do niego otrzymałem od jego brata, którego znałem z jednego z forów rowerowych.
O 10:00 mieliśmy już zapakowane sakwy na rowery i podpiętą przyczepkę. Po szybkim pożegnaniu i wstępnych ustaleniach, że po auto wrócę za jakieś 10 do 12 dni skierowaliśmy nasze rowery na wschód do Białowieży. Pierwsza atrakcja znajdowała się jeszcze w tej samej miejscowości – cerkiew Opieki Matki Bożej. Drewniana budowla ze złotymi baniami, czyli na ogół kulistymi zwieńczeniami dachu, odróżniała się od architektury sakralnej jaką do tej pory widywaliśmy. Dzieci były zachwycone jak oznajmiłem, że przez kolejne kilkaset kilometrów na naszej drodze napotkamy więcej podobnych obiektów.
Do następnej miejscowości, Starego Kornina dojechaliśmy po drodze publicznej z niemal zerowym ruchem. Tu zatrzymaliśmy się przy cerkwi św. Michała Archanioła. W Pasiecznikach dojechaliśmy do drogi wojewódzkiej numer 685 wzdłuż, której prowadził szlak Green Velo. W ten sposób, po asfaltowej drodze dla rowerów, dotarliśmy do Hajnówki – jednego z większych miast odwiedzonych w trakcie naszej podróży.
Wyczekiwany przez dzieci postój, zaplanowałem w Hajnówce na jednym z większych placów zabaw. Koło dworca minęliśmy popularny deskal na ścianach centrum kultury Hajnówka Centralna. Przed samym placem znajdował się Sobór św. Trójcy. Gmach cerkwi, budowanej przez około 20 lat od 1973 roku, miał dość oryginalny kształt. W parku znajdowało się kila zjeżdżalni, linowych pająków do wspinaczki i innych mniejszych urządzeń. Miejsce na tyle ciekawe dla dzieci by móc spędzić tu dłuższą chwilę. Po pół godzinnym 'odpoczynku’ ruszyliśmy w kierunku stacji kolejki wąskotorowej. Nie planowaliśmy co prawda wykupienia biletów na podróż pociągiem, ale na miejscu stały wagoniki do przewozu drewna, była też niewielka ekspozycja związana z historią tej stacji.
Droga szła sprawnie. Po rowerowym wyjeździe w góry, przejazd po nizinach był znacznie łatwiejszy. Pojawiła się szansa na zaliczenie, jeszcze dziś, zaplanowanego na kolejnych dzień zwiedzania Rezerwatu Pokazowego Żubrów. Zaraz za Hajnówką wjechaliśmy w zwarte lasy Puszczy Białowieskiej. W uroczysku Krynoczka zatrzymaliśmy się przy cerkwi pw. św. Braci Machabeuszów. Niestety poza doznaniami estetycznymi musieliśmy zmierzyć się z czymś nowym. No może nie do końca, bo styczność z komarami mamy co roku, ale tutaj występowały dosłownie w sporych chmarach. Chordy krwiożerczych samic obsiadały nas po każdym zatrzymaniu. Od tej pory każdy postój ograniczaliśmy do minimum, zmniejszając tym samym liczbę wkuć dokonanych przez te owady.
W Budach mieliśmy godzinny zapas czasu. W sam raz na posiłek w zajeździe o adekwatnej nazwie U kolarza. Niestety posiłki tego dnia były wydawane do 14:00, a było 15 minut po tej godzinie, więc obeszliśmy się smakiem. Na końcu wsi odbiliśmy lekko w las. Znajdował się tu zespół kilku wiekowych dębów oraz kapliczka sybiraków.
Po kolejnych pięciu kilometrach zajechaliśmy przed Rezerwat Pokazowy Żubrów. Dzieci najbardziej liczyły na zobaczenie rysia oraz wilków. Pierwsze życzenie spełniło się szybko. Niestety wilki miały do dyspozycji większy teren i nie było ich widać ze ścieżki koło ogrodzenia. Leon był rozczarowany. W kolejnych zagrodach znajdowały się jelenie, sarny, żbik, dziki, koniki polskie a nawet żubroń czyli mieszaniec międzygatunkowy żubra oraz bydła domowego. Na terenie obiektu stał też plac zabaw, na którym dzieci poczekały, gdy poszedłem do rowerów zmienić Olę przy ich dozorze. W pewnym momencie Ola powiadomiła mnie by przekazać im przez ogrodzenie aparat Leona. Okazało się, że pojawiły się wilki. Marysia musiała przypaść do gustu wilczycy, bo chodziła za nią po drugiej stronie ogrodzenia. Gdy Maria przyspieszała zwierzę powtarzało to zachowanie zupełnie jakby chciało się bawić.
Zwiedzanie zakończyliśmy o 17:00 gdy zamykano cały obiekt. Pozostał nam jeszcze przejazd przez rezerwat im. Władysława Szafera. Droga nie była za wygodna, w końcu to szlak pieszy, można było trafić na korzenie i błoto. W Białowieży skierowaliśmy się do upatrzonej wcześniej kwatery U Kołodzieja. Ponieważ nie było innych namiotów właścicielka pozwoliła nam rozbić się na placu tłumacząc, że standardowo nie przyjmuje więcej namiotów niż jeden. Po niebie pędziły chmury i zapowiadało się na deszcz, więc nie czekając rozbiliśmy namiot nie zapytawszy się nawet o cenę pobytu.
Zabraliśmy płaszcze i podjechaliśmy bez ekwipunku do pobliskiej Gospody pod Żubrem, gdzie zjedliśmy mocno spóźniony obiad. Kartacze, które zamówiliśmy były pyszne. Dzieciom też smakowały ich dania. Prognozy pogody na kolejne dni nie były optymistyczne. Chociaż mieliśmy w nogach ponad 50 kilometrów zdecydowałem, że oblecimy jeszcze główne punkty Białowieży by kolejnego dnia, jak pojawi się jakieś okno pogodowe, śmignąć na kolejny nocleg w Narewce. W ekspresowym tempie udało nam się zobaczyć Dworek Gubernatora, drewnianą bramę wjazdową do Białowieskiego Parku Narodowego, cerkiew pw. św. Mikołaja oraz stację kolejową Białowieża Towarowa. Po powrocie na posesję poszedłem rozliczyć się za nocleg. Zamurowało mnie trochę, gdy kobieta oznajmiła, że chce po 30 złotych od osoby wliczając w to najmłodszą, trzyletnią Felicję. Udało mi się co prawda ugadać, by nie liczyć najmłodszego dziecka, jednak niesmak pozostał. Była to też nauczka by w takich miejscach, gdzie nie ma wywieszonego cennika pytać się o koszty przed rozbiciem namiotu. Co prawda do dyspozycji mieliśmy na wyłączność drewnianą wiatę z dostępem do prądu, ale łazienka z wc i natryskiem oraz jej stan pozostawiały wiele do życzenia.
Po kąpieli wszyscy poszliśmy spać. To był dzień pełen atrakcji. Przy okazji pobity został dzienny rekord kilometrów przejechanych przez Marysię i Leona, który wynosił teraz 59 kilometrów.
Dzień 2: Białowieża – Zabłotczyzna, 22 km
Lało przez całą noc. W pewnym momencie obudziła mnie Ola oznajmiając, że namiot przecieka. Przed wyjazdem uszczelniłem szwy specjalnym preparatem oraz zaimpregnowałem tropik, ale jak widać nie dużo to pomogło. W kilku miejscach pojawiły się przecieki i woda kapała na materiał sypialni przedostając się do jej wnętrza. W pół śnie wygrzebałem tarp i nakryłem nim nasze schronienie dopinając karabińczykami rogi materiału do linek w namiocie. Ponownie położyliśmy się spać. Nad ranem obudził nas deszcz, całe szczęście dzięki dodatkowej warstwie z tarpu w środku było sucho. Byliśmy rozbici obok obszernej wiaty, gdzie przesiedzieliśmy poranek. Zrobiliśmy śniadanie z grzankami i ciepłym mlekiem. Przyszedł czas na decyzję co robimy dalej.
Prognozy były różne, w zależności od strony, na której je sprawdzaliśmy. Raz miało padać cały dzień, inne źródło mówiło, że powinno się przejaśnić. Cena oraz samo miejsce nie zachęcało by pozostać tu na drugą noc. Poza tym mieliśmy ambitny plan. Gdy tylko przestało padać podjęliśmy decyzję o zwinięciu obozu. O 12:00 wyjechaliśmy z posesji w kierunku Pogorzelców. Było dość wilgotno. Ruch aut na ulicy, którą się poruszaliśmy, był znikomy.
Dziś jedyną większą atrakcją miała być kilometrowa ścieżka Dębów Królewskich. Podczas rozmowy z pracownikiem obsługującym kasę dowiedzieliśmy się, że z drewnianej kładki niewiele widać. Z uwagi na niepewną sytuację dotyczącą stanu wyjątkowego nie przycięto zarośli przysłaniających najokazalsze dęby. Dał nam do zrozumienia, że nie ma sensu płacić za oglądanie krzaków. Do dalszej jazdy przekonały nas komary, które zleciały się podczas krótkiego postoju i nie dawały nam spokoju.
Następne 15 kilometrów prowadziło przez puszczę na obrzeżach Białowieskiego Parku Narodowego. Niemal przez całą drogę nie spotkaliśmy żadnych ludzi. Było pusto i cicho. W Narewce zatrzymaliśmy się przy gminnej stanicy wodnej. Była niedziela a recepcja czynna tylko od poniedziałku do piątku. Pod numerem kontaktowym nikt nie odbierał. Na polu nie było namiotów, turystów też nie widzieliśmy. Miejscowi nie orientowali się odnośnie możliwości noclegu w tym miejscu.
Obok znajdował się plac zabaw ze statkiem pirackim. Maria, Leon i Felicja nie czekali na zaproszenie i poszli się bawić. W tym czasie próbowałem znaleźć inne miejsce na nocleg, bo to nie do końca podobało się Oli. Zadzwoniłem do pobliskiej agroturystyki, którą miałem oznaczoną w zapiskach jako nocleg awaryjny. Podczas telefonicznej rozmowy pani na moje pytanie odnośnie możliwości noclegu pod namiotem, powiedziała, że jestem drugą osobą, która dzwoni w tej sprawie. Gdy zapytałem czy tego dnia, odparła, że w tym miesiącu (był ostatni dzień lipca). Wyjaśniła, że pomimo zniesienia stanu wyjątkowego, który był wprowadzony w zeszłym roku, turyści boją się tu przyjeżdżać. Dodatkowo informacja o wycofaniu zakazu była podana na tyle późno, że część firm związanych z turystyką nie zdążyła się przygotować do sezonu. Z ich punktu widzenia było to bardzo przygnębiające.
Gdy dzieci zeszły z placu zabaw a Ola uporała się z doprowadzeniem ich do jako takiego porządku po zabawie w błocie, ruszyliśmy do Zabłotczyzny. Sympatyczna właścicielka agroturystyki zaprowadziła nas na miejsce, gdzie mogliśmy rozbić namiot. Przy poletku stała obszerna wiata z dostępem do prądu. Było WC a także prysznic polowy. Namiot ustawiliśmy koło niewielkiej altanki, w której w razie większych opadów moglibyśmy się schronić. Całość w cenie 70 złotych.
Szczęście w nieszczęściu zaraz po rozbiciu namiotu zaczęło lać. Nie licząc krótkich przerw padało już do wieczora. Poranna decyzja o wyruszeniu do Narewki była słuszna. Mieliśmy szczęście bo podczas jazdy rozpogodziło się i udało nam się przejechać na sucho. Dzieci bawiły się przez trzy godziny pod wiatą. Wspólnie z Olą zrobiliśmy obiad: sos bolonese z liofilizatów i jajka zapiekane z chlebem.
Dzieci co jakiś czas sprzeczały się między sobą, dodatkowo komary cięły jak nigdy, pogoda była niepewna. Pojawiły się pierwsze myśli, że może porywamy się na za wiele. Może powinniśmy jak większość rodzin z dziećmi pojechać na kwaterę, pod dach. Porzucić codzienne obowiązki związane z pakowaniem i rozpakowywaniem całego tego majdanu. Momentami atmosfera była nerwowa a to przecież wakacje kiedy powinno się odpocząć. Z drugiej strony pocieszające było, że pomimo dwóch dni z opadami udało nam się przejechać ponad 80 kilometrów na sucho a deszcz pojawiał się dopiero po rozbiciu namiotu. Dodatkowo w obydwu miejscach mieliśmy do dyspozycji spore wiaty wyłącznie dla nas.
Wieczorem zjedliśmy kolację. Dostaliśmy też od pani domu dorodne ogórki prosto z ogródka. Po posiłku Ola wykąpała dzieciaki. Mi udało się spisać notatki z dwóch dni wyjazdu. Nazajutrz miało się rozpogodzić.
Dzień 3: Zabłotczyzna – Stary Dwór, 48 km
Noc była ponownie deszczowa. Tym razem padało mniej, mimo to rano wszystko było wilgotne. Spaliśmy do 8:00. Tego dnia deszcze miały nas już opuścić. Czasu było dużo więc nie spiesząc się zrobiliśmy śniadanie i zwinęliśmy nasz obóz. W między czasie mimo innych prognoz chwilę pokropiło dzięki czemu pakowanie nabrało tempa.
O 12:00 opłaciliśmy nocleg żegnając się z sympatyczną właścicielką agroturystyki i wyjechaliśmy do kolejnego biwaku. Temperatura oscylowała w granicach 18-20 stopni. Po niebie przebiegały ciemne chmury choć nie wyglądały na takie, które mogą nas zmoczyć. Najpierw wróciliśmy z powrotem do Narewki, w której przejechaliśmy obok cerkwi św. Mikołaja Cudotwórcy. Chwilę dalej skręciliśmy w szutrową drogę prowadzącą do wsi Gruszki. Zatrzymaliśmy się tu przy herbarium. Był to dobrze utrzymany ogród z ciekawymi odmianami roślin. Kilkaset metrów dalej stał pomnik Danuty Siedzikówny pseudonim „Inka”, urodzonej w pobliskiej Guszczewinie. Na miejscu była tablica z opisem tragicznych losów całej jej rodziny.
W między czasie Felicja zasnęła w swojej przyczepce. W takich momentach ograniczaliśmy postoje do minimum, by mogła zaliczyć dłuższą drzemkę. Niespodziewanie zagadnęła nas jednak tutejsza mieszkanka i dość nachalnie próbowała zachęcić do pobytu w jednej z agroturystyk. Nie przekonywały jej nasze wyjaśnienia, że my nocujemy pod namiotem i pokoi nie potrzebujemy oraz że mamy w planie nocleg w innym miejscu. Po dłuższej konwersacji udało nam się odjechać w kierunku zwartych lasów Puszczy Białowieskiej. Czekał nas teraz około 20 kilometrowy odcinek prowadzący przez leśnie ostępy.
Trzeba przyznać, że o nadprogramowe postoje było ciężko, komary mocno się o to starały. Zaraz za Kosym Mostem wjechaliśmy w gęstwiny leśne między, którymi znajdowały się mokradła. Poza główną, szutrową drogą usypaną na wale nie było mowy by zjechać gdzieś w bok. Teren był podmokły. Ruch turystyczny praktycznie zerowy. Poza dwoma autami pracowników puszczy oraz parą sakwiarzy nie spotkaliśmy nikogo. Na wysokości uroczyska Wilczy Szlak mieliśmy przejść ścieżkę edukacyjną Przez trzy zbiorowiska prowadzącą po pomoście. Pechowo, z powodu uszkodzenia kładki, wstęp był zablokowany.
Pierwszy, dłuższy odpoczynek zrobiliśmy w połowie dzisiejszego dystansu. Zatrzymaliśmy się na polanie Głuszec w północnej części puszczy. Znajdował się tu skansen kolejki wąskotorowej. Fela obudziła się gdy kołysanie ustało i dołączyła do bawiących się dzieci. Na środku łąki stała lokomotywa a co najważniejsze można było wejść do jej kabiny i poruszać przyciskami, wajchami i innymi ruchomymi elementami wczuwając się w rolę maszynistę. Stało tu też kilka wagonów, które też można było dokładnie pooglądać. Po zabawie, zjedzeniu przydziału słodyczy i ugaszeniu pragnienia ruszyliśmy na północ do Masiewa, za którym ponownie wjechaliśmy do lasu.
Przed nami znajdował się blisko ośmio kilometrowy, prosty odcinek drogi poprowadzony równolegle do granicy białoruskiej. Droga niby szutrowa, ale jechało się jakoś dziwnie. Po obrzeżach widać było, że musiała być świeżo przygotowana. Po dokładniejszej obserwacji okazało się, że podłoże jest wykonane w dużej części z piachu przez co jechało się trochę jak po gąbce co wymagało większego wysiłku. Gdyby nie fakt, że przez ostatnie dwa dni sporo padało pewnie zakopalibyśmy się tu w piachu, więc i tak w sumie dobrze trafiliśmy. Droga ta zapewne była wykorzystywana przy dojeździe sprzętu do budowy zapory odgradzającej Polskę i Białoruś.
W kilku miejscach przeprawialiśmy się przez głębsze kałuże. Przy jednej obawialiśmy się, że możemy utknąć ponieważ wyglądała na głęboką, ale nie było mowy o objeździe przez zabagniony las. Gdy tylko zwalnialiśmy obsiadały nas chmary komarów. Na tej drodze były wyjątkowo upierdliwe i cięły jak szalone. Maria jadąca z sakwami ciężko przeżyła ten odcinek. Za to Leon nabrał takiego tempa, że nawet ja nie mogłem go dogonić. Wszyscy odetchnęliśmy opuszczając lasy Puszczy Białowieskiej raz na zawsze, a przynajmniej na ten rok. Gruntowa droga skończyła się równo za znakiem oznajmiającym o wjeździe do wioski Babia Góra położonej na niewielkim wzniesieniu. Od tego miejsca do końca dnia jechaliśmy już praktycznie tylko po asfalcie. Miało to znaczący wpływ na naszą prędkość przelotową, która od razu się zwiększyła.
Kolejna wioska, a w zasadzie kilka chałup, wyglądała niemal jak każda inna na Podlasiu, ale odróżniał ją jeden szczegół. Mogła się szczycić najdłuższą jednowyrazową nazwą w Polsce. Obowiązkowo zrobiliśmy sobie zdjęcie przy tablicy informującej o wjeździe do Siemieniakowszczyzny. Zmęczenie materiału dawało o sobie znać, w tle pojawiał się głos Marysi, że chce się zatrzymać i odpocząć. Przekonałem ją, że w pobliskiej Siemianówce z pewnością będzie sklep i tam kupimy sobie lody. Tak też było. Poza lodami Ola zrobiła drobne zakupy spożywcze, uzupełniliśmy też zapasy wody.
Po pół godzinie ruszyliśmy na zachód w kierunku Tarnopola. Minęliśmy zabudowania przejścia granicznego Siemianówka-Swisłocz oraz tory prowadzące przez groblę na zalewie Siemianówka na wschód do Białorusi. W między czasie wyszło słońce, zrobiło się przyjemnie i ciepło. Miła odmiana od aury jaka otaczała nas w sobotę i niedzielę. Jak zwykle podczas jazdy w ciekawszych miejscach robiłem zdjęcia prowadząc jednocześnie rower. Uwieczniałem głównie krajobrazy oraz Olę, Marię i Leona. Fela co jakiś czas też upominała się o zdjęcie i wtedy udawałem, że robię zdjęcie ponieważ w przyczepce i tak byłoby ją słabo widać. Na kilometr przed kempingiem zaskoczyła mnie bo tym razem poprosiła: „Tato, zrób mi zdjęcie… tylko na prawdziwo!”. Nie było rady, koniec z fejkowymi fotkami.
Na kempingu w Starym Dworze zjawiliśmy się o 18:00. Po rozmowie z panią dzierżawiącą teren, na którym mieliśmy się rozbić, okazało się, że cena za pobyt to 25 złotych. Zdziwiłem się bo to najmniej ile do tej pory kiedykolwiek zapłaciliśmy za nocleg, ale nie oponowałem. Teren był schludny, łazienki czyste i pachnące. Prysznice płatne, ale niewiele – za 10 złotych można było wejść do kabiny z dziećmi i wykąpać całą trójkę. Drugim zaskoczeniem był niemal pusty plac namiotowy, gdzie poza nami stał tylko jeden kamper. Puszcza to puszcza, ale tu nad zalewem byłem pewien, że będą już jacyś ludzie a tym czasem trzecią noc z rzędu spaliśmy niemal na opustoszałym obiekcie. Dla mnie i Oli to w sumie ok, dla dzieci trochę gorzej z powodu braku rówieśników.
Zanim rozbiliśmy namiot podeszliśmy na plażę by skorzystać jeszcze z ciepłych promieni słońca, które ogrzałyby nas po kąpieli w jeziorze. Dzieciaki bawiły się w wodzie przy piaszczystej plaży. Obok drogi stał pawilon mieszczący sklep Żabka. Ola kupiła parówki na kolację oraz mleko na kolejny poranek. Po wodnych igraszkach rozstawiliśmy namiot przy jednej z wiat przeznaczonych na ognisko. Odpaliłem kuchenkę i korzystając z patelni przysmażyłem parówki oraz kiełbaski. Była to nasza obiadokolacja, więc porcje rozeszły się w mig. Po posiłku mycie zębów i lulu. Prognozy pogody na kolejne dni zapowiadały się dobrze. Zadowoleni z przejechania ładnego dystansu ułożyliśmy się do snu.
Dzień 4: Stary Dwór – Puchły, 45 km
Wstaliśmy wcześnie, o 7:00. Od rana świeciło słońce a na niebie nie było ani jednej chmurki. W takich warunkach pobudka to sama przyjemność. Poranne zwijanie obozu połączone ze śniadaniem załatwiliśmy ekspresowo, dzięki czemu Ola zabrała dzieciaki na plaże by mogły się jeszcze pobawić nad wodą. Mi pozostało zwinięcie namiotu po czym około 10:30 dołączyłem do reszty.
Wczoraj było pusto, ale dziś od rana do miejsca kąpieli schodziły się grupki ludzi zachęconych dobrą pogodą. Gdy najmłodsi wybawili się już na plaży Ola zabrała całą gromadkę pod prysznic i porządnie ich wyszorowała. Przed odjazdem zjedliśmy jeszcze drugie śniadanie. O 13:10 wyjechaliśmy w kierunku północnym do Nowej Łuki. Odbiliśmy lekko ze szlaku by zobaczyć tablicę upamiętniającą wieś Łuka, która podobnie jak siedem pozostałych wiosek liczących łącznie blisko 300 gospodarstw, została wysiedlona a następnie zalana przez wody zbiornika Siemianówka, który utworzył się po wybudowaniu zapory na rzece Narew.
Cały wyjazd składał się z siedmiu mniejszych etapów. Pierwszy to Białowieski Park Narodowy i jego okolice. Drugi, na który właśnie wjeżdżaliśmy, tematycznie związany był z rzeką Narwią i Narwiańskim Parkiem Narodowym. Podążaliśmy teraz szlakiem Green Velo. Słońce mocno dopiekało, mijaliśmy kolejno Michnówkę i Eliaszuki, za którymi przedostaliśmy się na północną stronę Narwi. W Suszcznej skierowaliśmy się na zachód zjeżdżając z asfaltu na drogę szutrową. Po minięciu wiosek Bieńdziugi i Supruny dotarliśmy do Odrynek, w których znajduje się słynny skit świętych Antoniego i Teodezjusza Pieczerskich. Końcowy odcinek na teren jedynej prawosławnej pustelni w Polsce, prowadził przez rozlewiska Narwi po długiej, drewnianej kładce. Na miejscu zabrałem dzieciaki i poszliśmy zwiedzić cerkiew oraz okoliczne zabudowania. Ola została przy rowerach.
W jednej z cerkwi spotkaliśmy opiekuna tego obiektu nazywanego archimandrytą (tytuł nadawany opiekunowi cerkwi prawosławnych). Zaprosił nas do środka i opowiedział o historii tego miejsca. Oprowadził też po kolejnych zabudowaniach. Zwiedzanie było nieodpłatne, ale na miejscu znajdowała się puszka, w której można było złożyć datki na pustelnię co też uczyniliśmy. Dodatkowo zakupiliśmy miód z pobliskiej pasieki oraz ziołową herbatkę na nerwy. Dzieci za namową opiekuna pustelni zapakowały sobie do torebek słone suchary pokrojone w kostkę, które do końca dnia szamały podczas jazdy. Następnie wróciliśmy do rowerów i tym razem Ola poszła pozwiedzać. Okazało się, że pod naszą nieobecność kręcił się tu młody lis, który skubał porzeczkę z pobliskich krzaków – niecodzienny widok.
Skit opuściliśmy drogą gruntową dla aut. Dalej przez Bruszkowszczyznę i Gorędy dojechaliśmy do asfaltu, którym finalnie dostaliśmy się do miejscowości Narew. Byliśmy już mocno głodni, zbliżała się godzina 18:00. Ola sprawdziła w googlu, ale na miejscu nie było żadnej restauracji, jedynie bar z kebabem. Zamówiliśmy jeden powiększony zestaw plus dwa razy duże frytki. Porcje okazały się rzeczywiście duże a przy okazji mocno nasączone tłuszczem. Na miejscu znajdowały się dwa obiekty, które chcieliśmy obejrzeć. Pierwszy to drewniany kościół w parafii rzymskokatolickiej Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Druga była prawosławna cerkiew Podwyższenia Krzyża Pańskiego. Przed opuszczeniem miasteczka, słusznie spodziewając się, że sklepu już dalej nie uświadczymy, zaopatrzyliśmy się w delikatesach Arhelan w wodę, słodycze i coś na śniadanie.
Do kempingu brakowało jeszcze około dziesięciu kilometrów, czas naglił a w zanadrzu było jeszcze kilka punktów, które chcieliśmy odwiedzić. Pierwszy to drewniana kładka na Narwi przed wioską Ancuty. Za miastem, asfaltowa ulica o nazwie Piaski ustąpiła miejsca lichej gruntówce, która miejscami prowadziła po podmokłej trawie. Miałem obawy czy w ogóle uda się dojechać do samej kładki. Potrzeba odwrotu wiązałaby się z nadrobieniem kilku dodatkowych kilometrów na co nie mieliśmy czasu ani ochoty. Całe szczęście od strony rzeki zmierzał ku nam starszy Pan na leciwym rowerze. Znowu mieliśmy szczęście. Wjechałem z rozpędem na kładkę przejeżdżając ją na raz. Dopiero po drugiej stronie naszła mnie myśl, że gdyby kładka nie wytrzymała (w końcu łączna waga mojego zestawu z kierowcą i pasażerką to 160 kg) to wpadlibyśmy razem do rzeki. Mogłoby być nieciekawie. Zaraz za mną przejechała Marysia, Leon i Ola. Na północnym brzegu, koło zaparkowanego kampera, stała kobieta. Podczas rozmowy na temat przeprawy okazało się, że nie dalej jak dwa dni temu była naprawiana ponieważ z powodu utraty dwóch desek jeden z miejscowych nie widząc ubytku wpadł do wody.
Na dojeździe do drogi wojewódzki numer 685 czekała nas niespodzianka. Nowiutka i płaska droga rowerowa, którą dojechaliśmy wprost do wioski Trześcianka, która razem z sąsiadującymi Socami i Puchłami oznaczone były na mapie jako Kraina Otwartych Okiennic. W Trześciance zatrzymaliśmy się przy cerkwi św. Michała Archanioła. Drewniana świątynia miała oryginalny, zielony kolor. Do tej pory większość cerkwi jakie mijaliśmy była koloru błękitnego. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej na zachód. Za wsią droga zmieniła się na szuter a w Socach z kolei nawierzchnia zbudowana była z nietypowej jak na wioskę betonowej kostki brukowej. Słońce schowało się za horyzontem a nam pozostały jeszcze cztery kilometry do wsi Puchły.
Na miejscu w Puchłach stała okazała cerkiew, ale postanowiliśmy, że obejrzymy ją dokładnie kolejnego dnia jak będzie jasno. Pole kempingowe Narva mocno nas zaskoczyło swoją frekwencją. Przez cały dzień niemal nie widzieliśmy żadnych turystów a tu na placu stało kilkanaście namiotów i parę kamperów. Rozstawiliśmy na środku terenu także nasze niewielkie schronienie. Podczas opłacania noclegu właścicielka była bardzo skrupulatna i dopytywała czy najmłodsza córka ma już skończone trzy lata – efekt był taki, że została doliczona do rachunku, który łącznie opiewał na 91 złotych. Trzeba jednak przyznać, że obiekt trzymał dobry standard. Łazienki były wliczone w cenę. Sanitariaty nowe, czyste i z ciepłą wodą. Ponadstandardowa była obecność mydła przy umywalkach a także papierowe ręczniki. Do dyspozycji była też zadaszona mini kuchnia polowa z elektryczną kuchenką. Stanowiska dla namiotów i kamperów oddzielone od siebie zielenią. No nie było się do czego przyczepić.
Na kolację zjedliśmy zupki chińskie oraz budyń zapijając wszystko colą, którą Ola kupiła w obawie przed ewentualnym rozstrojem żołądka po zjedzonym w Narwi kebabie. Całe szczęście podejrzenia okazały się nieuzasadnione. Przy myciu garnka wyszło, że jest wgnieciony. Przypomniałem sobie, że w Narwi podczas oczekiwania na kebaba Felicja chcąc dostać się do przyczepki przewróciła mój rower. Kociołek uszkodził się najprawdopodobniej wtedy. Samo wgniecenie nie przeszkadzało w gotowaniu jednak pokrywka nie chciała już przylegać do otworu tak jak powinna. Może to był znak, żeby kupić coś mniejszego bo jak do tej pory nie wykorzystywaliśmy 3,7 litrowej pojemności garnka nawet w połowie. Po wieczornej kąpieli, jaką każdy z nas odbył, położyliśmy się spać.
Dzień 5: Puchły – Suraż, 64 km
Ola od rana krzątała się po namiocie (o ile można się krzątać w pomieszczeniu, które w podstawie sypialni my około dwa na dwa metry a w środku leży pięć osób plus bagaże). W każdym bądź razie obudziła się wcześniej i zaczęła pakować nasze rzeczy. Na dziś mieliśmy dwie opcje trasy. Krótsza (30 kilometrów) do Doktórców ze spaniem na dziko w okolicy mostu na Narwi lub dłuższa, około 60 kilometrowa rozszerzona o dojazd do Suraża gdzie spalibyśmy na polu namiotowym. Ola oczywiście wolała wariant drugi. Zagęściliśmy ruchy przy zwijaniu obozu i jedzeniu śniadania dzięki czemu kemping opuściliśmy o 9:30. Podjechaliśmy jeszcze do cerkwi pw. Opieki Matki Bożej w Puchłach. Następnie zjechaliśmy z wygodnego asfaltu kierując się wzdłuż Narwi na zachód do Ciełuszek. Droga wiodła ‘pofalowanym’ szutrem nie najlepszej jakości. Było za to bezpiecznie bo i auta, z którymi się mijaliśmy nie rozpędzały się zbytnio. W Kaniukach zatrzymaliśmy się na chwilę koło prawosławnej kaplicy pw. Św. Cyryla i Metodego.
Dalej do Rybołów prowadził tak samo kiepski szuter. Felicji musiał on jednak w jakiś sposób odpowiadać bo większość tej drogi przespała. Maria z Leonem uprzyjemniali sobie drogę podjadając żelki a my z Olą podziwialiśmy sielskie widoki. Ryboły przecinała droga krajowa numer 19. Gdyby nie chodnik byłoby nieciekawie bo jechały nią tiry z prędkością, która z pewnością nie należała do wymaganej w terenie zabudowanym. Tu też minęliśmy drewnianą cerkiew pw. Św. Cyryla i Metodego. Do drugiej, murowanej cerkwi św. Kosmy i Damiana musieliśmy nadłożyć drogi. Przy posesjach stały niewielkie straganiki z żywnością. Ola zakupiła od jednej ze staruszek wiejskie jaja.
Po cofnięciu się kilkaset metrów przecięliśmy ruchliwą szosę i ruszyliśmy szuterkiem do następnej wioski Wojszki. Obejścia były bardzo zadbane, a drewniane domy z ozdobnymi okiennicami swoim urokiem znacznie przewyższały w naszej opinii te z Krainy Otwartych Okiennic. Zatrzymaliśmy się nieopodal murowanej, niespecjalnie urokliwej cerkiewki. Obok jednej z bram wjazdowych do gospodarstwa starsza pani sprzedawała warzywa. Ola skusiła się na zakup dorodnych pomidorów.
Za Wojszkami skręciliśmy na zachód w kierunku Bogdanki. Ruch na asfaltowej ulicy był duży. Po niecałych dwóch kilometrach powinniśmy skręcić na Zajączki. Ale co to? Zakaz wjazdu i plac budowy. Objazd tego miejsca kosztowałby nas kilka dodatkowych kilometrów, których dziś i tak miało być dużo. Dodatkowo skwar lał się z nieba i zniechęcał do jazdy. Ola podjechała do robotników zapytać czy puszczą nas przez plac budowy. Po chwili zamachała, że możemy jechać. Operator koparki był na tyle uprzejmy, że gdy zobaczył ciągniętą przeze mnie przyczepkę wyrównał na szybko hałdy piachu by łatwiej było mi przejechać. Sprawdziło się powiedzenie, że „gdzie diabeł nie może tam babę pośle”.
Zadowoleni, że udało nam się uniknąć objazdu, przemknęliśmy po rozkopanej drodze do Zajączek. Tutaj fragment asfaltu i do kolejnej wioski ponownie nienajlepszej jakości szuter. W Orlankach podjechaliśmy pod kolejną niebieską cerkiew pw. Podwyższenia Krzyża Pańskiego. Dalej do Doktorców poruszaliśmy się już po asfalcie. Słońce nie odpuszczało a na rozpisce miałem zaznaczone, że jest tu niewielka plaża nad Narwią. Zjechaliśmy w okolice mostu łączącego Doktorce i Strablę. Zejście do wody niby było, ale błotniste i mało zachęcające do kąpieli. Mimo to wspólnie z Leonem wskoczyliśmy do wody by schłodzić ciało. Byłoby nawet ok gdyby nie brak cienia. Rozwiesiłem tarp pomiędzy rowerami by troszkę zacienić miejsce gdzie siedziała Felicja. Chociaż przyczepka miała z przodu tylko moskitierę oraz dysponowała osłoną przeciwsłoneczną Felicja była rozgrzana.
Dobrze, że wybraliśmy dłuższy wariant trasy bo nie było to najlepsze miejsce do nocowania. W trakcie odpoczynku zjedliśmy kanapki z tuńczykiem i uzupełniliśmy płyny, które szybko się wypacały. Około 15:00 przeprawiliśmy się mostem na południową stronę Narwi. Zostało nam około 30 kilometrów – połowa dystansu. Za Strablą obraliśmy kierunek na zachód do Filipów. Z początku jechało się sprawnie. Przed nami rozwinięty był asfaltowy dywan a ściana lasu dawała przyjemny cień. Za Samułkami skończył się i asfalt i cień.
Na okolicznych polach widać było pracujące przy żniwach kombajny. W pewnym momencie jedna z maszyn podjechała do naczepy stojącej zaraz przy drodze i zaczęła wysypywać ziarno do jej wnętrza. Dzieci były tym bardzo zaciekawione. Mogły na własne oczy zobaczyć jak ciężka jest praca rolników, dzięki której, możemy potem pójść do sklepu i kupić w nim pieczywo na śniadanie. Od tego momentu Maria z Leonem zaczęli zliczać wszystkie kombajny jakie spotkaliśmy na naszej drodze.
W Filipach powinniśmy pojechać prosto na Piaszczysty Bród, ale droga była dosłownie usypana z piachu. Pchanie tędy rowerów byłoby mordęgą. Szybki rzut oka na mapę i wytyczony został objazd przez Falki i Godzieby. Z początku asfaltowa droga przeplatała się z odcinkami brukowanymi, ale to i tak lepsze niż ‘przyjemność’ jazdy po piachu.
W Osówce zatrzymaliśmy się przy płocie, do którego podbiegło stadko koni. Dzieciaki zsiadły z rowerów by je pokarmić. Niestety obskoczyły nas też miejscowe psy, nie wyglądały na groźne, ale uparcie podchodziły do Felicji, która się ich bała. Wsiedliśmy z powrotem na siodełka i ruszyliśmy przed siebie do Piątkowa oddalonego o cztery kilometry. Droga zmieniła się w szuter, ale w tym miejscu był on bardzo dobrej jakości więc jechało się sprawnie. Niespodziewanie zyskaliśmy szóstego członka wyprawy. Przyczepił się do nas jeden z psów, które obskoczyły nas w wiosce. Nie reagował na żadne prośby ani groźby i zdyszany dobiegł za nami aż do Piętkowa pod sklep, w którym zatrzymaliśmy się na lody. Poza zimnymi smakołykami Ola uzupełniła zapasy jedzenia i kupiła pięciolitrowy baniak wody, który rozlaliśmy do bidonów i butelek oraz planowaliśmy napoić zdyszanego burka.
W momencie gdy miałem już szukać naczynia, które zastąpi miskę na wodę dla nowego członka załogi, który po biegu wyglądał jakby miał zaraz wyzionąć ducha, obok nas zaparkowało auto. Kobieta, która z niego wysiadła podeszła do nas i oznajmiła z pretensją w głosie, że mogliśmy zawrócić jej psa i odprowadzić pod dom. Zdzwiony odpowiedziałem, że skąd miałem wiedzieć gdzie mieszka i że powinna trzymać go na smyczy lub przynajmniej na zamkniętej posesji, jeżeli ma świadomość, że lubi oddalać się od domu. Kobieta zmieniła ton na bardziej uprzejmy i wyjaśniła, że właściciel psa dopóki żył zabierał go często na przejażdżki rowerowe, dlatego zwierzak tak ochoczo biega teraz za rowerami. Wpakowała kundla do auta i odjechała. Kamień spadł nam z serca. Gdyby nie ta akcja pies pewnie biegłby za nami aż do Suraża.
Ostatnie 12 kilometrów przez Daniłowo i Pluśniaki wiodło asfaltem, ale żeby nie było za lekko pojawiły się też niewielkie wzniesienia. Na pole namiotowe Bajdarka dotarliśmy przed 19:00. Obszerny budynek, w którym można było wynająć luksusowe apartamenty mieścił też restaurację. Wspólnie z Olą zamówiliśmy dla siebie potrawy regionalne oraz kawę dla Oli a dla mnie piwo. Dzieci zjadły po kotlecie z frytkami. Musiały być głodne bo posiłki zniknęły w ekspresowym tempie. Nie ma co się dziwić, w końcu przez ostatnie trzy dni jedliśmy praktycznie to co sami upichciliśmy w warunkach polowych.
Koszt noclegu wypadał po 25 złotych za osobę przy czym liczono tylko dzieci od siódmego roku życia więc Leon i Felcia przespali się za darmo. W cenie 75 złotych mieliśmy nowe łazienki z ciepłą wodą a także równiutko przystrzyżoną trawkę oraz miejsce z widokiem na przepływającą tędy Narew. Było też kilka wiat z dostępem do prądu. Warunki luksusowe bym powiedział.
Po sutej obiadokolacji rozbiłem namiot a Ola wykąpała dzieci bo po upalnym dniu były mocno upocone. Mimo męczącego dnia miały jeszcze siły na zabawę przed pójściem spać. Tego dnia przejechaliśmy 64 kilometry, nowy rekord dzieciaków. Dodatkowo niecałe dwie trzecie drogi stanowiła nawierzchnia inna niż asfaltowa w tym kiepskiej jakości szutry i trochę bruku. Noc zapowiadała się na suchą więc po kąpieli rozwiesiłem hamak i wślizgnąłem się w nim do śpiwora. Pozostali spali już smacznie w namiocie. Uzupełniłem jeszcze notatki z podróży i też zanurzyłem się w błogim śnie.
Dzień 6: Suraż – Kurowo, 39 km
Nocą w hamaku było chłodno, mimo iż spałem w śpiworze. Jednak namiot gdzie mamy izolację od ziemi w postaci karimat a także pięć osób, które dogrzewają wnętrze jest optymalnym rozwiązaniem. Z tego powodu gdy zaczęło świtać przeniosłem się do reszty zespołu. Wstaliśmy po 7:00 i niespiesznie zaczęliśmy zwijać nasze niewielkie obozowisko. Na śniadanie zrobiliśmy jajecznicę z wiejskich jaj zakupionych dzień wcześniej w Rybołach.
Zanim opuściliśmy Suraż minęło dużo czasu. Najpierw robiliśmy zakupy spożywcze, które trwały dłużej niż zwykle. Trzy razy wracaliśmy do sklepu bo przypominało nam się o dodatkowych artykułach, które należy dokupić. Kilka ulic dalej zajechaliśmy przed Muzeum Archeologiczno-Etnograficzne w Surażu. Budynek znajdował się na prywatnej posesji. Osobą, która oprowadzała nas po obiekcie a jednocześnie opowiadała historię tutejszych ziem i omawiała eksponaty był mąż kobiety, której dziadek przez dużą część swojego życia zbierał przedmioty znajdujące się w stodole przystosowanej na salę muzealną. Dowiedzieliśmy się między innym jak na przestrzeni lat Suraż, który teraz jest jednym z najmniejszych miast posiadających prawa miejskie, tracił na znaczeniu. Najpierw tutejsi włodarze nie zgodzili się na przeprowadzenie przez miasto linii kolejowej, która powstała w sąsiednich Łapach. Potem dwie wojny Światowe. Na końcu powstanie zbiornika Siemianówka. Przyczyniło się ono do zmniejszenia ilości wody jaka przepływa Narwią. Rzeka, którą kiedyś transportowano towary stała się jedynie atrakcją turystyczną. Dodatkowo dużo ludzi, którzy utrzymywali się z rybołówstwa musieli przerzucić się na inny sposób zarobkowania.
Spędziliśmy tu ponad godzinę. Maria z Leonem byli żywo zainteresowani eksponatami znajdującymi się w gablotach. Felicja odnalazła się wśród trójki dzieci właścicieli bawiących się na podwórzu. Po opuszczeniu muzeum nie zdążyliśmy się dobrze rozpędzić a pojawił się kolejny punkt do odwiedzenia – muzeum kapliczek. Wprawdzie właściciela nie było na posesji, ale po telefonicznym kontakcie wskazał miejsce gdzie znajduje się klucz do obszernego pomieszczenia ze zbiorami. Kolekcja liczyła prawie 300 kapliczek. Przejrzeliśmy je szybko bo pół dnia minęło a my jeszcze z Suraża nie wyjechaliśmy.
Była prawie 14:00 a przed nami około 40 kilometrów drogi. Pierwsza część wiodła asfaltem przez Borowskie Michały a następnie Turośń Dolną, w której przecięliśmy drogę wojewódzką numer 682. Kierując się na północ dotarliśmy do drogi wojewódzkiej numer 678, którą dojechaliśmy do stacji kolejowej w Baciutach. Za torami skręciliśmy w prawo. W pewnym momencie, po lewej stronie szosy, minęliśmy farmę gęsi. Teren wyglądał jak obóz koncentracyjny. Nie było cienia ani trawy, gdzieniegdzie leżały padłe zwierzęta – mocno przygnębiający widok – i to się nazywa wolny chów?
W Zawadach trafiliśmy na remont drogi. Ciężarówki, które tamtędy jeździły wzniecały dużo kurzu. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić plac budowy. Za wioską skręciliśmy na zachód i dojechaliśmy do Topielca gdzie znajdowała się niewielka, murowana cerkiew pw. św. Mikołaja. Byliśmy w połowie dystansu, który przejechaliśmy ciurkiem w największy skwar. W swoich zapiskach miałem oznaczone, że jest tu niewielka plaża z dojściem do Narwi. Zaraz obok rosło drzewo, które dawało dużo cienia. Na kąpiel w rzece ponownie zdecydowałem się tylko ja i Leon. Marysia z Felą bawiły się przy błotnistym zejściu do wody. Ola odpoczywała na kocu pod rozłożystym drzewem. Po godzinnym odpoczynku wydałem komendę by dzieciaki doprowadziły się do porządku, bo były ubłocone.
Tutaj asfalt już się skończył, do Ibiszcz prowadziła droga szutrowa. Raz w lepszym, raz w gorszym stanie a miejscami z kopnym piachem. Główną atrakcją tego dnia miała być przeprawa przez rozlewiska Narwi pomiędzy Śliwnem a Waniewem. Maria z Leonem byli żywo zainteresowani tym w jaki sposób przedostaniemy się przez rzekę po ruchomych kładkach. Już przy pierwszej przeprawie pojawiły się problemy. Pomimo dużego wysiłku z jakim ciągnęliśmy za łańcuch, barka nie chciała dobić równo do pomostu przez co musieliśmy przenosić rowery nad 30 centymetrową szparą. W każdej chwili mogła się ona powiększyć powodując zsunięcie sprzętu do wody.
Jakoś się udało. Przy kolejnej przeprawie pomogli nam napotkani turyści. Na środku przeprawy znajdowały się dwie wieże, z których można było obserwować rozlewiska Narwiańskiego Parku Narodowego. Całość przejścia liczyła około jednego kilometra. Zaraz przed Waniewem znajdowały się dwie kolejne barki. Na jednej z nich w przenoszeniu rowerów pomagał nam starszy turysta z Niemiec. Niestety mimo szczerych chęci ledwo radził sobie z ciężkim rowerem Oli, barka w pewnym momencie zaczęła odpływać i o mało nie skończyło się na zatopieniu sprzętu. W ostatniej chwili udało się przyciągnąć barkę z powrotem.
Od Waniewa poruszaliśmy się już po asfalcie. Do Pszczółczyna, przed którym skręciliśmy w prawo na północ, jechaliśmy prawie cztery kilometry nowiutkim, świeżo przygotowanym asfaltem jeszcze bez odmalowanych linii. Leon dostał takiego powera, że ledwo można było nad nim nadążyć. O 19:00 wjechaliśmy na pole biwakowe usytuowane zaraz przy siedzibie Narwiańskiego Parku Narodowego. Na miejscu znajdowały się dwie duże wiaty posiadające oświetlenie oraz dostęp do prądu. Był też niewielki domek wyposażony w wc i prysznice z ciepłą wodą. Miejsce wyglądało przyjemnie. Z cennika wynikało, że koszt pobytu z kartą KDR to 30 złotych za całą rodzinę. Oprócz nas stał tylko jeden kamper.
Gdy rozbijałem namiot i szykowałem powoli coś do zjedzenia na obiadokolację, Ola poszła wziąć prysznic z Marysią i Felicją. Potem się zamieniliśmy i na kąpiel poszli panowie. W między czasie na teren pola przyjechało dwóch motocyklistów oraz para turystów z autem i rowerami. W nocy zajechał jeszcze jeden kamper na litewskich blachach.
Wieczorem zagotowaliśmy wodę potrzebną do przygotowania liofilizowanych dań: spagetti bolognese i potrawki meksykańskiej. Chociaż dzieci z dystansem podchodzą do potraw, których jeszcze nie jadły, tym razem smakowały im oba dania. Jednym z powodów był zapewne większy apetyt związany z dużą ilością ruchu jaki mieliśmy od tygodnia. Gdy zrobiło się ciemno dosiedliśmy się do ogniska, które rozpalili wspomniani motocykliści. Przemierzali oni wschodnią Polskę na tak zwanym offroadzie. Powiedzieli, że tego dnia mieli kilometrowy odcinek, który przeprawiali się na swoich cross’ach ponad pół godziny. Zajadaliśmy chlebki opiekane nad ogniskiem jednocześnie prowadząc miłe rozmowy o podróżach. Spać położyliśmy się po 22:00.
Dzień 7: Kurowo – Laskowiec, 38 km
Noc była spokojna i ciepła. Wstaliśmy po 7:00 i zaczęliśmy nasze standardowe poranne czynności. Korzystając z dostępnych gniazdek podładowaliśmy sprzęt elektroniczny. Zużycie energii mamy niewielkie. Zapotrzebowanie na zasilenie trzech telefonów, aparatu fotograficznego oraz czołówek nie zmusza nas do szukania miejsc z dojściem do prądu. Telefony ustawione są przeważnie w tryb samolotowy, z kolei główne oświetlenie w namiocie stanowi lampka z mini panelem słonecznym, która podczas dnia ładuje się u mnie na sakwie. Najczęściej, bo co drugi dzień, musiał być ładowany akumulator aparatu fotograficznego. Robiłem to z powerbanka. Dodatkowo w słoneczne dni rozkładałem na przytroczonym nad sakwami worze panel solarny o mocy 14 W, który podładowywał resztę osprzętu
Podczas śniadania Felicja zawołała nas, że znalazła robaczka i usilnie nalegała by przyjść go zobaczyć. Robaczkiem okazała się ogromna gąsienica. Jak się później okazało było to przedostatnie stadium trociniarki czerwicy, największej ćmy występującej w naszym kraju. Dowiedzieliśmy się o tym kilometr za miejscem noclegu w Młynarzówce. Stał tam elegancko odnowiony, ceglany budynek mieszczący Ośrodek Edukacji Przyrodniczej. Tutaj opłaciliśmy pobyt na polu biwakowym. Dzieci zakupiły sobie pamiątkowe zawieszki a Ola kilka książeczek i broszur o tematyce związanej z przyrodą Narwiańskiego Parku Narodowego. Poszliśmy też zwiedzić multimedialną wystawę poświęconą parkowi.
Godzinne zwiedzanie pomieszczeń pokazowych przerosło nasze oczekiwania. Na początku dzieci miały okazję w przystępny sposób za pomocą wizualizacji zapoznać się w jaki sposób lodowiec ukształtował tutejszy krajobraz. Dowiedzieliśmy się, że Narew jest przykładem rzeki anastomozującej, czyli płynącej jednocześnie wieloma korytami, o stałym przebiegu. Na całym świecie takich rzek jest kilkanaście, należą do nich między innymi Amazonka czy Kongo. W kolejnych salach można było się dowiedzieć dużo o tutejszych zwierzętach i ich zwyczajach. Na końcu znajdowała się edukacyjna sala zabaw dla najmłodszych. Do tej pory nie widzieliśmy jeszcze tak dobrze przygotowanego obiektu dlatego warto tu było podjechać.
Wybiło południe, słońce grzało mocno. Według prognoz miał to być najcieplejszy dzień tygodnia. Ruszyliśmy asfaltową drogą do Pajewa, za którym dotarliśmy do drogi ekspresowej S8. Tutaj ponownie dołączyliśmy do szlaku rowerowego Green Velo, który opuściliśmy czwartego dnia wyprawy przed skitem w Odrynkach. Wydzielona od ulicy, droga dla rowerów, zaprowadziła nas dziesięć kilometrów dalej do Tykocina. W końcu miasteczko gdzie można było zjeść w restauracji. Najpierw podjechaliśmy pod odbudowywany przez prywatnego właściciela zamek leżący po północnej stronie Narwi. Potem cofnęliśmy się przez most na rynek, koło którego znajdował się drewniany dom mieszczański udostępniony do zwiedzania. Wewnątrz można było zapoznać się z historią rodziny Maliszewskich, a także przejrzeć eksponaty związane z tym miejscem.
Przed godziną 15:00 zajechaliśmy do polecanej restauracji Tejsza (koza) gdzie zamówiliśmy schaboszczaki z frytkami. Po sutym obiedzie należało zrobić zakupy w sklepie spożywczym, którego nie spodziewaliśmy się spotkać przez kolejnych 60 kilometrów. W trakcie gdy schładzaliśmy się jedząc lody podjechała do nas para rowerzystów, którzy nocowali wczoraj w Kurowie. Podobnie jak my, zwiedzali Podlasie przy czym on jechał głównie na rowerze a dziewczyna tylko fragmentami bo musiała przemieszczać też auto. Rozmawialiśmy trochę o sprzęcie i turystyce rowerowej. Okazało się, że także opisują swoją podróż w internecie. Dostałem namiar na konto facebook, z którego już w domu dowiedziałem się, że spotkany właśnie Rafał Buczyński także dużo podróżuje na rowerze. W 2018 roku zdiagnozowano u niego nowotwór złośliwy. Nie poddał się jednak i rozpoczął przygodę z rowerem by w ten sposób pokazać, że można wszystko jeśli pokona się lęk.
Pierwotny plan zakładał nocleg na kempingu w Kolonii Kaczorowo za Tykocinem. Kolejnego dnia zapowiadano opady deszczu więc postanowiliśmy jechać dalej. Dotarliśmy przez Kiermusy do Niecieców, gdzie powinniśmy opuścić wygodną, asfaltową ulicę i wjechać na gruntówkę. Przestraszyłem się jednak piachu, który był na drodze i postanowiłem, że pojedziemy przez Hermany. Następnie skręciliśmy w prawo na pola by dojechać do brodu na rzece Ślina, nad którą przerzucona była wątła, drewniana kładka. Tym razem poprosiłem Felę o puszczenie przyczepki by w razie katastrofy budowlanej nie wylądowała z wózkiem w wodzie. Mostek wytrzymał i ruszyliśmy dalej asfaltem do Łoś-Toczyłowa, w którym przeprawiliśmy się mostem na północą stronę Narwi. Następnie po szutrowej drodze dojechaliśmy do Zajek. Miejsce noclegu było oddalone o cztery kilometry. Mieliśmy zapas czasu więc zjechaliśmy rowerami nad rzekę, gdzie znajdowało się wygodne i piaszczyste zejście do wody.
Spędziliśmy tu półtorej godziny. Leon ponownie skusił się na kąpiel przepływając ze mną na drugi brzeg Narwi. Potem wszyscy razem bawiliśmy się w wodzie. Marysia łapała niewielkie rybki i umieszczała je w akwarium, za które służyła butelka. Felicja zaznajomiła się z chłopcem, z którym bawiła się w ratownika i tonącego. Słońce w ciągu dnia dało nam się we znaki. Teraz bliżej wieczora przyjemnie nas dogrzewało. Szkoda, że nie było tu kempingu bo miejsce było super.
Podczas odpoczynku, kręcił się wkoło niewielki kundelek. Gdy odjeżdżaliśmy postanowił się do nas przyłączyć. No nie, znowu będzie problem. Tym razem, mając pod kołami asfalt, przyspieszyliśmy by zgubić sympatycznego czworonoga. Nie był tak zdeterminowany jak ten z okolicy Suraża i po kilkuset metach odpuścił sobie pogoń. Po pół godzinie dojechaliśmy do agroturystyki Pod bocianem. Powitał nas sympatyczny gospodarz Jan. Wskazał miejsce pod namiot zaraz obok obszernej wiaty, która dla odmiany zamiast drewnianych ław miała trzy miękkie kanapy, po prostu luksus. W niewielkim domku obok znajdowała się łazienka z wc i prysznicem, z którego wszyscy chętnie skorzystaliśmy. Koszt noclegu wyniósł nas 90 złotych.
Przed pójściem spać rozpaliliśmy niewielkie ognisko. Maria z Leonem grzebali w nim patykami, które wystrugali sobie z większych kijków. Podziwialiśmy też pięknie rozgwieżdżone niebo i z pomocą aplikacji w telefonie Marysi próbowaliśmy namierzyć kolejne gwiazdozbiory. Spać położyliśmy się dopiero około 23:00. Względem pierwotnego planu mieliśmy półtora dnia jazdy do przodu. Powiększył się dzięki temu zapas czasu, który moglibyśmy przeznaczyć na przeczekanie gorszej pogody lub na dłuższy odpoczynek w ciekawych miejscach.
Dzień 8: Laskowiec – Goniądz, 40 km
Obudziłem się około 7:00. Miałem mdłości i ból głowy. Może z powodu wczorajszego upału, albo półtora piwa, które wypiłem wieczorem przed snem. Gdy dochodziłem do siebie Ola bardzo sprawnie ogarnęła większość pakowania zostawiając mi tylko namiot. Resztę rzeczy ustawiliśmy pod wiatą. Pogoda była niepewna. Część prognoz mówiła, że od 12:00 będzie padać inne podawały godzinę 15:00.
Zwinąłem namiot. Niedługo potem zaczął siąpić deszcz. Podgrzaliśmy mleko, które zjedliśmy z płatkami na śniadanie. Rowery stały pod plandeką a my czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Gdy uzupełniałem wpisy z poprzednich dni dzieci bawiły się z młodym, czarnym kotkiem. Ola czytała książkę.
Około 13:00 deszcz ustał. Załadowaliśmy sprzęt na rowery i w chwili gdy mieliśmy ruszać ponownie lunęło. Ok, to czekamy. Wróciliśmy do czynności, które wykonywaliśmy przed chwilą. Mieliśmy półtora dnia wypracowanego zapasu plus około pięć dodatkowych dni jakie zarezerwowałem gdyby pogoda miała popsuć się na dłużej. Z drugiej strony dzieciaki zaczęły dostawać kręćka pod niewielką wiatą. Zdecydowaliśmy, że jedziemy pomimo opadów. Kolejny kemping w Goniądzu, droga tego dnia miała prowadzić wyłącznie po asfalcie więc powinno pójść sprawnie.
O 15:00 opuściliśmy agroturystykę i skierowaliśmy się na północ. Przez kolejne 30 kilometrów jechaliśmy przez obszar Biebrzańskiego Parku Narodowego. Niestety kontakt z naturą był ograniczony z uwagi na jazdę po Carskiej Drodze, czyli zwykłej ulicy z ruchem aut. Chociaż na całym odcinku obowiązywało ograniczenie do 50 kilometrów na godzinę mało którzy kierowcy się do niego stosowali. Droga wąska i czasami było niebezpiecznie. Ratowało nas trochę to, że dzięki długim prostym odcinkom byliśmy widoczni z daleka.
Jechaliśmy w płaszczach. Opady nie były intensywne, ale temperatura spadła do 17 stopni co w połączeniu z wilgocią i wiatrem stanowiło dodatkowy czynnik wychładzający. Jeszcze na biwaku, gdy szykowaliśmy się do drogi, Maria nie dała się przekonać do założenia bluzy pod płaszcz. Efekt był taki, że ledwo ruszyliśmy a zaczęła marudzić, że jest jej zimno.
Po dziesięciu kilometrach zatrzymaliśmy się w MOR przy wieży z widokiem na biebrzańskie bagna. Mieliśmy lornetkę, ale mimo to nie udało nam się wypatrzeć tutejszych mieszkańców a szczególnie łosi, na których zależało nam najbardziej. Rowery stały pod wiatą, zjedliśmy trochę łakoci na rozgrzewkę. Gdy ruszaliśmy dalej, doradziłem dzieciom by zarzuciły sobie peleryny przed kierownicę w celu osłony dłoni przed chłodem.
Na niebie widać było przejaśnienia. Gdy po siedmiu kilometrach dojechaliśmy do Dobarza przestało padać. Zatrzymaliśmy się w celach gastronomicznych w tutejszej restauracji. Po jeździe w deszczu dobrze ogrzać się od środka. Jedzenie było smaczne, ale ceny mało adekwatne do wielkości porcji jakie nam zaserwowano. W menu żurek, który kosztował 20 złotych miał w opisie, że zawiera kiełbasę i jajko. Tym czasem Ola ledwo doszukała się pół cienkiego plasterka kiełbaski i kawałeczek jajka. Dodatkowo kobieta, która nas obsługiwała miała minę jakby robiła to z przymusu.
Przed knajpą spotkaliśmy Króla Biebrzy. Starszy pan, który niegdyś był antykwariuszem w Warszawie. Jako czterdziestolatek postanowił wyprowadzić się z dala od cywilizacji a wybrał właśnie biebrzańskie bagna. Pierwotnie mieliśmy nocować na polu biwakowym w Budach niedaleko jego domu, jednak z uwagi na przedłużenie wczorajszego odcinka trasy do Laskowiec zmieniliśmy plan.
Po nie bardzo sutym i tanim obiedzie ruszyliśmy dalej na północ. Na wybrany kemping w Goniądzu zostały nam 23 kilometry. Od Dobarza, asfaltowa droga zrobiła się bardziej kręta i pagórkowata. Mimo to dzieci jechały bardzo sprawnie. Ruch aut się zmniejszył i wyszło słońce. Zaraz koło twierdzy Osowiec przecięliśmy ruchliwą, drogę krajową numer 65. Zatrzymał nas jednak szlaban by przepuścić niewielki skład pasażerski jadący z Białegostoku. Od tego miejsca szlak Greeen Velo wjeżdżał na dobrze przygotowaną, asfaltową drogę tylko dla rowerów.
Na niebie goniły kolorowe obłoki rozświetlane przez ostatnie promienie zachodzącego słońca. Na wjeździe do Goniądza rozpoczęliśmy poszukiwania sklepu by zrobić większe zakupy na zapas. Kolejnego dnia wypadała niedziela, a w poniedziałek mieliśmy dojechać do malutkiej wioski Jagłowo i spędzić tam dwie noce. Ulice miasteczka były opustoszałe. Koło mostu na Biebrzy znaleźliśmy supermarket. Ola i dzieci poszli na zakupy a ja sprawdziłem trasę na kemping Sośniaki.
Po dojeździe na pole namiotowe okazało się, że stał tu tylko jeden kamper. Teren przy rzece był schludny. Dzieci miały do dyspozycji plac zabaw. Były łazienki i duża wiata z dostępem do lodówki i kuchenki elektrycznej. Standard bardzo dobry, cena 100 złotych za nasz komplet. Rozbiliśmy szybko namiot bo robiło się wilgotno. Przed zmierzchem cyknąłem jeszcze kilka zdjęć. Na niebie działy się piękne rzeczy.
Będąc już razem w namiocie wrzuciliśmy jeszcze coś na ząb i poszliśmy spać. Zbliżaliśmy się do połowy wyznaczonej trasy wyjazdu. W osiem dni przejechaliśmy ponad 350 kilometrów posiadając dodatkowo spory zapas czasu.
Dzień 9: Goniądz – Jagłowo, 35 km
O poranku było bardzo wilgotno. W sumie nic dziwnego, byliśmy rozbici zaraz przez rzece a wczoraj pół dnia padało. Tropik był mokry z obu stron więc przed końcowym zwinięciem namiotu musieliśmy go jeszcze podsuszyć. Całe szczęcie słoneczny poranek był naszym sprzymierzeńcem. Gdy zwijałem ostatnie elementy namiotu na plac podjechały dwa auta z czeskimi rejestracjami. Na dużej części terenu chlupotała woda. Wskazałem nowym gościom miejsce, w którym my spaliśmy. Było tam sucho.
Korzystając z dostępu do kuchni Ola przygotowała na śniadanie makaron z tuńczykiem. Po jedzeniu skorzystaliśmy też z prysznica. Kemping opuściliśmy dopiero po 12:00. Na rynku w Goniądzu był otwarty niewielki sklep. Kupiliśmy w nim owoce oraz lody. Oznajmiłem dzieciom, że mając niewielki zapas czasowy możemy zjechać trochę z naszej trasy i zahaczyć o zalew w Karpowiczach, na którym rozłożony jest tor wodny z przeszkodami i innymi skakańcami.
Po zakupach skierowaliśmy się w stronę kaplicy św. Floriana usytuowanej na wzgórzu nieopodal rynku. Pomyliłem drogę w związku z czym musieliśmy wrócić z powrotem około kilometr. Było z górki. Nabrałem z Leonem rozpędu i już przy prawidłowej ścieżce zaczekaliśmy na dziewczyny, które zostały z tyłu. Chwila się przedłużała po czym na chodniku ukazały się Ola i Maria, prowadząc obok siebie rowery.
Coś nie tak stało się z napędem Marysi. Gdy przestawała pedałować łańcuch spadał z zębatek. Po szybkich oględzinach okazało się, że plastikowa tarcza oddzielająca zębatki kasety od szprych zakleszczyła się przy piaście i blokowała prawidłowe działanie wolnobiegu. Nie było innej rady jak brutalnie ją usunąć bo nie miałem przy sobie klucza do kasety. Z drugiej strony i tak była uszkodzona i nie spełniała swojej funkcji. Po szybkiej naprawie usterki podjechaliśmy pod kaplicę a następnie z powrotem na rynek by obejrzeć zabytkowe studnie miejskie, z których kiedyś czerpano wodę.
Z Goniądza udaliśmy się na wschód do Dawidowizny. Za miastem skończył się asfalt. Wjechaliśmy na brukowany fragment drogi a następnie szuter. Za wioską dojechaliśmy do drogi wojewódzkiej numer 670 wzdłuż, której przebiegała asfaltowa droga dla rowerów. Po kilku kilometrach szlak GreenVelo odbijał od szosy na Wroceń. Między Wroceniem a Dolistowiem Nowym jechaliśmy drogą gruntową, która była mocno zniszczona. Pomimo wertepów Felicja smacznie spała w przyczepce.
W Dolistowiu Starym Ola wypatrzyła niewielką, klimatyczną knajpkę. Nie spodziewałem się, że w małej wiosce można trafić na dobrą gastronomię, ale z opisów w internecie wynikało, iż miejsce jest polecane. Ceny były umiarkowane. Zamówiliśmy kiełbaski z pieczywem, frytki oraz pierogi ruskie oraz z twarogiem i szpinakiem. Wszystkie dania były bardzo smaczne. Gdy dzieci oglądały papugi znajdujące się w klatce ustawionej przy wejściu do ogródka zagadnąłem właścicielkę o jedną rzecz.
Chciałem się dowiedzieć czy istnieje możliwość dojazdu z Karpowicz do Jagłowa bez potrzeby wracania z powrotem do Dolistowia. Odpowiedziała, że droga w tamtym miejscu jest zalana i nieprzejezdna. Dodała, że pobliska droga z Dolistowia do Jasionowa także jest zalana a woda miejscami sięga do 30 centymetrów. Nie była to dobra informacja. Został nam teraz tylko wariant dojazdu przez Sztabin. Nie dość, że dużo dalszy to jeszcze musielibyśmy poruszać się fragmentami bardzo ruchliwej drogi krajowej numer E67. Ciężki orzech do zgryzienia. Podpytałem jeszcze kilku osób na miejscu i jeden pan powiedział, że rowerami powinniśmy jednak dać radę tędy przejechać.
Pozostało tylko powiedzieć dzieciom, że nie pojedziemy jednak nad zalew ponieważ musielibyśmy cofnąć się z powrotem do tego miejsca co dołożyłoby nam dziś dodatkowe 20 kilometrów a godzina nie była najwcześniejsza. Maria z Leonem szybko dali się przekonać do porzucenia wariantu z kąpielą w Karpowiczach gdy tylko usłyszeli, że już za chwilę będziemy przemierzać biebrzańskie bagna jadąc po zalanej drodze. Gdy zjechaliśmy do drewnianego mostku na Biebrzy naszym oczom ukazał się piękny widok na biebrzańskie bagna. Nie było odwrotu, ruszyliśmy szutrową drogą wzdłuż rzeczki. Od spotkanych turystów dowiedzieliśmy się, że wspominane wcześniej zalane fragmenty drogi to bardziej kałuże. Po paru kilometrach minęliśmy kilkanaście większych bajorek, ale większość z nich dało się ominąć skrajem drogi. Tylko w jednym miejscu musieliśmy faktycznie wjechać do wody, przy czym głębokość miała w tym miejscu co najwyżej 20 centymetrów. Ostatecznie okazało się, że z dużej burzy powstał mały deszcz. Dzieci były trochę zawiedzione.
W Jasionowie zrobiliśmy krótką przerwę na małe co nieco. Tu też pojawił się z powrotem asfalt. W oddalonym o kilka kilometrów Dębowie przejechaliśmy przez pierwszą ze śluz należących do całego systemu obiektów tworzących Kanał Augustowski. Fragment od Dolistowia do Dębowa ukazywał piękno Biebrzańskiego Parku Narodowego dużo lepiej niż to co mogliśmy zobaczyć dzień wcześniej jadąc Carską Drogą.
Po kolejnych czterech kilometrach dojechaliśmy na pole biwakowe U Szkiłądziów w Jagłowie. Poza właścicielką obejścia i naszą piątką nie było tu nikogo. Znowu byliśmy jedynymi gośćmi. Cena za noc pobytu wyszła nam 50 złotych. Zapłaciłem od razu za dwa noclegi. Namiot rozbiliśmy zaraz nad samą Bierzą, wzdłuż rzeki rosły brzozy. Widok był piękny. Dzieci bawiły się koło wody a ja próbowałem uwiecznić te chwile. Światło zachodzącego słońca w połączniu z sielankowym krajobrazem dawały niesamowity efekt. Sesja zdjęciowa trwała dopóki słońce nie schowało się za horyzontem.
Gdy siedzieliśmy już w namiocie i szykowaliśmy się spać, Ola spakowała mi do dwóch mniejszych sakw rzeczy, które miały nam się nie przydać w dalszej części wyjazdu. Kolejnego dnia miałem wrócić po auto do Dubicz Cerkiewnych i przyjechać nim bliżej do Suchowoli. Z tego powodu spać poszedłem nieco wcześniej. Zasnąłem około 21:00 czując jeszcze jak pełna energii Felicja skacze po namiocie momentami upadając mi na plecy.
Dzień 10: Jagłowo, powrót po auto (146 km + 12 km)
Za nami połowa trasy tegorocznej wyprawy na Podlasie. Dzieci jechały dziewięć dni z rzędu pokonując w tym czasie prawie 400 kilometrów. Jeszcze przed wyjazdem zaplanowałem, że w Jagłowie zrobimy dzień odpoczynku a ja pojadę po auto by przemieścić je bliżej. Dzięki temu w kolejnych dniach będę mógł w razie jakiś problemów wrócić po nie w ciągu kilku godzin.
Wstałem jak reszta jeszcze smacznie spała. O 6:00 założyłem na tylny bagażnik sakwy, które zapakowaliśmy wieczorem i i ruszyłem w drogę powrotną do Dubicz Cerkiewnych. W linii prostej wypadało około 140 kilometrów. Termometr o poranku wskazywał 13 stopni, ale temperatura szybko zaczęła rosnąć. Pierwszy przystanek zrobiłem po 40 kilometrach w Knyszynie gdzie kupiłem trochę prowiantu na drogę. Zjadłem dwa pączki zapijając kefirem.
Następnie przeciąłem drogę krajową numer 65 i mijając Krypno, Kobuzie, Pogorzałki i Dobrzyniewo dojechałem do Białegostoku. Miasto objechałem po zachodniej stronie wzdłuż obwodnicy gdzie prowadziła bardzo dobrze przygotowana droga dla rowerów. Po kolejnych 70 kilometrach dotarłem do wsi Wojszki, w której piątego dnia naszego wyjazdu kupowaliśmy swojskie pomidory. Od mostu na Narwi do Bielska Podlaskiego jechałem 16 kilometrów drogą krajową numer 19. Ruch był duży, tiry oraz auta osobowe. Do tego brak pobocza. Ten fragment nie był przyjemny.
Za Bielskiem zjechałem na mało ruchliwą drogę lokalną prowadzącą przez Orle do Dubicz. Przy aucie zameldowałem się o 13:00, wcześniej niż sobie zaplanowałem. Zapakowałem rower na platformę i po krótkim pożegnaniu z gospodarzami ruszyłem w drogę powrotną. Przed Bielskiem zrobiłem jeszcze, krótki postój na zakup zapasów jedzenia, z listy przygotowanej przez Olę. Wypełniłem po brzegi obie 12,5 litrowe sakwy, które wiozłem na rowerze w pierwszą stronę.
Parę minut po 17:00 dojechałem do Suchowoli, gdzie mieszkają rodzice żony mojego starego znajomego. Po wcześniejszym uzgodnieniu umówiliśmy się, że przetrzymają mi auto na posesji przez kolejnych kilkanaście dni. Po krótkiej rozmowie opisującej podróż a także plany na najbliższy tydzień wsiadłem z powrotem na rower by wrócić do Oli i dzieciaków, którzy czekali w Jagłowie.
W Karpowiczach sprawdzając drogę, którą mam jechać zaczepił mnie miejscowy. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że mogę pojechać skrótem, o którym myślałem już dzień wcześniej, ale odradzała go właścicielka prowadząca restaurację Łosinek. Nie trzeba było mnie długo przekonywać, dzięki alternatywnej trasie miałbym do przejechania w sumie 12 kilometrów zamiast 36. Tym samym zaoszczędziłbym godzinę czasu. Z początku jechało się bardzo dobrze. W połowie dystansu pojawiło się kila niewielkich kałuż. Były też dwie większe, nie do ominięcia. Jedna z nich miała około 50 metrów długości. Jadąc nią woda dochodziła do piast. W pewnym momencie przednie koło zablokowało się w jakieś dziurze i musiałem zsiąść z roweru. Kilkanaście metrów brodzenia w wodzie i wydostałem się na suchy ląd. Na upartego, poprzedniego dnia przejechalibyśmy ten odcinek chociaż przyczepka, która jest zawieszona dość nisko z pewnością nabrałaby trochę wody do środka.
O 18:00 wjechałem z powrotem na pole namiotowe. Cała ‘operacja’ zajęła 12 godzin, przejechałem 146 kilometrów do Dubicz Cerkiewnych oraz następnych 12 z Suchowoli do Jagłowa a w między czasie przestawiłem auto. Dzieci bardzo się za mną stęskniły. Leon i Felicja rzuciły się na mnie i nie chciały puścić. To było miłe. Okazało się, że w ciągu dnia nieco się nudziły. Leon chciał nawet odpiąć rowery i jechać dalej.
Po rozpakowaniu zakupów zjedliśmy przywiezione pieczywo a na deser ciastka. Przed snem chciałem wziąć prysznic, ale dowiedziałem się, że kran pod natryskiem był zdemontowany. Zawiesiłem więc turystyczny bukłak z wodą przygotowany przez Olę i wziąłem prowizoryczną kąpiel. Musiałem zmyć z siebie sól, której z uwagi na bardzo słoneczny dzień wypociłem sporo. Potem położyliśmy się spać.
Podsumowanie
Pierwsza część wyjazdu zajęła nam dziewięć dni podczas, których przejechaliśmy 390 kilometrów (u dzieci stan liczników był nieco większy). W początkowej fazie trafiliśmy na zmienną pogodę z opadami deszczu, ale ani razu nie musieliśmy przez to zmieniać planu. Co więcej, jechaliśmy dzień w dzień i udało nam się wyrobić dwa dni zapasu. Średni dzienny dystans to niecałe 44 kilometry. Mniej więcej dwie trzecie nawierzchni po jakiej się poruszaliśmy stanowiły szutry, przeważnie kiepskiej jakości. Pozostały dystans to asfaltowane drogi lokalne z niewielkim ruchem aut.
Podczas przemierzania okolic Białowieskiego Parku Narodowego zaskoczyły nas dwie rzeczy. Pierwsza to znikomy ruch turystyczny. Były dni kiedy na trasie poza kilkoma miejscowymi nie spotkaliśmy nikogo. Na kempingach i biwakach byliśmy niemal sami. Druga rzecz to komary. Wiedziałem, że tereny puszczy to ich królestwo, ale nie zdawałem sobie sprawy, że może być ich aż tyle. Inna sprawa, że jako nieliczni turyści mogliśmy oczekiwać szczególnego zainteresowania ze strony tych owadów. Po pierwszych dniach byliśmy mocno 'podziobani’ szczególnie na nogach i głowach. W kolejnych dwóch parkach narodowych: Narwiańskim i Biebrzańskim było ich już mniej.
Baza noclegowa na tych obszarach była mniej rozwinięta i zagęszczona. Ciężko byłoby o skrócenie dziennych odcinków do 30 kilometrów jeżeli chciałoby się legalnie znaleźć miejsce do rozbicia namiotu. Podobnie było z gastronomią, bywały dni kiedy musieliśmy liczyć na siebie i przygotowywać posiłki we własnym zakresie bo na trasie nie było restauracji czy innych jadłodajni. To akurat nam nie przeszkadzało.
Widokowo trasa była świetna, szczególnie w ostatniej części jak wjechaliśmy nad biebrzańskie bagna. W okolicach Narwi mieliśmy mniejszy kontakt z rzeką i przyrodą wokół niej. Mimo to udało nam się kilka razy wykąpać w rzece. Duże wrażenie zrobiła na nas i na dzieciach architektura sakralna a dokładnie cerkwie. Drewniane obiekty w różnych kolorach prezentowały się bardzo dobrze. Należy dodać, że w wielu wsiach nadal można było spotkać regionalne chaty z bogato zdobionymi okiennicami, które wyróżniały je na tle innych regionów naszego kraju.
Z początku motywem przewodnim miały być bociany i ich gniazda. Jednak dzieci bardziej upodobały sobie maszyny rolnicze a dokładnie kombajny. To właśnie one zwracały ich szczególną uwagę. Z tego też powodu od pierwszych dni wyjazdu Maria i Leon zaczęli zliczać wszystkie spotkane pojazdy tego typu, których na koniec naszej wyprawy miały 'uzbieranych’ około 70.
Wiele z atrakcji i ciekawych miejsc było skumulowanych w sporych odległościach od siebie przez co część fragmentów trasy mogła jawić się na monotonną. To szczególna uwaga w zakresie jazdy z dziećmi, które potrzebują dodatkowych bodźców jako motywatora do dalszej jazdy. Z tego też powodu tę część Podlasia polecałbym szczególnie osobom, które są zaawansowane rowerowo i mają fizyczne możliwości by jechać ze średnią dzienną powyżej 50 kilometrów.
Opis drugiej części podróży: Kraina różnorodności – rowerem przez Podlasie (cz. II)