Wyprawa rowerowa przez najpiękniejsze zakątki województwa podlaskiego właśnie się zakończyła, ale wakacje nadal trwały. Postanowiliśmy wspólnie z Olą, że na te kilka ostatnich dni przeniesiemy się nad morze. Nie mieliśmy żadnego planu, nie było wyznaczonej trasy a także wyszukanych atrakcji. Po prostu zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy przed siebie w okolice Mierzei Wiślanej, gdzie zakończyła się nasza rowerowa podróż rok temu.
Dwie poprzednie części wakacyjnego wyjazdu:
Kraina różnorodności – rowerem przez Podlasie (cz. I)
Kraina różnorodności – rowerem przez Podlasie (cz. II)
Dzień 19: autem nad morze
Wstaliśmy po 7:00 i rozpoczęliśmy pakowanie bagaży do auta. Poranek wyglądał nieco inaczej niż dotychczas. Przede wszystkim staraliśmy się staranniej upakować rzeczy w sakwach. Część z nich nie była nam już potrzebna w kolejnych dniach.
Z pola biwakowego wyjechaliśmy około 10:00. Zostało nam jeszcze siedem dni urlopu z czego pięć dni to zapas jaki przyjąłem na ewentualne problemy z pogodą lub inne nieprzewidziane sytuacje a pozostałe dwa to uzysk na nieco większych odległościach jakie przejeżdżaliśmy między noclegami. Po spojrzeniach dzieci wiedziałem, że chyba domyślają się gdzie jedziemy, ale dopiero w okolicach Stegny rozpoznały, że jesteśmy już nad Bałtykiem. Trasa do przejechania autem liczyła 370 kilometrów.
Późnym popołudniem dojechaliśmy do Sztutowa, gdzie zatrzymaliśmy się w miejscowej pizzerii, w której jedliśmy obiad przed rokiem, kończąc nasz objazd wschodniej części wybrzeża Bałtyku. Pizze były tak sycące, że część zapakowaliśmy na później. Przed dojazdem na miejsce noclegu zrobiliśmy jeszcze większe zakupy w supermarkecie, korzystając z tego, że jesteśmy autem.
W trakcie dnia dzwoniłem do kilkunastu kwater i pensjonatów w sprawie noclegów w pokojach lub apartamentach. Jeżeli trafiłoby się coś korzystnego cenowo, na te kilka dni moglibyśmy przespać się w lepszych warunkach. Nie był to jednak warunek konieczny, bo puki co pogoda była ok więc namiot też by nam wystarczył. Pomimo, że część miejsc dysponowała wolnymi pokojami, ceny nie wydawały się atrakcyjne. Ostatecznie rozbiliśmy się 200 metrów od morza na polu biwakowym numer 181, do którego dojechaliśmy ze Sztutowa. Koszt noclegu z autem to 94 złote. Sanitariaty całkiem przyzwoite, teren mocno pagórkowaty z kiepskim podłożem, ale za to do morza blisko. Po rozstawieniu namiotu ruszyliśmy na spacer. Wieczorem Ola wykąpała siebie i dzieciaki. Zjedliśmy szybką kolację i położyliśmy się spać. Choć nie podróżowaliśmy rowerami a autem to dzień z punktu widzenia kierowcy i pasażerów był dość męczący.
Dzień 20: Sztutowo – Krynica Morska 29 km
Jakoś nie bardzo mieliśmy ochotę zostać w tym miejscu na kolejną noc. Wieczorem ustaliłem z Olą, że dziś zmienimy kemping i pojedziemy do Krynicy Morskiej. Zjedliśmy śniadanie po czym zapakowaliśmy auto bagażami. Ola z dzieciakami wzięli rowery i poszli na plażę. Ja pojechałem samochodem do Krynicy, gdzie opłaciłem noc na kempingu numer 179 (tym samym, na którym nocowaliśmy rok temu w podobnym okresie). Cena noclegu to 96 złotych. Ściągnąłem rower z platformy i w niecałe 40 minut wróciłem szosą po rodzinkę.
Trasa przejechana rodzinnie:
W czasie mojej nieobecności Maria i Felicja zamówiły sobie wplatanie kolorowych warkoczyków we włosy. Leon zadowolił się kupnem zabawki. Przy zejściu na plażę ludzi było co nie miara. Podpiąłem przyczepkę do mojego roweru i razem, wolny tempem, ruszyliśmy w drogę. Bez obciążenia sakwami rowery prowadziły się znacznie lepiej. Co prawda miałem przyczepkę, ale i tak było lżej niż w trakcie poprzednich dwóch tygodni.
Najpierw skierowaliśmy się do rezerwatu Kąty Rybackie przez, który przechodziliśmy na jesieni zeszłego roku. Miejsce to jest ostoją lęgową ptaków, głównie Kormorana Czarnego. Tym razem udało nam się dostrzec w koronach drzew nieliczne okazy tego gatunku. W samym rezerwacie teren był pagórkowaty co utrudniało jazdę. Dalej przejechaliśmy opłotkami Kątów Rybackich aż do kontrowersyjnego przekopu Mierzei Wiślanej, który był już na ukończeniu. Oficjalne otwarcie zaplanowane było za kilkanaście dni 17 września. Na miejscu trwały prace porządkowe, główny zbiornik śluzy był wypełniony wodą – jeszcze przed rokiem, jak robiliśmy tu zdjęcia, w kanale trwały prace budowlane.
Po krótkim odpoczynku, połączonym oczywiście z degustacją słodyczy, przejechaliśmy po ruchomym moście w kierunku Krynicy. Kilka kilometrów dalej, gdzie droga rowerowa biegnie zaraz przy klifie i rozciąga się z niej piękny widok na morze zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Spięliśmy rowery ze sobą i udaliśmy się na plażę pomoczyć się w wodzie, pobudować budowle z piasku i po prostu poleżeć. Maria, Leon i Felicja były w siódmym niebie. Fajnie, że udało nam się zahaczyć o morze mimo, iż na ten rok nie planowaliśmy wizyty nad Bałtykiem.
Po plażowym odpoczynku wtachałem przyczepkę z powrotem na ścieżkę znajdującą się przy sosnowym lesie. Reszta grupy zrzuciła kąpielowe stroje i przebrała się z powrotem w suche ciuchy. Ruszyliśmy dalej na wschód. W miejscu gdzie kończył się szuter i zaczynała wygodna, bitumiczna część ścieżki zatrzymaliśmy się przy drewnianej wiacie oznaczonej jako MOR. Zrobiliśmy sobie kanapki z tuńczykiem i kukurydzą, zjedliśmy też jabłka i coś słodkiego. Po odpoczynku zostało nam raptem kilka kilometrów do miasta.
Byliśmy już na wysokości kempingu gdzie zostawiłem auto, gdy 20 metrów przede mną przez drogę rowerową przeszedł dzik, potem drugi. Za nim kilka młodych i znowu dwa większe okazy. Nie przejmowały się naszą obecnością, jak przejeżdżaliśmy obok nich ryły spokojnie w ziemi szukając pożywienia. Na całej mierzei widziałem już kilka tablic informujących by nie dokarmiać tych zwierząt. Z tego co wyczytałem tutejsi mieszkańcy mają z nimi trochę kłopotów ponieważ zwierzęta te przestały bać się ludzi.
Postanowiliśmy pojechać jeszcze do centrum Krynicy. Zabraliśmy dzieci na kolejkę górską w tutejszym lunaparku, potem trafiliśmy jeszcze na pumptrack, gdzie Maria z Leonem pojeździli na torze z profilowanymi zakrętami i hopkami. Felicja bawiła się w tym czasie na placu zabaw. Po dojeździe na pole namiotowe rozłożyliśmy namiot, zamontowałem rowery na platformę podpiętą do auta i poszliśmy na spacer nad morze. Niestety niebo się lekko chmurzyło i ze spektakularnego zachodu słońca były nici. Dzieciakom to nie przeszkadzało, biegały po plaży ścigając się z falami.
Po zejściu z plaży zaszliśmy jeszcze na gofry w zamian za obiecane lody, na które było już trochę za zimno. Na polu namiotowym zjedliśmy jakieś przekąski. Dzieci bawiły się przy namiocie. Teren kempingu podobnie jak rok wcześniej był opustoszały. Samo ukształtowanie i jakość podłoża była ok, do plaży też rzut beretem. Chodziło najprawdopodobniej o cenę. 100 złotych za pięć osób z namiotem nad morzem to może nie wygórowana cena, ale jakość sanitariatów, dodatkowo płatne prysznice i brak ciepłej wody w zlewozmywakach do naczyń był znacznie poniżej standardu. My akurat byliśmy przyzwyczajeni do takich warunków. Większość rzeczy zapakowaliśmy do auta jeszcze wieczorem. Na rano zostawiliśmy do zwinięcia tylko namiot i śpiwory a także rzeczy kuchenne. Spać poszliśmy około 22:00.
Dzień 21: Wyspa Sobieszewska 30 km
Rano zjedliśmy szybkie śniadanie. Zwinąłem namiot i śpiwory po czym zapakowaliśmy się do auta. Było nieznacznie po 9:00. Ruszyliśmy na zachód do Mikoszewa na przeprawę promową. W momencie jak podjeżdżaliśmy do brzegu Wisły, pan z obsługi miał już opuszczać szlaban. Zamachał by szybko wjechać na rampę barki. Udało nam się oszczędzić pół godziny. Taka przeprawa największe wrażenie robiła na dzieciach. Kilka pamiątkowych zdjęć i już musieliśmy zjeżdżać na ląd po drugiej stronie rzeki.
Teraz znajdowaliśmy się na Wyspie Sobieszewskiej. Noc planowaliśmy spędzić na kempingu Orlinek, tym co rok wcześniej. Cena była już jednak wyższa. Rok temu nocleg bez auta wynosił 94 złote, teraz zapłaciliśmy 122 złote plus 10 złotych za auto. Trzeba jednak przyznać, że miejsce to dysponowało jednym z lepszych zapleczy kuchennych jakie kiedykolwiek mieliśmy. W kuchni była wyspa z kilkoma palnikami gazowymi. Zlewozmywaki, lodówka i gniazdka elektryczne oraz duża, odosobniona jadalnia. Sanitariaty były czyste i miały ciepłą wodę, dodatkowo w drugiej części budynku powstały zupełnie nowe pomieszczenia z natryskami. Widać było, że miejsce się rozwija.
Po opłaceniu noclegu ruszyliśmy rowerami na objazd wyspy Sobieszewskiej. W Świbnie zatrzymaliśmy się przy sklepie. Kolejka była spora, ale dzieci chciały lody więc trzeba było poczekać. Dalej pojechaliśmy nową drogą dla rowerów wzdłuż Wisły. Do Przegalina wiatr wiał nam w twarze. Za to od śluzy przy Martwej Wiśle kierunek wiatru zaczął nam już sprzyjać i jechało się całkiem sprawnie, aż do momentu kiedy Marysia kombinując coś przy kierownicy wywinęła orła spadając z roweru. Z wypadku wyszła prawie bez szwanku. Obtarła jednak dłoń tak niefortunnie, że ciężko było jej trzymać kierownicę. Po przemyciu rany i założeniu opatrunku ruszyliśmy do Sobieszewa, gdzie mieliśmy zjeść obiad w Tawernie pod żaglami. Raczyliśmy się tam w zeszłym roku. I tym razem dania były smaczne.
Słońce dopiekało ostro, jakby chciało powiedzieć, że to jeszcze nie koniec lata. Po obfitym obiedzie mieliśmy w planie zajechać jeszcze do rezerwatu Ptasi raj, którego nie zdążyliśmy zwiedzić w zeszłym roku. Pierwsza drewniana wieża, do której dotarliśmy była kompletnie zarośnięta i jedyne ptaki jakie było z niej widać to te narysowane na planszach informacyjnych. Za to z drugiej wieży można było już zaobserwować ornitofaunę tutejszego ekosystemu. Przydała się też lornetka Leona, którą zabraliśmy ze sobą.
W drodze powrotnej ścieżka była dość wąska. Ciężko było jechać z przyczepką, której koła sunęły po zaroślach. Maria i Leon trochę marudzili z powodu upału, ale nie było już wyjścia, bo teraz przed nami był już tylko powrót. Zajeżdżając ponownie do Sobieszewa Ola poszła z dziećmi na zakupy. Poza jedzeniem na kolację przyniosła pół arbuza. Dzieciaki z kolei dostały jakieś słodycze i humor im się polepszył. Do kempingu pozostały trzy kilometry. Chwila moment i będziemy powiedziałem. Leon nagle zawołał guma! Popatrzyłem, ale u mnie wszystko było ok. Okazało się jednak, że w jednym z kół przyczepki jest flak. A jeszcze przy sklepie było wszystko ok, pewnie jakieś szkło czy co innego. Zdjąłem oponę i w miejscu gdzie było rozcięcie na dętce nakleiłem okrągłą łatkę. Tym razem cała operacja przebiegła szybko i po kilku minutach mogliśmy jechać dalej.
Gdy dojechaliśmy na kemping rozstawiłem namiot. Ola poszła przeprać ubrania a dzieciaki bawiły się w świetlicy. Większość rzeczy porozkładaliśmy w aucie tak by w namiocie mieć tylko śpiwory. Dzięki temu w przypadku gorszej pogody moglibyśmy się szybciej zwinąć i odjechać dalej. A prognozy na kolejny dzień wskazywały, że możemy liczyć na większe opady. Ustaliłem z Olą, że zrobimy sobie odpoczynek od rowerów i pojedziemy do Gdańska. Było jeszcze trochę czasu, który spożytkowaliśmy na spacer po plaży. Wieczorem skorzystaliśmy z prysznicy biorąc porządną kąpiel. Najpierw Ola z dziewczynami potem ja zabrałem Leona. Spać poszliśmy przed 22:00.
Dzień 22: Gdańsk, 9,5 km
Wstaliśmy po 7:00. Nie musieliśmy zwijać namiotu, ani pakować sakw. Dzięki temu po sutym śniadaniu byliśmy gotowi do drogi już o 8:30. Na dziś zapowiadali przelotne opady deszczu. W kolejnych dniach też miało popadać. Postanowiliśmy udać się na zwiedzanie Gdańska tym razem bez rowerów. Przy wyjeździe z kempingu na główną drogę znajdował się przystanek komunikacji miejskiej. Chwilę po 9:00 siedzieliśmy już w autobusie linii 112, który wiózł nas do centrum Gdańska.
Było parno, niebo zachmurzone, ale na deszcz na razie się nie zapowiadało. Mieliśmy dużo czasu, więc postanowiliśmy zwiedzić Narodowe Muzeum Morskie w Gdańsku. Wybraliśmy najszerszy pakiet uwzględniający: Spichlerze, Ośrodek Kultury Morskiej z salą interaktywną, statek muzeum „Sołdek” plus prom.
W Spichlerzach znajdowały się wystawy związane z tematyką morską. Były między innymi szkielet łodzi wikingów odnaleziony w Bałtyku oraz makiety statków i nabrzeży portowych. Wystawa malarstwa o tematyce marynistycznej. Panie w kasie powiedziały, że na zwiedzanie potrzeba zarezerwować około godziny. Nam zajęło to blisko dwie, przy czym gdybyśmy chcieli dokładnie przeczytać interesujące nas informacje spędzilibyśmy tam z pewnością więcej czasu. Sale z obrazami przelecieliśmy naprędce bo na 13:00 mieliśmy umówioną wizytę w kolejnej części muzeum. Po wyjściu z budynku wsiedliśmy na prom pasażerski Motława, którym dopłynęliśmy do Ośrodka Kultury Morskiej.
Na pierwszym piętrze znajdowała się interaktywna wystawa dla najmłodszych. Mogli tu posterować modelami żaglówek, kutrów czy nawet wielkiego tankowca, które unosiły się na wodzie w dużym zbiorniku wodnym. Uczyły się jak rozłożyć towary na kontenerowcu by ten nie zatonął. Było wiele przyrządów a wszystkie można było dotykać i za ich pomocą poznawać technikę morską.
Po godzinie zabawy udaliśmy się na pizzę do restauracji Sempre, w której zatrzymaliśmy się rok temu. Pizza była tak samo smaczna, szczególnie serowa. Podczas posiłku nad nasze głowy ciągnęły czarne chmury. Niedługo po tym jak ruszyliśmy na poszukiwanie lodziarni lunęło. Wyciągnęliśmy parasolki i płaszcze. Udało nam się dobiec do lodziarni Miś, w której przeczekaliśmy zlewę posilając się lodami, Ola zamówiła sobie kawę. Deszcz był intensywny, ale nie trwał długo i po 20 minutach mogliśmy zwiedzać dalej.
Chciałem pokazać Oli i dzieciom Gdańsk z innej perspektywy. Do wyboru były dwie opcje: koło widokowe na Ołowiance i wieża Bazyliki Mariackiej. Wybraliśmy tę drugą. Na szczyt największej, ceglanej świątyni w Europie, prowadziło ponad 400 schodów. Widok jaki roztaczał się z tarasu na szczycie wieży robił wrażenie. Po zejściu udaliśmy się na wyspę Ołowiankę by zwiedzić ostatni punkt programu w Narodowym Muzeum w Gdańsku statek Sołdek. Wnętrze tego masowca o napędzie parowym zostało odrestaurowane a w ładowniach urządzono sale muzealne, w których stały makiety statków. Była też opisana historia tej jednostki, która do momentu przejścia na emeryturę odbyła 1 479 rejsów morskich.
Gdyby chcieć opisać dokładnie to co znajdowało się w muzeum trzeba by poświęcić osobny wpis. Zatem zachęcam by będąc w Gdańsku zarezerwować sobie jeden dzień na zwiedzenie tego obiektu. Po 18:00 udaliśmy się na przystanek linii 112 a na 19:00 byliśmy już z powrotem na kempingu Orlinek. Wyglądało na to, że w tym miejscu padało dużo mocniej i dłużej niż w Gdańsku.
Prognozy na kolejne dni nie były łaskawe a my czuliśmy, że odpoczęliśmy już nadto. Postanowiliśmy, że kolejnego dnia wrócimy do domu. Wieczorem pakując ostatnie bagaże do auta ponownie zebrało się na ulwę. Wykąpaliśmy się jeszcze i zjedliśmy kolację po czym położyliśmy się spać w namiocie po raz ostatni tego lata.
Dzień 23: powrót do domu
Padało całą noc. Z rana było chwilowe przejaśnienie, ale gdy przygotowywaliśmy śniadanie ponownie zaczęło lać. Nie było na co czekać. Nie chciało nam się już nawet iść na plażę by pożegnać się z morzem do kolejnych wakacji. Można powiedzieć, że pogoda wyprosiła nas z tego miejsca. Mieliśmy na tyle dużo wrażeń przez ostatnie trzy tygodnie, że chętnie zapakowaliśmy się do auta i wyjechaliśmy do domu.
Padało jeszcze dobrą godzinę, po czym rozjaśniło się. Wracaliśmy ekspresówką S7, która jak się okazało, dojeżdżała już niemal do Płońska, dzięki czemu sprawnie dojechaliśmy do Warszawy.
Podsumowanie
W tym miejscu trudno o podsumowanie tej części wyjazdu. Był to swojego rodzaju bonus, nieplanowany dodatek do podróży przez Podlasie. Grafik dnia tworzył się spontanicznie. Na Mierzei Wiślanej byliśmy już kilka razy. Wiedzieliśmy, że można tu liczyć zarówno na wiele atrakcji dla dzieci jak i odwiedzenie miejsc do plażowania, które są niemal puste. Ponadto dzieciom powróciły miłe wspomnienia z ubiegło roku.