Szukając alternatywy dla wyjazdów rowerowych wokoło jezior Mazurskiego Parku Krajobrazowego odkryłem region bogaty w jeziora a jednocześnie posiadający ciekawe ukształtowanie terenu. Drawski Park Krajobrazowy położony na obszarze Pojezierza Drawskiego wydawał się interesującym miejscem do eksploracji a przy tym, z punktu widzenia dzieci, dawał duże możliwości na codziennie przebywanie w okolicy wody.
Ponieważ dysponowaliśmy dodatkowym czasem a miejsce to było oddalone od Kołobrzegu zaledwie o 70 kilometrów, postanowiłem, że skierujemy się tu kończąc objazd zachodniej części wybrzeża Bałtyku. Chociaż baza noclegowa uwzględniając kempingi oraz pola namiotowe jakie znalazłem podczas planowania trasy była niewielka, udało mi się wyznaczyć ponad 200 kilometrową pętlę, tak by nie przekroczyć dziennego dystansu 40 kilometrów a przy okazji zobaczyć ciekawe miejsca w regionie.
Samo planowanie było o tyle trudne, że na tym obszarze jest niewiele szlaków wyznaczonych i przygotowanych pod turystykę rowerową. W zasadzie jedyna taka droga to odcinek Połczyn-Zdrój-Złocieniec, gdzie można przejechać po asfaltowej nawierzchni położonej na dawnym nasypie kolejowym. Pozostałe odcinki to leśne dukty, bruki, piaszczyste polne drogi oraz ulice o mniejszym natężeniu ruchu.
Auto postanowiliśmy zostawić w Połczynie ponieważ było to miejsce znajdujące się najbliżej mety pierwszego etapu naszej wakacyjnej przygody czyli odcinka Świnoujście-Grzybowo. Całość wytyczonej trasy stanowi pętlę i w zasadzie punkt startu można wyznaczyć według własnych potrzeb.
Opis pierwszej części podróży: Etap I: Pobrzeże Szczecińskie – oczekiwania kontra rzeczywistość
Opis trzeciej części podróży: Etap III: Parki krajobrazowe, mierzeje i zatoki Pobrzeża Gdańskiego
Poniżej mapa ze śladem naszej trasy. Plik GPX przed załadowaniem został zoptymalizowany.
Dzień 7: Połczyn Zdrój – Cieszyno, 29 km
Większość rzeczy spakowaliśmy wieczorem. Rano złożyliśmy namiot i śpiwory. Śniadanie zjedliśmy w ogólnodostępnej kuchni z dostępem do jadalni. Kemping w Grzybowie był na wysokim poziomie. Nowe łazienki, kuchnia znajdująca się w normalnym budynku a nawet pralnia. Dla dzieci plac zabaw. Przy wyjeździe zapłaciłem 92 zł, cena adekwatna do zastanych warunków. Droga autem do Połczyna-Zdroju zajęła półtorej godziny. Samochód pozostawiliśmy u właścicielki domu, w którym znajdowały się pokoje na wynajem. Podczas gdy przygotowywałem nasze rowery do startu drugiego etapu wyjazdu, Ola poszła z dzieciakami do sklepu po zaprowiantowanie na kolejne dni.
Wpierw pojechaliśmy zwiedzić centrum miejscowości, rynek oraz słynną ulicę Grunwaldzką z zawieszoną nad nią instalacją w postaci kolorowych parasolek. Gdy Felicja zobaczyła z wózka tę ciekawą ozdobę zawołała „kap kap„, chociaż na deszcz się nie zapowiadało. Pierwszym wrażaniem jakie odnieśliśmy po przyjeździe z wybrzeża w to miejsce był spokój. Brak tłumu turystów oraz kolorowych straganów atakujących na każdym kroku tandetnymi produktami i kiepskim żarciem od razu wprawił nas w lepszy nastrój. Ceny też okazały się niższe, przynajmniej w gastronomii. Za dwie średnie pizze, które zaspokoiły nasz apetyt, zapłaciliśmy 39 zł.
Nieco ponad kilometr od rynku, swój początek miał szlak zwiniętych torów prowadzący po dawnym nasypie kolejowym do Złocieńca. Z przekroju wysokościowego wynikało, że pierwsze 10 kilometrów droga wspina się systematycznie pod górę by za miejscowością Toporzyk przez kolejne 20 kilometrów lekko opadać lub prowadzić po płaskim. Mimo nachylenia, jechaliśmy równo z dobrym tempem. Takie ukształtowanie trasy, z jednym dłuższym podjazdem było wygodniejsze od jazdy po dużej ilości mniejszych pagórków. Kolejnym punktem programu była wioska Ostrowąs. Znajdowała się tu pracownia, gdzie wytarzano wyroby z gliny. Poza tym można było zobaczyć kamienie wydobyte w pobliskiej żwirowni, które jak opowiadał właściciel mogły być fragmentami meteorytów. Pan pokazał nam też znaki szczególne mogące świadczyć o pozaziemskim pochodzeniu eksponatów a także zaprosił nas do pracowni, w której przeprowadza obróbkę tych minerałów. Miejsce było ciekawe, na odchodne Maria i Leon wybrali sobie zawieszki z oszlifowanymi kamieniami. Kupiliśmy też świeżo zerwane borówki z plantacji właściciela obiektu, która znajdowała się w pobliżu.
Za wioską wjechaliśmy w las znajdujący się w obszarze Drawskiego Parku Krajobrazowego. Było to miejsce oznaczone jako Wilcze Jary. Poniżej nasypu, po którym się poruszaliśmy, widać było głębokie jary wyżłobione w kształt litery „V” za sprawą potoków spływających po morenowych zboczach. Część z cieków wodnych pojawia się okresowo inne ciurkają cały rok, wszystkie zasilają rzekę Wogrę i zbudowany na niej sztuczny zalew.
Po dojechaniu na „szczyt” wzniesienia, w miejscowości Toporzyk, zrobiliśmy odpoczynek połączony z uzupełnieniem spalonych kalorii. Tu też spotkaliśmy moich rodziców, którzy wyjechali nam naprzeciw na rowerach. Oni także spędzali wakacje na Pojezierzu Drawskim, ale stacjonarnie, w Dominikowie. Od tego miejsca droga, niezauważalnie opadała. W krajobrazie zaczęły przeważać pofalowane pola. Za Toporzykiem, w okolicach Chlebowa i przed Cieszynem przy szlaku stały budynki dawnych stacji kolejowych, które obecnie przemieniono na zabudowania mieszkalne. Robiąc zdjęcie przy jednej z nich Ola zauważyła, że maszt flagi załączonej w przyczepce pękł i jej górna część gdzieś odpadła. Za pomocą zdjęć z aparatu zlokalizowałem kiedy ostatnio flaga była widoczna w całości. Odległość była niewielka, użyczyłem sobie rower od taty i po dwóch kilometrach znalazłem na drodze brakującą część. W tym miejscu, po obu stronach ścieżki, znajdował się gęsty tunel z krzaków, najwidoczniej masz zahaczył o jeden z nich i pękł. Niestety nie było go jak skleić, tym samym po przełożeniu chorągiewki, nasza flaga sygnalizacyjna skróciła się o połowę.
W Cieszynie zjechaliśmy z drogi rowerowej i udaliśmy się do ośrodka Island Camp. Tu też pożegnaliśmy rodziców, którzy zapakowali rowery na auto i odjechali do swojej kwatery. Kemping znajdował się na wyspie Ostrów położonej na jeziorze Siecino. Wody zbiornika mają pierwszą klasę czystości. Jest on zaliczany do najczystszych jezior w Polsce. Z uwagi na dużą przejrzystość wody stanowi idealny akwene dla płetwonurków. Na wodach jeziora obowiązuje strefa ciszy oraz zakaz używania silników spalinowych. Miejsce pod namioty znajdowało się w lesie na wysokiej skarpie, ziemia była wysuszona, toteż unosiło się tu dużo pyłu. Nie było zaplecza kuchennego a natryski były płatne. Te niedogodności rekompensowała plaża z łagodnym zejściem do wody, idealnym dla małych dzieci a także cena. Za pobyt zapłaciliśmy 35 zł, najmniej podczas całego wyjazdu. Gdy Ola siedziała z dziećmi nad wodą ja rozbiłem namiot, potem zmieniliśmy się by mogła przygotować coś na ząb. Po posiłku i toalecie Ola zrobiła jeszcze przepierkę dziecięcych ubrań. Spać poszliśmy ponownie przed północą.
To był szósty dzień jazdy. I chociaż pogoda była ok, rozważaliśmy zrobienie jednodniowej przerwy od jazdy oraz całego rytuału zwijania i rozwijania obozu. Postanowiliśmy, że jeżeli kolejnego dnia kemping okaże się przyzwoity to zostaniemy na nim dwie noce.
Dzień 8: Cieszyno – Błędno, 32 km
W nocy walczyliśmy z grawitacją zsuwając się na jedną stronę sypialni ponieważ rozbiłem namiot na lekkim skosie (było to jedyne miejsce w jakim pozwolono nam się rozłożyć). Obudziliśmy się około 8:00. Podczas gdy na zmianę z Olą zwijaliśmy nasz obóz i przygotowywaliśmy śniadanie, dzieci bawiły się przy plaży. Od rana świeciło mocne słońce, pogoda była ładna. Zanim opuściliśmy wyspę było już południe. Trasa tego dnia była nieco dłuższa i z pewnością bardziej wymagająca. Do Złocieńca, przez 7 kilometrów, prowadził nas jeszcze szlak zwiniętych torów i jazda szła sprawnie. Miasto minęliśmy opłotkami. Jadąc ulicą Cieszyńską dojechaliśmy do małego jeziora Malaszewo, za którym skręciliśmy w lewo. Na pobliskim trawniku oczom dzieci ukazała się ciekawy plac zabaw. Na karuzeli zamontowane były stare, napędzane elektrycznie auta. Bujawka obok stanowiła połączenie fotelika samochodowego zamontowanego na dużej sprężynie. Chociaż Felicja smacznie spała i każde zatrzymanie przyczepki stwarzało zagrożenie, że się wybudzi, zdecydowaliśmy aby skorzystać z tej unikatowej atrakcji.
Kolejne 3 kilometry do Darskowa prowadziło po asfaltowej drodze o niewielkim natężeniu ruchu. W Rzęśnicy odbiliśmy w lewo na zapyloną, gruntową drogę. Po przecięciu drogi krajowej numer 20, wróciliśmy na asfalt i dojechaliśmy do Kosobud. Do tego momentu minęło 17 kilometrów niemal bez postojów. Ponieważ robiło się coraz cieplej obiecałem dzieciom lody. Niestety pobliski sklep miał przerwę, więc postanowiliśmy, że zatrzymamy się w Linownie. Za wioską skończył się asfalt. Droga prowadziła gruboziarnistym szutrem przeplatanym piaskowymi kałużami. Do tego zrobiło się bardziej pagórkowato a w powietrzu panował skwar. Maria, z którą jechałem na przedzie, miejscami podprowadzała rower, ale turlaliśmy się jakoś do przodu. Leon ciężej zniósł ten 4,5 kilometrowy odcinek. Do dalszej jazdy skutecznie motywowała go mama. Chociaż droga była nie łatwa, trudy piaszczystych podjazdów wynagradzały bajkowe krajobrazy. Po raz kolejny sprawdzała się zasada, że im gorsza droga tym ładniejszy i mniej cywilizowany teren.
W Linownie okazało się, że sklep był nieczynny. Ponoć najbliższy otwarty sklep znajdował się w Lubieszewie. Dzieci przyjęły to nawet ze spokojem, pewnie za sprawą zmiany nawierzchni drogi z kamienistej i wyboistej na asfaltową i bardziej wypłaszczoną. Za wioską Ola znalazła, leżący w trawie, telefon. Zabraliśmy go na wypadek, gdyby właściciel miał na niego oddzwonić. Po niewielkim podjeździe, dalsze 4 kilometry prowadziły głównie w dół. Dzięki temu dość szybko znaleźliśmy się pod sklepem w Lubieszewie. Podczas degustacji lodów, zadzwonił znaleziony telefon. Kilka minut po rozmowie, podjechał do nas uradowany właściciel i podziękował nam za oddanie zguby. Przy okazji okazało się, że zamknięty sklep w Linownie jest od niedawna jego własnością, kończy właśnie remont i niebawem zostanie otwarty dla klientów.
Na obiad zajechaliśmy do pobliskiej restauracji Ryby Lubie. Znajdowała się tu hodowla ryb, między innymi pstrągów, które zamówiliśmy jako dania główne. Gdy czekaliśmy na jedzenie, dzieci zainteresowały się zbiornikami, w których pływały ryby. Przy wejściu stało duże akwarium z kilkoma gatunkami ryb, które też stanowiło niemałą atrakcję. Posiłek był pyszny a ceny przystępne. Po najedzeniu się do syta podjechaliśmy na pobliski kemping Inter Nos.
Ośrodek znajdował się na prywatnej wyspie o nazwie Sołtysia. Położona była na jeziorze Lubie w pobliżu wioski Błędno. Niewątpliwą atrakcją było to, że wjazd autem na teren ośrodka odbywał się za pomocą promu. Dla pieszych i rowerzystów przygotowany był drewniany, ułożony na beczkach, most pływający. W recepcji zapłaciłem 64 złote za jedną noc. Następnie objechaliśmy wyspę dookoła szukając miejsca dogodnego dla rodzin z dziećmi. Głównym wyznacznikiem jak zwykle była bliskość jeziora z płytkim zejściem do wody. Ostatecznie rozbiliśmy się na północno wschodnim cypelku, w niedużej odległości do łazienek oraz blisko wody. Koło namiotu rosło kilka drzew, na których rozwiesiliśmy hamak a także sznurki na pranie. Zarówno dzieciom jak i nam miejsce przypadło do gustu i wspólnie postanowiliśmy, że zostaniemy tu na dwie noce. Po wieczornej kąpieli w wodach jeziora Lubie, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Rozłożyłem śpiwór w hamaku mając nadzieję na pierwszą, w ten sposób przespaną, noc w życiu. Niedługo po tym jak zasnąłem obudził mnie głos żony informujący, że zaczyna padać. Zwinąłem hamak, wszedłem do namiotu i chwilę później rozpadało się na dobre.
Dzień 9: wyspa Sołtysia (odpoczynek)
Po siedmiu dniach jazdy przyszedł czas na przerwę. Ciekawe miejsce oraz dobre warunki „lokalowe” w przyzwoitej cenie, dawały ku temu wystarczające powody. Kemping Inter Nos miał znakomity węzeł sanitarny. Łazienki były czyste a w cenie była ciepła woda. Dzięki odpoczynkowi, Ola mogła zrobić przepierkę ubrań mając więcej czasu na ich wyschnięcie. Kiedy zajmowaliśmy się przygotowywaniem śniadania, sprzątaniem i innym pracami, na które wcześniej nie było czasu. Dzieci bawiły się koło wody.
Umówiliśmy się z moimi rodzicami, a także bratem, jego żoną i synem, że przyjadą do nas w odwiedziny z miejsca gdzie spędzali swoje wakacje. Dzieci otrzymały od wujka w prezencie zabawkowe wędki, za pomocą których próbowały łowić ryby. Zażywaliśmy także wspólnych kąpieli w jeziorze Lubie, jednym z większych akwenów Pojezierza Drawskiego. Jezioro o charakterze rynnowym jest o tyle ciekawe, że różnica poziomu wody między wschodnim a zachodnim krańcem różni się o 23 cm. Jest to efektem występujących na tym obszarze anomalii magnetycznych.
W porze obiadowej rozpaliłem ognisko, na którym upiekliśmy kiełbaski oraz chleb. Na deser zjedliśmy domowe ciasto oraz owoce przywiezione przez dziadków. Ponadto pływaliśmy w jeziorze. Gdy goście odjechali, wykąpaliśmy dzieci pod prysznicem. Pod wieczór zjedliśmy kolację. Pomimo, że było już ciemno, Marysia i Leon brodziły jeszcze w wodzie i łapały siatką niewielkie rybki, które sprawiały wrażenie jakby spały.
Taki odpoczynek bardzo nam się przydał. Młodsza część ekipy miała czas na zabawę a my na odpoczynek powiązany z uporządkowaniem naszego dobytku. Przed pójściem spać spakowaliśmy większość rzeczy by rano wyruszyć trochę wcześniej. Kolejnego dnia czekał nas nieco dłuższy odcinek z większą liczbą podjazdów. Po całym wyjeździe natknąłem się na artykuł informujący, że cała wyspa jest na sprzedaż. Cena jest tajemnicą, ale jej wartość szacowana jest na około 30 milionów złotych.
Dzień 10: Błędno – Piaseczno, 39 km
W nocy dobrze popadało. W około słychać było pioruny. Pomimo, że nad praniem rozwieszony był tarp, ubrania były nadal mokre. Za to świt przywitał nas słońcem, dzięki czemu większość rzeczy, w tym namiot, wyschło przed spakowaniem. Po jednodniowej regeneracji udało się wstać nieco wcześniej. Dzięki temu wyspę opuściliśmy jeszcze przed 11:00. To dobry czas. Tym lepiej, bo dzisiejszy odcinek liczył około 40 kilometrów. Ponieważ mieliśmy niedobory prądu, powiesiłem na worze transportowym, przymocowanym nad sakwami, panel solarny, z którego ładowałem powerbanki.
W Lubieszewie skręciliśmy w kierunku Stawna. Poruszaliśmy się po asfaltowej drodze. Ruch aut był niewielki, za to wzniesienia całkiem konkretne toteż Maria i Leon szybciej niż zwykle stracili motywację do dalszej jazdy. Obiecałem im, że w Złocieńcu zajedziemy do sklepu z artykułami wędkarskimi i zakupimy rzeczy niezbędne do zmodyfikowania ich zabawkowych wędek tak, by miały realną szansę na złowienie ryby. Pomogło, i już przed 12:00 byliśmy w mieście. Na jednej z ulic zaczepił nas starszy pan jadący na rowerze. Zagadnął, że widział nas już wcześniej i ponownie nasze drogi się spotkały. Przedstawił się jako Marian Ostrowski. Podobało mu się w jaki sposób spędzamy rodzinne wakacje. Opowiedział nam też trochę o sobie. Okazało się, że jest czynnym sportowcem a konkretnie biegaczem. Od 30 lat bierze udział w wyścigach i maratonach. W tym czasie przebiegł ponad 80 tysięcy kilometrów. Na 648 startów w zawodach, na podium, w swojej grupie wiekowej, stanął 422 razy. Był pełen werwy. Pomógł nam też znaleźć sklep, w którym zakupiliśmy żyłkę, spławiki, haczyki oraz przynętę w postaci żywych, białych robaczków. Więcej na temat pana Mariana można przeczytać w artykule na stronie Głosu Koszalińskiego.
Po rozstaniu z sympatycznym, pełnym werwy seniorem, wróciliśmy na wyznaczoną wcześniej trasę. Przez chwilę myśleliśmy by w Złocieńcu zjeść obiad, jednak z uwagi na wczesną godzinę polecane restauracje były jeszcze zamknięte. Za torami, na rogatkach miasta, skręciliśmy w kierunku Rakowa. Asfaltowa droga zmieniła nawierzchnię na szuter, którym dojechaliśmy do Bobrowa. Nieco dalej pojawił się przejazd kolejowy i tory, wzdłuż których jechaliśmy przez kolejnych 5 kilometrów, aż do Nowego Kaleńska. Droga, w większości gruntowa, prowadziła przez las. Drzewa dawały przyjemny cień, dzięki czemu pokonywanie kolejnych pagórków przychodziło łatwiej.
Do wioski gdzie zaplanowałem odpoczynek z atrakcjami pozostało około 4 kilometry. Gdy odbiliśmy od torów, pojawił się odkryty teren. Było duszno a słońce nie pomagało. Dzieci dawały do zrozumienia, że zbliża się granica ich cierpliwości. Wykrzesały z siebie ostatnie chęci do dalszej jazdy. Na kilometr przed wioską Żelisławie, były jeszcze dwa większe podjazdy. Docisnąłem mocnej zostawiając żonę z Marysią i Leonem w tyle. Chcąc nie chcąc musieli mnie dogonić. Na miejscu stał niewielki plac zabaw. Był to pierwszy obiekt jaki dzieci objęły za cel po zejściu z rowerów. Felicja także do nich dołączyła. Obok znajdował się Żelisławski Zapiecek. Według informacji jakie zasięgnąłem planując wyjazd można tu było wziąć udział w wypiekaniu chleba i szczodraków, poznać techniki tkania na krosnach czy ulepić coś z gliny. Niestety dla nas, okazało się, że zajęcia prowadzone są w większych grupach po telefonicznym umówieniu. Podczas gdy oglądaliśmy rękodzieło wystawione pod dużą wiatą, której centralny punkt stanowił piec do wypiekania pieczywa oraz wypalania gliny, podeszła do nas pani prowadząca warsztaty. Poczęstowała nas pysznymi bułeczkami nadzianymi malinową konfiturą oraz dojrzałymi mirabelkami i malinami. Opowiedziała nam więcej o prowadzonych tu zajęciach. Mimo, że nie byliśmy umówieni, pokazała starszej córce jak zapleść samemu bransoletkę z dostępnych sznurków. Syn miał możliwość lepienia w glinie i układania piramid z klocków konstrukcyjnych. To był bardzo miły i bezinteresowny gest. Będąc w okolicy zachęcam do wzięcia udziału w warsztatach.
Po dłuższym odpoczynku połączonym z popasem skierowaliśmy nasze rowery do Siemczyna. Drogę stanowiły dwie, wyjeżdżone przez traktory, ubite koleiny. Ponieważ przyczepka nie mieściła się na ubitych fragmentach drogi musiałem zwrócić większą uwagę czy na trawiastej części pobocza nie ma ukrytych przeszkód, które mogłyby uszkodzić pojazd najmłodszej córki. Mimo nie najlepszej drogi, do miasteczka dojechaliśmy sprawnie. Podjechaliśmy do pałacu, obok którego znajdowała się wiekowa aleja grabowa z fikuśnie powyginanymi, starymi drzewami.
To był ostatni przystanek przed miejscem noclegu. Do Piaseczna dojechaliśmy po drodze asfaltowej, dalej kawałek po bruku i półtora kilometra szutrówką. W ośrodku wypoczynkowym Wajk okazało się, że plac namiotowy jest wyznaczony na wysokiej skarpie w dużym oddaleniu od wody. Chociaż zbliżał się wieczór, zadecydowaliśmy, że cofniemy się na pole biwakowe, które mijaliśmy w Piasecznie. Z drogi widzieliśmy, że była tam możliwość rozbicia namiotu zaraz nad samym brzegiem. Na miejscu, po telefonicznym umówieniu, przywitał nas właściciel. Koszt pobytu wyceniał na 25 złotych od osoby bez względu na wiek. Łącznie 125 złotych przy czym udało nam się stargować do 100 złotych. W cenie było bardzo niewiele. Dwa koedukacyjne prysznice oraz trzy toalety umieszczone w obskurnym budynku. Brakowało aneksu kuchennego, był tylko zlew do umycia naczyń. Warunki bardzo słabe przy cenie jakiej jeszcze nigdy wcześniej nie płaciliśmy. Gdyby nie późna pora i blisko 40 kilometrów w nogach przejechanych po niełatwym terenie pewnie poszukalibyśmy czegoś innego.
Namiot rozbiliśmy obok piaszczystego zejścia do jeziora Piasecznik Wielki. Poza nami stało tu jeszcze kilka namiotów i kamperów. Biorąc pod uwagę, że teren był naprawdę duży obłożenie było znikome. Po wyładowaniu bagaży zjedliśmy szybką obiadokolację, na którą składała się kasza kuskus z tuńczykiem i kukurydzą. Gdy zmierzchało, poszedłem z dziećmi na pomost. Chciały połowić ryby za pomocą wędek, które ulepszyłem podczas postoju w Żelisławiu. Niestety woda była bardzo płytka a w około dużo glonów. Później dowiedziałem się, że to jezioro wysycha i skurczyło się w ostatnim czasie blisko o 7 metrów licząc od pierwotnej linii brzegowej. Zmęczeni i nieco rozczarowani poszliśmy spać. Kolejnego dnia czekał nas do przebycia podobny dystans, jak się później miało okazać w jeszcze trudniejszym terenie.
Dzień 11: Piaseczno – Łubowo, 37 km
Wstaliśmy wyjątkowo wcześnie bo już po 6:00. Na polu znalazłem skrzynkę z prądem, było tam wolne gniazdko, więc podłączyłem za pomocą kostki z rozdzielaczem część elektroniki do naładowania. W końcu mieliśmy to wliczone w cenę, wypadało skorzystać. Na śniadanie nasz wakacyjny standard czyli zupa mleczna z płatkami. Praktycznie o 10:00 rowery stały w gotowości do wyjazdu jednak dzieci chciałby pobawić się jeszcze w wodzie. Pole namiotowe opuściliśmy o 11:00 co było i tak niezłym czasem. Pierwsze kilometry do Rzepowa prowadziły pustą, asfaltową drogą. Zaraz potem wjechaliśmy na bruk, którego w trakcie tego dnia nam nie brakowało. Za wsią, na wysokości północnego krańca jeziora Rzepowo, odbiliśmy w polną drogę. Z początku przyzwoity szuter przekształcił się w głębokie koleiny. Musiałem dobrze manewrować z przyczepką by nie zawiesiła się przy kolejnych wgłębieniach na ścieżce. Widokowo, trasa była bardzo ładna. Tylko pola, łąki i lasy. Nie było widać cywilizacji, żadnych domów oraz ludzi.
W Warniłęgu odbiliśmy na asfaltową drogę prowadzącą do Grabinek. Teren był mocno pofałdowany, praktycznie bez płaskich odcinków drogi. W pewnym momencie ukazał nam się widok na zatokę Owczą oraz półwysep Uraz, na którym znajdował się folwark. Już z daleka było widać, że miejsce jest dobrze utrzymane. Podczas planowania wyprawy brałem je pod uwagę, ale reklamowało się bardziej jako agroturystyka. Tymczasem na jednym z banerów było oznaczenie, że jest tam też pole namiotowe. Ponieważ na 16:00 zapowiadali większy deszcz, zastanawialiśmy się czy nie zatrzymać się już tu. Gdy zadzwoniłem w sprawie noclegu okazało się, że ceny są mocno wygórowane: 40 zł za namiot, po 40 zł za osobę dorosłą i po 30 zł za dzieci (Felicji nie liczyli). Razem 180 zł, nie pytałem już co jest wliczone w cenę tylko pojechaliśmy dalej.
W Kluczewie byliśmy już po 15 kilometrach jazdy. Mieliśmy zatrzymać się tu na lody, jednak sklep był zamknięty. Ponieważ dzieci chciały odpocząć, na sjestę stanęliśmy się przy punkcie widokowym nad jeziorem Prosino będącym jednoczenie rezerwatem o tej samej nazwie. Po zjedzeniu części zapasów pojechaliśmy do kolejnej wioski. Najpierw po płytach, potem pod górę po bruku a następnie polną drogą. Za Kuźnicą Drawską wjechaliśmy z powrotem na asfalt, którym dojechaliśmy do Żerdna. Tutaj jakość drogi znacznie się pogorszyła. Pojawił się nierówny bruk a do tego liczne, strome podjazdy. Zagadnąłem miejscowego, który na pytanie o sklep odparł, że będzie za 2 kilometry w Sikorach. Dzieci nieco się ożywiły na myśl o lodach. Sklep faktycznie był, ale zamknięty. To kolejny punkt, który według wywieszki, otwierany był zaledwie na godzinę lub dwie z rana i wieczorem. Zapewne głównym powodem był brak klientów.
Robiło się niewesoło. Na horyzoncie widać było ciemne chmury. Około 16:00 zapowiadano większe opady deszczu. Dzieci coraz częściej wpychały rowery pod górę. Teren był dość męczący, nawet dla nas. W Sikorach skręciliśmy na wschód w kierunku Rakowa. Z początku czekały na nas 3 kilometry jazdy po bruku. Postanowiłem, że zadzwonię do pobliskiej agroturystyki i skrócimy dzisiejszy etap. Właściciel zgodził się na rozbicie namiotu, chociaż niechętnie bo prowadził tylko wynajem pokoi, w których miał komplet. W między czasie dojechała do mnie Ola z dziećmi. Gdy dowiedzieli, się że do miejsca noclegu będziemy musieli cofnąć się tą samą drogą po bruku a jutro ponownie pokonać ten sam odcinek, postanowiliśmy kontynuować jazdę. Za ostatnimi zabudowaniami wjechaliśmy w las. Droga nadal prowadziła pośród pagórków, ale nawierzchnia zmieniła się na betonowe płyty. Zaczęło kropić, ale po kilku minutach przestało. Nie było wskazań do założenia kurtek. Po około 4 kilometrach, poruszając się cały czas wzdłuż południowej strony jeziora Komorze, wyjechaliśmy na odkryty teren. Nawierzchnia ponownie przeszła w nieciekawy bruk oraz kiepskiej jakości, kamieniste szutry. By pozbyć się negatywnych emocji wymyśliłem hasło „Bruk to nasz wróg”. Powiedziałem dzieciakom by jak pojawią się ciężkie fragmenty okraszone brukiem wykrzykiwały z całych sił to hasło.
W pewnym momencie ujrzeliśmy zabudowania Rakowa. Pojawiła się nadzieja, szczególnie u dzieci, że znajdziemy tu czynny sklep. Dosłownie na kilkanaście metrów przed wjazdem na asfalt, Leon stracił czujność i poślizgnął się na piargu. Chociaż upadek wyglądał groźnie skończyło się na drobnych zadrapaniach. Na miejscu okazało się, że sklep oczywiście jest, ale tym razem zlikwidowany. Na 2 kilometry od wioski znajdowało się miejsce do biwakowania, jednak postanowiliśmy jechać do Łubowa. Miejscowość wyglądała na większą, to była ostatnia szansa na zrobienie zakupów. Do przejechania pozostały 4 kilometry. Asfaltowa droga nie miała większych wzniesień i po kilkunastu minutach podjechaliśmy pod większy sklep, który na szczęście był otwarty. Ola z Marią i Leonem poszli po zakupy. Ja ustawiłem rowery i pilnowałem śpiącej Felicji. Ponownie zaczęło kropić, ale też kilka minut. Gdy zabezpieczałem sprzęt przed deszczem najmłodsza córka obudziła się. Tego dnia sporo pospała w przyczepce, i całe szczęście bo teren był męczący i mimo, że miejscami zwalniałem do 5 kilometrów na godzinę to z pewnością na drawskich brukach nie było jej za wygodnie.
Po zakupach i zjedzeniu obiecanych lodów, zajechaliśmy niecały kilometr dalej na kemping położony przy brzegu jeziora Lubicko Wielkie. Mieliśmy sporo szczęścia, chociaż było już koło 18:00 jeszcze nas nie zlało. Jazda w ulewie, w takim terenie nie byłaby przyjemna. Zaledwie zdążyłem rozłożyć podłogę namiotu i ustawić stelaż zaczęło padać. Szybko zarzuciłem tropik na aluminiowe drążki, Ola z dziećmi pomogli schować bagaże. Zdążyłem jeszcze tylko zarzucić plandekę na rowery a z nieba lunęło jeszcze mocniej. Nie udało się rozłożyć wewnętrznej sypialni przez co woda, która spływała z namiotu wlewała się na dodatkowy podkład pod sypialnię. Zawinęliśmy go rękoma by nie zmoczyć naszego dobytku. Dzieci wycierały ręcznikami wodę, która mimo naszych starań zdążyła wlać się do wnętrza.
Po pół godzinie deszcz ustał. Poprawiłem ułożenie naprędce rozstawionego namiotu i rozpiąłem wewnątrz sypialnię. Ola przygotowała obiadokolację. W tym czasie dzieci odkryły, że wokoło jest bardzo dużo żab i skupiły się na ich łapaniu. Po posiłku, na pole podjechał właściciel, za jedną noc podliczył nas na 42 zł, niewiele w porównaniu z wczorajszym miejscem. Pod wieczór zrobiło się chłodno i wilgotno. By nieco się ogrzać rozpaliliśmy z Marysią i Leonem ognisko. Bardzo pomocne okazały się suche patyki i ściółka, które dzieci nazbierały nad ranem i zabezpieczyły foliową torebką. Dzięki temu mimo, iż uzbierane na miejscu drewno było wilgotne udało się rozpalić całkiem duże ognisko. Koło 11:00 poszliśmy spać, zaraz po tym jak przeczytaliśmy kolejny rozdział przygód Pippi Pończoszanki.
To był bardzo wyczerpujący dzień. Nie dość, że większość drogi prowadziła po kiepskiej jakości szutrach i bruku to niemal cała trasa wiodła w terenie pagórkowatym. Na odcinku 37 kilometrów pokonaliśmy około 330 metrów różnicy wzniesień. Pierwszy otwarty sklep napotkaliśmy dopiero kilometr przed końcem dnia, co także miało negatywny wpływ na morale. Ostatecznie dzieci dały radę.
Dzień 12: Łubowo – Borne Sulinowo, 14 km
W nocy ponownie padało. Po wczorajszym, dość męczącym odcinku na dziś skróciłem zaplanowaną trasę. Wstaliśmy po 8:00 i nie spiesząc się załatwiliśmy nasz stały poranny obrządek związany z jedzeniem śniadania, myciem oraz pakowaniem. Po niebie sunęły chmury z pomiędzy, których wychylało się nieśmiało słońce. Zabrałem dzieci na spacer wzdłuż brzegów jeziora. Było mokro więc ku uciesze dzieci żab było jeszcze więcej niż wieczorem. Te które udało się złapać otrzymywały swoje imię i dołączały do żabiej rodziny w dziecięcych wiaderkach. Maria i Leon bardzo chcieli je zabrać w dalszą podróż. Ola wytłumaczyła dzieciom, że to jest ich dom i żaby powinny tu zostać. Nie były zadowolone jak musiały je wypuścić.
Z kempingu wyjechaliśmy około 12:00. Zrobiliśmy zakupy pod sklepem, w którym zatrzymaliśmy się dzień wcześniej. Ola uzupełniła zapasy w obawie, że ponownie będzie problem ze sklepami. Następnie skierowaliśmy się na wschód i po około 500 metrach odbiliśmy w asfaltową drogę prowadzącą do Borne Sulinowa, które stanowiło nasz dzisiejszy cel. Do mostu nad rzeką Piławą, nawierzchnia ulicy była asfaltowa. Na prośbę Marysi opowiadałem wymyślaną na bieżąco bajkę o smoku i trójce dzieci będących rodzeństwem. Ruch był umiarkowany i chociaż kierowcy nie specjalnie zwalniali przejeżdżając obok nas to czuliśmy się bezpiecznie. Długie proste odcinki i dobra pogoda sprawiały, że byliśmy widoczni z daleka. Za rzeką wjechaliśmy w lasy. Nawierzchnia drogi zmieniła się na ułożoną z dużych betonowych płyt. Ich plusem było to, że jadące z dużą prędkością auta było słychać już z daleka. Od czasu do czasu pojawiały się pojazdy ciężarowe, ciągnące na lawetach sprzęt wojskowy. Nie byłem zaskoczony ponieważ zbliżaliśmy się do Borne Sulinowa.
Miasto a w zasadzie baza wojskowa, została zbudowana w latach 30 XX wieku przez Niemców. Od 1939 roku do 1945 funkcjonował tu obóz jeniecki. Po zakończeniu II Wojny Światowej żołnierze niemieccy opuścili miejscowość a ich miejsce zajęła Armia Czerwona. Mimo, że teren formalnie należał do Polski a na mapach widniał jako tereny leśne faktycznie oderwany był od struktury terytorialnej kraju. Borne Sulinowo z okalającymi je lasami było wyłączone dla cywili. Informacja o tym, że przebywają tu wojska radzieckie była tajna. Tu też znajdował się jeden z magazynów radzieckiej broni nuklearnej przechowywanej na terenie Polski, przeznaczonej na wypadek wojny z zachodem. Ostatecznie wojsko rosyjskie, w liczbie 15 tysięcy żołnierzy, opuściło te tereny w 1992 roku a w 1993 roku miasto przekazano polskim władzom cywilnym.
Ponieważ dwa poprzednie dni stołowaliśmy się na własnej kuchni a dalszy etap prowadziły przez tereny, na których nie ma już większych miast, postanowiliśmy znaleźć jakąś dobrą jadłodajnię i najeść się na zapas. Zawitaliśmy do baru Pod Orłem. Zamówione dania były bardzo smaczne, dzieci poprosiły nawet o dokładkę. Po zaspokojeniu głodu ruszyliśmy na kemping. Niebo ponownie się zachmurzyło. Gdy dojechaliśmy na Generalskie pole namiotowe i już mieliśmy rozbijać namiot lunęło. Tym razem nie zdążyliśmy zdjąć bagaży z rowerów, więc w pośpiechu zarzuciliśmy plandekę na cały kram a sami schowaliśmy się pod dachem budynku recepcji. Po około pół godzinie deszcz ustał i pojawiło się słońce. Na terenie nie było jako takiej łazienki, za WC robiły schludne toitoj’e. Prysznice znajdowały się także w plastykowych kontenerach i były dodatkowo płatne. Umywalki i zlewy do mycia naczyń stanowiły ciekawą konstrukcję wykorzystującą porozstawiany w około wojskowy sprzęt. Koszt pobytu to 60 zł, cena umiarkowana i adekwatna do warunków.
Gdy woda nieco wsiąkła w ziemię, rozłożyliśmy namiot i wypakowaliśmy bambetle. Podczas ustawiania konstrukcji namiotu na jednej z rurek pojawiło się około centymetrowe pęknięcie. Było to zapewne efektem nierówno osadzonej tulejki łącznikowej między dwoma elementami stelaża, która nie trzymała się już wewnątrz rurki. Od początku wyjazdu wpadała nam do jednej z rurek. Okleiłem pęknięte miejsce srebrną taśmą montażową z nadzieją, że wytrzyma. Do końca wyjazdu nie było już z nią problemów. Po szybkiej naprawie elementu konstrukcyjnego namiotu, przebraliśmy się w stroje kąpielowe i rozłożyliśmy na strzeżonej plaży oddalonej zaledwie o 30 metrów od ogrodzenia kempingu. Woda w jeziorze Pile była chłodna, mimo to dzieci chlapały się w niej i korzystały z odpoczynku. Po krótkiej wizycie na polu ponownie wróciliśmy nad jezioro. Tym razem dzieci wzięły wędki i próbowały złapać rybę. W pewnym momencie spławik od wędki Marysi zakołysał się a po chwili córka wyciągnęła pierwszą w życiu zdobycz. Okaz miał około 15 centymetrów. Słońce powoli chowało się za horyzontem. Ola z dziećmi wróciła do namiotu a ja skoczyłem jeszcze po zapiekanki. Po kolacji i wieczornej toalecie a także obowiązkowej lekturze poszliśmy spać. Krótki dystans pozwolił nam zregenerować siły po dwóch dniach, gdy przejechaliśmy około 80 kilometrów w dość trudnym terenie. To był dobry pomysł.
Dzień 13: Borne Sulinowo – Komorze, 30 km
Pobudka o 7:00. Po śniadaniu, Ola popakowała torby z ubraniami i poszła z dziećmi na plażę. W tym czasie zwinąłem namiot i obwiesiłem rowery naszym bagażem. Opuszczając miejsce noclegu postanowiliśmy, że objedziemy miasteczko po obrzeżach. Traf chciał , że dziś rozpoczynał się kilkudniowy Międzynarodowy Zlot Pojazdów Militarnych w Borne Sulinowie. Udaliśmy się na tak zwany tankodrom. Impreza dopiero się zaczynała, wystawcy rozkładali pierwsze stoiska z militariami a po torze jeździł czołg hałasując przy tym co nie miara. Nieplanowana atrakcja bardzo zaciekawiła młodzież.
Następnym punktem programu było odwiedzenie Biedronki i większe zakupy, ponieważ kolejne dwie noce mieliśmy zamiar spędzić na obszarze leśnym wyznaczonym w programie Zanocuj w lesie. Po uzupełnieniu zapasów ruszyliśmy ruchliwą ulicą w kierunku wsi Krągi. Droga nie była bezpieczna, na szczęście ten 3 kilometrowy odcinek udało nam się pokonać bez kłopotów. Tuż przed wsią skręciliśmy w lewo na drogę szutrową okalając tym samym wschodnią część jeziora Pile. Tu było już pusto i poza spotkaną na drodze żmiją nic nas niepokoiło.
Początkowo droga prowadziła w otulinie lasów po północnej stronie jeziora. Na wysokości wioski Dąbrowica wjechaliśmy na asfalt. Ulica była pusta, jechało się bardzo przyjemnie. Pogoda była słoneczna jednak bez upałów. Tak dojechaliśmy do Piławy mijając wcześniej Silnowo Dolne. Chociaż mniejszych i większych domostw było sporo to ludzi nie było widać. Sądząc po wyglądzie zabudowań, większość stanowiła działki rekreacyjne. Nic dziwnego w końcu miejsce było świetne. Tu zatrzymaliśmy się na lody i uzupełnienie płynów.
To była ta łatwiejsza część dzisiejszego etapu. Po słodkim co nieco, ruszyliśmy dalej. Po przecięciu drogi krajowej numer 20 oraz przejechaniu tunelem pod torami kolejowymi, czekał nas około 4 kilometrowy odcinek dróżki wyłożonej kocimi łbami. Na nasze szczęście kamienie były dość płaskie a miejscami pobocze było na tyle rozjeżdżone, że jechaliśmy obok bruku. Szlak wił się pośród mniejszych jezior takich jak Łąkie, Kocie i Strzerzyno. Dzięki temu pojawiły się też komary, które nie dawały nam spokoju. Za Strzerzynem skręciliśmy w lewo, w drogę oznaczoną jako szlak konny. Bruk zastąpiła całkiem niezła gruntowa droga. Pojawiły się za to większe podjazdy, których natężenie spowodowało, że dzieci zaczęły tracić motywację do dalszej jazdy. Z górki wszystko szło sprawnie, ale gdy pojawiały się podjazdy zabawa się kończyła. Tak doturlaliśmy się do wschodniego krańca jeziora Komorze gdzie przywitała nas wyasfaltowana ulica. Tempo wróciło do normy i po około 20 minutach zajechaliśmy na plażę zlokalizowaną przed wioską Komorze.
Teren leżał w obrębie nadleśnictwa Czaplinek. Według mapy z aplikacji mBDL w tym miejscu można było skorzystać z programu Zanocuj w lesie. Przeczekaliśmy, aż plaża trochę opustoszeje i gdy byliśmy niemal sami rozbiliśmy namiot po czym przyrządziliśmy kolację. Dzieci w tym czasie bawiły się przy wodzie. Mieliśmy je cały czas na oku. To był pierwszy raz kiedy chcieliśmy spędzić noc w ten sposób. Ola miała pewne obawy, że w nocy może pojawić się jakieś nieciekawe towarzystwo. Po zmierzchu gdy ułożyliśmy się już w namiocie pojawiła się młoda para. Rozpalili ognisko z kiełbaskami i raczyli się winem. Gdy dzieci usnęły dołączyłem do nieznajomych ze swoim trunkiem i po szybkim zapoznaniu spędziłem z nimi czas rozmawiając na różne tematy. Około północy rozeszliśmy się każdy w swoją stronę, oni wrócili do wioski, ja do namiotu. Zostaliśmy sami.
Dzień 14: jezioro Komorze (odpoczynek)
Noc minęła spokojnie i nikt nas nie nachodził. Nad ranem było słychać jakieś zwierzęta, z odgłosów jakby dziki, ale pod namiot nic nie podchodziło. Miejsce było świetne. Płytkie, piaszczyste zejście do wody, trawiaste podłoże i kilka drewnianych stolików, przy których można było zjeść w spokoju śniadanie. Pogoda zapowiadała się dobra, było słonecznie. Postanowiliśmy zostać tu na drugą noc z rzędu. Takie miejsca rzadko się trafiają. Na jeziorze jest wyznaczona strefa ciszy z zakazem ruchu pojazdów silnikowy dzięki czemu poza osobami, które przyszły tu odpocząć w ciągu dnia było pusto i spokojnie. Mając wolny czas zająłem się uzupełnieniem dziennika z wyprawy. Ola z Marysią szkicowały krajobraz w około.
Po południu odwiedzili nas moi rodzice oraz brat z żoną i synem. Byli na zjeździe militarnym w Borne Sulinowie i postanowili, że wpadną i spędzimy wspólnie czas. To ostatnia okazja bo kolejnego dnia mieliśmy przetransportować się na wschodnią część wybrzeża Bałtyku by zacząć trzeci etap naszej włóczęgi. Do wieczora korzystaliśmy z dostępu do jeziora zażywając kąpieli. W między czasie posililiśmy się obiadem i innymi smakołykami jakie przywiozła mama. Po odjeździe rodzinki, spakowaliśmy większość rzeczy tak by wyruszyć kolejnego dnia najwcześniej jak się uda. Poza przejazdem odcinka rowerowego czekało nas jeszcze zapakowanie auta i przejazd około 200 kilometrów nad morze do Kopalina. Spać poszliśmy nieco wcześniej niż zwykle.
Dzień 15: Komorze – Połczyn-Zdrój, 30 km
Noc była wietrzna. Podmuchy wiatru sprawiały, że Ola była niespokojna. Nie czuła się pewnie wiedząc, że jesteśmy tu sami. Poranek był słoneczny, obudziliśmy się po 7:00 a o 9:00 wyjechaliśmy na ostatni odcinek pętli jaką przemierzaliśmy Drawski Park Krajobrazowy i okolice. Na ulicy ruch był prawie żaden. Tak dojechaliśmy do Komorza. We wsi Polne, po przekroczeniu drogi numer 171 skręciliśmy w wąską uliczkę prowadzącą do wioski Czarne Wielkie. Na krótkim postoju Ola wypatrzyła u Leona kleszcza, który zdążył już wbić się w łydkę. To kolejny, którego wyciągałem Leonowi na tym wyjeździe. Zresztą mi też wbiły się dwa osobniki. Nad morzem nie mieliśmy problemu z tymi pajęczakami.
We wsi Czarne Wielkie skręciliśmy na północ, w drogę która z początku wiodła męczącym brukiem. Potem ponownie pojawiła się asfaltowa nawierzchnia. Zwiększył się przy tym ruch aut jadących w kierunku Połczyna. Wąska droga była wyboista i podziurawiona, dzięki czemu kierowcy nie mogli się na niej zbytnio rozpędzić co działało na naszą korzyść. Do 11:00 przejechaliśmy połowę dystansu – 15 kilometrów. Zwykle o tej porze opuszczaliśmy kemping, więc czas był bardzo dobry. Po około 5 kilometrach skręciliśmy w leśną drogę wyłożoną betonowymi płytami. Prowadził tamtędy niebieski szlak pieszy. Pojawiały się też całkiem spore wzniesienia, które ledwo byłem w stanie podjechać z przyczepką i sakwami. Dzieci kilka razy schodziły z rowerów by je podprowadzić, nie podobały im się te górki, ale auto było już niedaleko więc dzielnie kontynuowały jazdę. Przed rezerwatem Dolina Pięciu Jezior odbiliśmy w prawo by nie tracić wysokości. Tutaj ponownie zaliczyliśmy kilka większych podjazdów i zjazdów. Na wysokości Brzękowic zatrzymałem się w lesie by zejść nad pobliskie mokradła gdzie swoje źródła czerpie rzeka Drawa szczególnie popularna wśród kajakarzy.
W Zdrojach skręciliśmy w prawo pomiędzy zabudowania jednego z gospodarstw. Od tego miejsca droga wiodła już tylko po asfalcie a w dodatku więcej było zjazdów niż podjazdów. Za Ogartówkiem czekało nas ostatnie wzniesienie a potem długi odcinek tylko w dół. Dzieci były uradowane gdy w oddali zobaczyły pierwsze zabudowania Połczyna. Zajechaliśmy na parking gdzie przed ośmioma dniami zostawiliśmy nasz wóz. Ola wzięła dzieci na zakupy. Przez ostatnie dwa dni zjedliśmy całe zapasy zakupione jeszcze w Borne Sulinowie. Ja w tym czasie zapakowałem sakwami bagażnik auta i założyłem rowery.
To był koniec drugiego etapu wakacji. Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy do Kopalina. Do przejechania było ponad 200 kilometrów. Dzieci większość drogi przespały w fotelikach. Na pole namiotowe Capówka zajechaliśmy po 20:00. Rozłożyliśmy namiot, upichciliśmy późną obiadokolację i poszliśmy spać. Mijał drugi tydzień naszego wyjazdu. Najbardziej obawiałem się pogody i tego, że będzie deszczowo, jednak mieliśmy szczęście. Dłuższe opady występowały tylko nocą a w dzień padało raptem kilka razy i to przelotnie.
Podsumowanie
Drawski Park Krajobrazowy to świetne miejsce by odpocząć od zgiełku i cywilizacji. To takie Mazury tylko puste i pofałdowane za sprawą lodowca, który ukształtował te tereny 10 do 12 tysięcy lat temu. Miejsce idealne dla lubiących wypoczynek nad wodą oraz rowerzystów, którym niestraszne są różne rodzaje dróg. Ponad 10% powierzchni stanowią jeziora.
Z drugiej strony trzeba wziąć pod uwagę, że baza noclegowa jest znaczenie skromniejsza niż np. na Mazurach. Ceny są bardzo zróżnicowane a przy okazji nie zawsze współgrają z warunkami zastanymi na miejscu. Podobnie rzecz się ma jeżeli chodzi o gastronomię. Punkty restauracyjne są praktycznie tylko w większych miastach. Sporym zaskoczeniem była dla nas niewielka liczba sklepów a także krótkie godziny pracy. Kilka razy mieliśmy problemy z zaprowiantowaniem. Chcąc podróżować tu z małymi dziećmi, przy niewielkich dystansach, lepiej mieć większe zapasy żywności.
Wyznaczenie trasy pod dzieci, tak by odległości między noclegami na polach namiotowych nie przekraczały 30 kilometrów, też nie było najprostsze. Jeżeli chodzi o udogodnienia typowo pod rowerzystów to w zasadzie ich nie było. Poza 30 kilometrowym odcinkiem Połczyn-Złocieniec, gdzie jechaliśmy po bardzo dobrej drodze tylko dla rowerów i z dala od ulicy, nigdzie indziej nie było infrastruktury rowerowej. Było za to sporo odcinków brukowanych, które dość mocno utrudniały nam pokonywanie kolejnych kilometrów. Większą część wyznaczonej pętli poruszaliśmy się po drogach gruntowych oraz po ulicach o niewielkich ruchu pojazdów.
Krajobrazowo Pojezierze Drawskie zasługuje na bardzo wysoką ocenę. Widoki są zachwycające. Do tego dochodzą czyste jeziora z urozmaiconą linią brzegową. Tereny są dość dzikie. Główną atrakcją dla dzieci jest z pewnością obcowanie z naturą oraz kontakt z wodą. Na pewno tu jeszcze wrócimy, wyznaczając kolejną rowerową pętlę, tym razem bliżej okolic Szczecinka.
Opis trzeciej części podróży: Etap III: Parki krajobrazowe, mierzeje i zatoki Pobrzeża Gdańskiego