Wybór na wakacje w Górach Stołowych padł z dwóch powodów. Po pierwsze chcieliśmy pokazać dzieciom, że góry to nie tylko piękne widoki czy nieraz mordercza wspinaczka na szczyt (przynajmniej czasami tak to widzą dzieci), ale też materia nieożywiona. Ta część Sudetów leży na europejskim dziale wodnym, rozdzielającym wody mórz Bałtyckiego i Północnego. Kształty kamieni i skalnych bloków jakie na przestrzeni milionów lat utworzyły procesy erozyjne, nieraz są tak wymyślne, że można by pomyśleć, iż powstały dzięki ingerencji człowieka – byłem pewien, że to zaciekawi najmłodszych chociaż na trochę podczas górskich wędrówek.
Po drugie najmłodsza Felicja w tym roku skończyła 3 lata. Jeszcze w ubiegłe wakacje w Beskidzie Sądeckim Ola była w stanie przenieść ją w nosidle dużą część drogi, ja mogłem nieść załadowany prowiantem i ubraniami plecak. Teraz wiedzieliśmy, że będzie z tym gorzej, ponieważ córka była cięższa o kilka kilogramów a my o rok starsi. Zależało nam, by sama mogła przedreptać przynajmniej połowę dystansu zaplanowanych wycieczek. W Górach Stołowych nie ma dużych przewyższeń na szlakach a jak już występują to skupiają się na krótkich odcinkach, potem ścieżka znowu prowadzi niemal po poziomicy. Tak jak rok temu, wybraliśmy pierwszą połowę czerwca, by ominąć tłumy turystów. Jest to też czas kiedy dzień jest na tyle długi, że widmo powrotu po ciemku jest mało prawdopodobne, co ma znaczenie podczas wędrówek z małymi dziećmi. Dzięki temu mają czas, żeby dokładnie się wszystkiemu przyjrzeć, pobawić na szlaku, odpocząć.
Sami nigdy nie byliśmy w Górach Stołowych, więc dla nas to też była ciekawostka. Obszar ten stanowi jedyny w Polsce przykład rzeźby płytowej. Cechy występujących w tym regionie piaskowców sprawiły, że utworzyły się unikatowe kamienne miasta, labirynty oraz formy skalne zwane grzybami. Nieraz tylko od wyobraźni turystów zależy co dostrzegą w otaczających ich kamiennych blokach i wychodniach skalnych naszpikowanych kawernami i jamami utworzonymi dzięki procesom wietrzenia.
Dzień 1: wyjazd, Wambierzyce
Z domu wyjechaliśmy o 6:00. Trasa do Wrocławia była bardzo dobra. Przeszło 370 kilometrów dróg ekspresowych i autostrad. Dzieci bardzo dobrze znosiły przejazd – oczywiście jak na dzieci. Leon kilkukrotnie dopytywał kiedy już będą te Góry Stołowe. Poza dwoma krótkimi przystankami, dłuższy postój zrobiliśmy na 20 kilometrów przed celem.
Zatrzymaliśmy się w Wambierzycach, minęło południe i wypadało zjeść obiad bo dzień zaczął się wcześnie. Najpierw odwiedziliśmy sklep z ceramiką Bolesławca, z którego nie wyszliśmy z pustymi rękoma. Oboje bardzo lubimy ludowe wzornictwo wyrobów tej firmy. Po zwiedzeniu kilku uliczek udaliśmy się do Bazyliki Nawiedzenia NMP będącej główną atrakcją miasteczka a zarazem miejscem pielgrzymek nazywanym Kłodzką Jerozolimą. Renesansowo-barokowy kościół wybudowany na wzniesieniu góruje nad małym rynkiem. Efekt potęgowany jest przez 56 schodów, z czego 33 w środkowym ciągu symbolizuje lata życia Jezusa na Ziemi a kolejnych 15 stopni nad pierwszym tarasem oznacza lata życia Maryi przed jej Boskim Macierzyństwem. Wewnątrz, największe wrażenie robi ołtarz główny mieszczący cudowną figurkę Matki Boskiej.
Kierując się przez krużganki ku wyjściu usłyszeliśmy odgłosy kropel deszczu uderzające o dach. Chmury, które kłębiły się na niebie postanowiły uwolnić nagromadzone w nich zasoby wody. Kurtki i parasole zostały w aucie, więc musieliśmy przeczekać 'zlewę’. Po pół godzinie rozjaśniło się i można było zwiedzać dalej. Kolejny punkt programu to ruchoma szopka. Dzieło ludowego rzeźbiarza Longinusa Wittiga pochodzące z drugiej połowy XIX wieku. Składało się z ponad 800 figurek ręcznie wykonanych z lipowego drewna, z czego około 300 było ruchomych. W sali znajdowały się jeszcze cztery mniejsze szopki wykonanie wspólnie przez rzeźbiarza i jego syna.
Po zwiedzeniu Wambierzyc udaliśmy się autem do Radkowa do sklepu po zakupy spożywcze. Stąd już tylko kawałek i znaleźliśmy się w Łużycach Górnych gdzie zarezerwowaliśmy na tydzień niewielki pokój w agroturystyce Pod Narożnikiem. Miejsce gwarantowało ciszę i spokój, w promieniu kilku kilometrów znajdowały się zaledwie dwa inne domy. Standardowo po dłuższej podróży autem w roli kierowcy wieczorem miałem ból głowy. Co ciekawe, ale bardziej męczące jest dla mnie kilka godzin w aucie niż kilkanaście na rowerze. Gdy wypakowywaliśmy nasze tobołki, dzieci skakały na trampolinie oraz karmiły konie, które pasły się na polu. Przez kolejny tydzień to były główne atrakcje jakimi zajmowali się najmłodsi po wycieczkach w tak zwanym „czasie wolnym„. Spać poszliśmy około 22:00, kolejnego dnia czekała nas pierwsza marszruta.
Dzień 2: Błędne Skały, 16,8 km, 404 m przewyższeń
Na pierwszy rzut po przyjeździe poszły Błędne Skały położone na obszarze Parku Narodowego Gór Stołowych i obejmujące północno-zachodnią część stoliwa Skalniak. Tworzą labirynt szczelin i zaułków czasami tak wąskich, że tęższe osoby miałyby problem z przeciśnięciem się w tunelach uformowanych przez naturę. Obszar o powierzchni ponad 21 hektarów swoim zasięgiem otacza osobliwe formy skalne o wysokości do kilkunastu metrów wytworzone wskutek wietrzenia piaskowca ciosanego.
Budzik zadzwonił o 6:30. Pakowanie, śniadanie i niemal o 8:00 udałoby nam się wyjść na szlak gdyby… nie to, że Felicja postanowiła nie ruszać się nigdzie bez sukienki. Po kilkunastu minutach udało się ją przekonać do mniej oficjalnego stroju niż ten, w którym chodzi zazwyczaj. Ruszyliśmy i… po 100 metrach tym razem Maria zaczęła marudzić, że tu ją uwiera plecak a gdzie indziej też jest coś nie tak. Żeby nie było, lecz rodzinne, aktywne wakacje to nie tylko ładne zdjęcia, ale czasami także walka… z wiatrakami. Oczywiście koniec końców pamięta się tylko te dobre wspomnienia.
Z kwatery doszliśmy do Lisiej Przełęczy i na pierwszym wzniesieniu ponownie pojawiły się głosy o „niemaniu siły„, jednak błyskawicznie zostały zduszone w zarodku i dalej było już ok. W miejscu gdzie na mapie był czerwony szlak prowadzący Lisim Grzbietem przejścia brak. W zamian za to na drugiej mapie widać, że utworzono nowy, zielony szlak prowadzący mniej atrakcyjnie, wzdłuż drogi numer 387 łączącej Kudowę-Zdrój i Radków. Szło się tędy ciężko, bo ścieżka, a właściwie błotnista droga, służąca zapewne do zwózki drewna była usiana kałużami i nierówna. Omijając grząskie fragmenty bokiem po krzakach na nasze nogi łapali się goście w postaci kleszczy, które na bieżąco strącaliśmy. Dzieciom ten odcinek akurat pasował, potrzeba omijania błota i przeskakiwania wykrotów była nader zachęcająca do dalszej wędrówki.
Po dwóch kilometrach doszliśmy do ścieżki przyrodniczej, która wspinała się na masyw Skalniaka. Na górze zatrzymaliśmy się na małe co nieco w postaci kanapek i batoników. Felicja do tej pory szła sama. Było po 12:00 więc postanowiliśmy wsadzić ją do nosidła na drzemkę. Nie była zadowolona, ale po kilku minutach zasnęła. Ola zauważyła niestety na jej policzku wbitego kleszcza. Był bardzo mały, operacja usunięcia powiodła się, ale „pacjent” obudził się. 15 minut drzemki wystarczyło jednak na naładowanie akumulatorów najmłodszej członkini zespołu.
Do tej pory na szlaku było pusto. Zmieniło się to diametralnie po przybyciu w okolice parkingu i kasy przed wejściem na Błędne Skały. Większość turystów podjeżdżało tu autami. Już od momentu przekroczenia punktu poboru opłat zrobiło się ciekawie. Dzieciom od razu zaświeciły się oczy i rzuciły się na otaczające nas skałki. Formacje skalne i głazy miały rozmaite kształty i wzbudzały zainteresowanie. Najpopularniejsze z nich jakie mijaliśmy to: Okręt, Dwunożny Grzyb, Kasa czy legendarna Kurza Stopka. W drugiej części trasy skały były bardzo blisko siebie. Tworzyły labirynty i tunele tak wąskie, że miejscami musiałem zdejmować plecak i przechodzić trzymając go przed sobą. Leon i Maria byli zachwyceni. Fela na swój sposób też okazywała zainteresowanie chociaż bała się gdy robiło się ciemniej.
Trasa była wyjątkowa w swoim rodzaju, nigdy wcześniej nie byliśmy w podobnym miejscu. Dzieciaki stwierdziły, bez cienia wątpliwości, że opłacało się tu sztyrpać prze kilka godzin. Chociaż ostre, południowe słońce sprawiało, że w na wpół zacienionych korytarzach nie było łatwo dobrać prawidłowo ekspozycję, to udało się uzyskać kilka ujęć oddających klimat Błędnych Skał.
Po konsumpcji resztek zapasów udaliśmy się czerwonym szlakiem schodzącym do Karłowa. Na tym odcinku znowu zrobiło się pusto. Większość zwiedzających udała się z powrotem do aut. Po około 3 kilometrach znaleźliśmy się na polanie zwanej Sawanną Pasterską. Rozciągał się stąd niczym niezakłócony widok na Mały i Wielki Szczeliniec. Pogoda była dobra, od rana świeciło słońce. Dzieciaki były już trochę zmęczone, więc udaliśmy się do Karłowa, gdzie zjedliśmy obiad w restauracji. Odpoczynek dobrze wszystkim zrobił. Niestety z obiecanych lodów nic nie wyszło, na drzwiach miejscowego sklepu wisiała kartka, że czynny jest do 16:00.
Zostały nam jeszcze 3 kilometry drogi z niewielkim podejściem do Fortu Karola a właściwie tego co z niego zostało. Obiekt wybudowano w 1790 roku, służył jako niewielka strażnica na granicy ówczesnych Prus i Austrii. Do kwatery dotarliśmy przed 19:00. Młodzież pierwsze kroki skierowała na trampolinę, gdzie skakała jeszcze przez dobrą godzinę… oczywiście w ramach odpoczynku.
Przy wieczornym przeglądzie na kleszcze znalazłem na sobie 3 wbite pajęczaki, które niezwłocznie usunąłem. Reszta załogi była „czysta”. Po kolacji i kąpieli poszliśmy spać. Kolejnego dnia miało trochę popadać, więc budzik poszedł w odstawkę. Po pierwszej, dość sporej wycieczce, należało zrobić mniejszy, regeneracyjny spacer. Przy okazji muszę pochwalić Marię, Leona i Felicję. Pomimo kilku chwil słabości szły dzielnie. Ola z kolei skutecznie rozładowywała negatywną atmosferę w trudnych chwilach.
Dzień 3: Białe Skały, 10,0 km, 219 m przewyższeń
Białe Skały zwane także Białym Kamieniem to zespół skał zbudowanych z piaskowca ciosowego, które powstały w okresie górnej kredy. Swą nazwę zawdzięczają białawym zabarwieniom. Najlepiej jest to widoczne u spodu ścian, gdzie można zaobserwować wymywany przez wodę materiał skalny usypany w białe stożki. Bloki sięgają między 20 a 30 metrów wysokości i ciągną się na przestrzeni ponad jednego kilometra. Poza zwykłymi szlakami, od strony masywu Narożnika dostępnych jest kilka dróg wspinaczkowych o różnym stopniu trudności.
Wstaliśmy o 8:00, za oknem siąpił deszcz. Wszystko zgodnie z planem a raczej z prognozą pogody. Nie spiesząc się, zjedliśmy śniadanie, potem rozegraliśmy kilka partii w gry przywiezione z domu. W południe zastanawiałem się jak uskutecznić spacer a przy okazji za mocno nie zmoknąć. Gdy w końcu wyszliśmy na dwór w pelerynach przeciwdeszczowych i z parasolkami przestało padać. Przebraliśmy się z powrotem i przed 13:00 wyszliśmy na szlak.
Tym razem dochodząc do Lisiej Przełęczy skręciliśmy w prawo na niebieski szlak i po 15 minutach wdrapaliśmy się na najwyższy punkt Białych Skał – szczyt Narożnik (851 m n.p.m). Dalsza część trasy prowadziła bez większych różnic wysokości wzdłuż urwiska. Co jakiś czas mijaliśmy wychodnie skalne oraz skały, z których popularniejsze to Kopa Śmierci i Samotnik.
Gwoździem programu była Skała Czaszka, pobudzająca wyobraźnię dzieci, od momentu kiedy zacząłem planować cały wyjazd. Po jej odszukaniu okazało się, że ukształtowanie skały oraz dwie dziury, nazywane fachowo kawernami, przypominają ludzką czaszkę. Po porannych opadach nie było już śladu, miejscami pojawiało się też słońce.
Na szlaku widać było dawne oznakowania trasy w postaci kamiennych bloczków z wyrytymi znacznikami. Wymyśliłem by Maria z Leonem w ramach rywalizacji wyszukiwali kolejne znaki. Na wysokości Trzmielowej Jamy kamienne ściany były na prawdę wysokie. Niektóre rozpadliny były tak głębokie, że ich dno niknęło w czarnej otchłani. W południowo-wschodniej części masywu rozpościerał się piękny widok na Obniżenie Dusznickie. Tu też zrobiliśmy przerwę na małe co nieco. Przyglądając się jednej ze ścian zauważyliśmy gniazdo. Przez lornetkę widzieliśmy ogon oraz głowę pisklęcia. Z rozmiarów ptaka oraz nazwy miejsca – Skały Puchacza – wywnioskowaliśmy, iż jest to pisklę puchacza.
W tym miejscu skręciliśmy na zielony szlak poprowadzony przez torfowisko po wąskich kładkach. W chwilach gdy dla dzieci „wiało nudą” i nie było w ich mniemaniu nic ciekawego opowiadałem im spontaniczną bajkę o Babci Janince i Różowej Panterze. Po dwóch kilometrach ponownie ukazała się grupa skał i kamieni o ciekawych kształtach. Były to między innymi: Bibza, Zły, As Atu, Kibic, Król, Zielona Dama, Skalna Furta. Tym sposobem doszliśmy z powrotem do Lisiej Przełęczy zataczając krąg wokoło płaskowyżu. Młodzież dzielnie maszerowała, Felicję nieśliśmy kilka razy, nie więcej niż kilometr.
Do domu doszliśmy o 19:00 i znowu to samo… awanturka o to kto pierwszy będzie skakał na trampolinie. Gdy pilnowałem dzieci by zbytnio nie szarżowały, Ola zrobiła obiadokolację, po której poszliśmy spać
Dzień 4: Szczytna, Kudowa-Zdrój – odpoczynek
Według zapowiedzi po południu miało być deszczowo. Ustaliliśmy, że zrobimy dziś objazd okolicy autem z krótkimi spacerami. Po śniadaniu spakowaliśmy płaszcze i parasole do samochodu i wyjechaliśmy w stronę Szczytnej, gdzie za cel obraliśmy okolice zamku Leśna. Na miejscu udaliśmy się na czarny szlak obchodzący okoliczne skałki, między innymi: Wielbłąd, Okienna, Turniczka czy Kruk.
Półtora kilometra dalej doszliśmy do Górskiej Kalwarii gdzie, droga krzyżowa przedstawiona była za pomocą płaskorzeźb wyrytych na kamiennych płytach osadzonych w skałach. W drodze powrotnej weszliśmy na platformę ustawioną na skale, z której rozciągał się widok na Szczytną i Obniżenie Dusznickie. Zamierzaliśmy także zwiedzić zamek, ale przed nami była wycieczka szkolna i kolejne wejście miałoby się odbyć za półtorej godziny, więc zrezygnowaliśmy z tej atrakcji. Gdy wróciliśmy do auta zaczęło padać, z początku lekko potem rozlało się na dobre.
Wobec powyższego zostało nam już tylko zwiedzanie obiektów zadaszonych. Przed wyjazdem zrobiłem rozeznanie i miałem na oku kilka miejsc, które mogłyby zainteresować dzieci. Wszystkie znajdowały się w Kudowie-Zdroju i najbliższej okolicy. Na pierwszy rzut poszło Ekocentrum znajdujące się w siedzibie Parku Narodowego Gór Stołowych. Interaktywne wystawy oraz pokaz filmowy poruszały tematykę związaną z powstaniem Gór Stołowych oraz tłumaczyły co sprawiło, że ukształtowanie skalnych wychodni jest takie unikatowe. Wystawy w dwóch pozostałych salach były poświęcone faunie i florze parku. Szczególnie interesująca dla dzieci była sala poświęcona zwierzętom, wiedza jaką można było uzyskać była przekazana poprzez zagadki, ćwiczenia i dotyk eksponatów.
Kolejny punkt to muzeum minerałów, na które bardzo wyczekiwał Leon. Niestety pomimo przybycia w godzinach otwarcia, na drzwiach wisiała karteczka o krótszym funkcjonowaniu placówki tego dnia. Dzieci były zawiedzione. Następna była Kaplica Czaszek w Czermnej, o której opowiadałem im jeszcze przed wyjazdem. Przed wejściem stała ponad setka dzieci z kilku wycieczek szkolnych. Już mieliśmy zrezygnować, ale uprzejmy pan z kasy powiedział, że wpuści nas z najbliższą grupą. Dzięki temu już po 5 minutach słuchaliśmy historii tego miejsca z wnętrza kaplicy. Ściany i sufit były wyłożone kośćmi około 3 tysięcy ludzi. Szczątki kolejnych 20 tysięcy znajdowały się pod podłogą w krypcie. Oprowadzający otworzył wieko i oczom naszym ukazała się góra kości.
Pora obiadowa już dawno minęła i byliśmy zdrowo głodni. Udaliśmy się do centrum Kudowy. Po drodze podeszliśmy pod Muzeum Zabawek. Budynek opuszczała właśnie wycieczka szkolna, od kilkorga dzieci dowiedzieliśmy się, że wystawa jest warta obejrzenia. Pomimo narastającego ssania w żołądkach skusiliśmy się na zakup biletów. W środku było kila pomieszczeń. W każdym po kilkanaście gablot i regałów ze skrzętnie poukładanymi zabawkami. Przedmioty porozdzielane były tematycznie i według okresu historycznego, z którego pochodziły. Na dziewczynach największe wrażenie zrobiły domki dla lalek. Leonowi najbardziej podobała się makieta z kolejką uruchamianą przyciskiem.
Po wyjściu udaliśmy się do pobliskiej pizzerii a następnie na obiecane lody. Nie wiedzieć kiedy zrobiło się po 19:00. Ola i Marysia poszły jeszcze po zakupy jedzeniowe. Dopiero teraz nieco się rozpogodziło i przestało padać. Wycieczka w góry przy takiej pogodzie nie byłaby przyjemna.
Wieczorem w sali kuchennej, gdzie przygotowywaliśmy posiłki, spotkaliśmy się z właścicielką agroturystyki i jej córką, która przyniosła kilka gier zręcznościowych i na spostrzegawczość. Dzieciaki bawiły się do 22:00 po czym poszliśmy spać. Kolejnego dnia pogoda ponoć miała być łaskawa.
Dzień 5: Radkowskie Skały i Skalne Grzyby, 15,1 km, 368 m przewyższeń
Skalne Grzyby to grupa skał rozciągająca się między Radkowskimi Skałami a Batorowem w południowo-wschodniej części stoliwa Gór Stołowych, na wysokości około 650 do 700 metrów nad poziomem morza. Większość skałek ma kształty grzybów, ale są też podobne do maczug, baszt czy bram. Budulcem tych oryginalnych rzeźb są piaskowce i nieprzepuszczające wody margle oraz łupki. Przed ruchami górotwórczymi, które wypiętrzyły ten masyw, stanowiły dno morza. W tej części parku zagęszczenie szlaków jest bardzo duże. Najłatwiej dojść tutaj od Batorowa lub Wambierzyc. Można też rozpocząć wycieczkę z darmowego parkingu przy Szosie Stu Zakrętów, tak jak my.
Rano obudziło nas słońce, miła odmiana względem dwóch poprzednich dni. Nie było co zwlekać, tym bardziej, że wieczorem mogły wystąpić opady konwekcyjne. Po śniadaniu podjechaliśmy autem do Stroczego Działu, gdzie wystartowaliśmy od niebieskiego szlaku. Już po kilkunastu minutach pojawiły się Baszty stanowiące fragment Radkowskich Skał. Rozciągał się z nich widok na Szczeliniec, na drugim planie po czeskiej stronie były Broumowskie Ściany. W miejscach jak te musieliśmy zachować szczególną ostrożność na najmłodszych, by nie wpadli do rozpadlin, których było wiele oraz trzymali bezpieczną odległość od urwisk.
Kolejny kilometr do Słonecznych Skał prowadził na zmianę w górę i dół, ścieżka stanowiła tor z różnej wielkości kamieni oraz korzeni. Istna próba dla dzieciaków, które z początku się nudziły. Potem weszliśmy szlakiem zielonym na skałę Pielgrzym. Dzieci się nieco rozkręciły i droga szła sprawnie. Z kulminacyjnego punktu na skalnym bloku rozciągał się widok na Wzgórza Ścinawskie oraz Wambierzyce. Skałki porastały rachityczne sosny wczepione korzeniami w kamienne rozpadliny.
Po zjedzeniu części prowiantu kontynuowaliśmy marsz najpierw czerwonym a potem żółtym szlakiem. Skał o ciekawych kształtach było bardzo dużo. Większość z nich jak Prawdziwek czy Borowik przypominały grzyby toteż zostały nazwane adekwatnie do wyglądu. Ale były też inne formy określone jako: Żółw, Skalny Mur czy Parowóz. W pobliżu Batorówka zrobiliśmy kolejny postój pod skałą o nazwie Żaba. Podczas odpoczynku połączonego z popasem, dzieci karmiły mrówki okruchami, sprawdzając jednocześnie, jak wielki kawałek wafelka jest w stanie unieść jedna mrówka.
Odcinek powrotny prowadził w większości czerwonym szlakiem, dzięki temu poza małym odcinkiem łącznikowym udało nam się nie dublować trasy. Felicja co jakiś czas pytała gdzie idziemy, a ja zgodnie z prawdą odpowiadałem, że „wracamy już do auta”, i taka odpowiedź była dla niej ok. Z całej trójki to właśnie ona najmniej dziś marudziła. Podczas wycieczki była niesiona tylko około kilometr.
Na parking doszliśmy około 16:30, pół godziny później byliśmy z powrotem w domu. Było wcześnie więc dzieci miały jeszcze dużo czasu na zabawy: trampolinę, gry i karmienie koni. Deszcz nas ominął, pogoda była bardzo dobra. Większość drogi prowadziła w lesie, dzięki czemu skwar nam nie dokuczał. Połowa wyjazdu była za nami a wycieczki były realizowane zgodnie z planem.
Dzień 6: Darnkowskie Wzgórza, Lewin i Duszniki-Zdrój, 14,2 km (plus 3,4 km w Dusznikach), 195 m przewyższeń
Poprzedniego dnia prognozy pogody wskazywały, że dziś opady wystąpią po 14:00, tym czasem jak na złość od rana padał deszcz i wiał silny wiatr. Nie dało się przewidzieć jak sytuacja się rozwinie, na niektórych portalach była informacji o opadach do 11:00 a w innych od 12:00. Gdy deszcz ustał spakowaliśmy prowiant, parasolki oraz płaszcze przeciwdeszczowe. Kwaterę opuściliśmy pieszo o 9:00, najpierw w kierunku zielonego szlaku przecinającego Łężyckie Skałki rozsiane na polanie zwanej Afrykańską Sawanną.
Ścieżka była słabo wydeptana i już po pierwszym kilometrze mokra trawa zweryfikowała wodoodporność butów naszej ekipy. Ola, Leon i Marysia już do końca dnia szli w mokrym obuwiu. W miejscach trawiastych nieśliśmy Felicję na zmianę, by chociaż jej nogi były suche. Moje buty także oparły się „niszczycielskiej sile żywiołu”, jednak co skóra to skóra.
Po dojściu do żółtego szlaku odbiliśmy do buddyjskiego ośrodka Gompa, który niestety był zamknięty. Z Darnkowa mieliśmy wejść na Kruczą Kopę, ale przy drogowskazie była tabliczka informująca o zamknięciu szlaku z powodu zwalonych drzew. Gdyby nie konieczność zmiany trasy mogłoby się okazać, że nie zdążylibyśmy na pociąg z Lewina. Pozostało nam zejście 3 kilometrów do Dańczowa szosą. Dzieci co chwila pytały kiedy w końcu będzie stacja kolejowa. Jazda pociągiem to dodatkowa atrakcja dla najmłodszych.
Do tego momentu padało niemal non stop. Idąc wzdłuż drogi Maria i Leon znalazły sobie zajęcie i zbierały z jezdni ślimaki winniczki. Następnie łączyły je w „rodziny” i układały w bezpiecznym miejscu. W Dańczowie odbiliśmy na szlak czerwony prowadzący na Przełęcz Lewińską i to było w zasadzie jedyne większe podejście tego dnia. Reszta drogi prowadziła głównie w dół lub po płaskim.
Przełęcz znajdowała się na wysokości 525 metrów nad poziomem morza. Poza szlakiem i gruntową drogą poprowadzona była przez nią linia kolejowa do Kudowy-Zdroju. Po drugiej stronie szlak niebieski prowadził nas w dół, wprost do Lewina Kłodzkiego na stację kolejową.
Samo miasteczko lata świetności miało za sobą. Kamieniczki były ładnie zaprojektowane, ale zaniedbane. Na peronie zjawiliśmy się o 15:00, na 40 minut przed czasem. Lepiej dużo za wcześnie niż chwilę za późno – kolejny skład miał odjeżdżać dopiero po 18:00. Kolejka, która po nas podjechała przypominała bardziej tramwaj niż klasyczny pociąg, ale dzieciom i tak się podobało. Zresztą najważniejsze były widoki, jakie rozpościerały się z wnętrza pojazdu.
W Dusznikach pierwsze kroki skierowaliśmy do Muzeum Papiernictwa, gdzie zwiedziliśmy górny poziom z salami pokrytymi zabytkową polichromią oraz wystawą pieniędzy papierowych. W sali można było zweryfikować autentyczność banknotów oraz pod znacznym powiększeniem sprawdzić mikro napisy na banknotach, które potwierdzają ich oryginalność. W ostatnim pomieszczeniu odbywał się pokaz multimedialny opisujący historię papierni. Niestety warsztaty tworzenia papieru czerpanego miały już pełne obłożenie. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy zapisać się na weekend.
Około 18:00 poszliśmy na obiad, zwiedzając przedtem główne uliczki uzdrowiska. Układ ulic i kamienice przypominały mi włoskie miasteczka. Do domu wróciliśmy przed 20:00 taksówką, którą prowadził znajomy właścicieli agroturystyki, w której byliśmy zakwaterowani.
Tego dnia trochę więcej nieśliśmy Felicję i byliśmy bardziej zmęczeni niż zwykle. Chociaż droga prowadziła więcej w dół niż pod górkę to w sumie przeszliśmy około 18 kilometrów. Dodatkowo Ola, Marysia i Leon prawie od początku szli w mokrych butach. Mnie i Ole męczył od rana ból głowy – to też nie pomagało. Po kąpieli padliśmy do łóżek jak „muchy”.
Dzień 7: Szczeliniec Wielki, 11,4 km, 399 m przewyższeń
Szczeliniec Wielki to najwyższy szczyt Gór Stołowych. Jest zaliczany do Korony Gór Polski oraz najbardziej rozpoznawanych atrakcji Sudetów. Najwyższym punktem jest Fotel Pradziada, na który prowadzą strome, metalowe schody. Podobnie jak grupy skalne jakie mieliśmy okazję zwiedzić w poprzednich dniach, Szczeliniec zbudowany jest głównie z piaskowców ciosowych, powstałych w środowisku wodnym w górnej kredzie. Charakterystyczny trapezoidalny blok jest punktem rozpoznawalnym z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Najciekawszą część szczytowej partii góry obejmuje rezerwat, na teren którego wstęp jest płatny, podobnie jak na Błędne Skały.
Wstaliśmy po 8:00, dziewięć godzin snu pozwoliło nam dobrze zregenerować siły. W nocy mocno padało, nad ranem był porywisty wiatr. Koło 10:00 się przejaśniło. Po śniadaniu spakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy na parking po południowej stronie Szczelińca. Początkowo mieliśmy zacząć od domu jednak wczorajsza przeprawa dała nam w kość i postanowiliśmy skrócić wycieczkę. W zamian za to dołożyłem niewielki fragment prowadzący żółtym szlakiem koło schroniska Pasterka.
Po 20 minutach doszliśmy do schroniska na Szczelińcu Wielkim. Dzieciaki szły jak zwykle o własnych siłach. Buty Oli i Marysi były jeszcze wilgotne więc dziewczyny dosuszały je na nogach podczas marszu. Na górze, pierwsze co zwróciło uwagę dzieci to stragany z pamiątkami. Na szczęście w większości były obłożone minerałami, ozdobnymi kamieniami, zawieszkami i drobnym rękodziełem. Zakupiliśmy na pamiątkę kilka kamyków na rzemykach oraz samych minerałów.
Z tarasu widokowego rozciągał się piękny widok na czeskie Broumowskie Ściany. Chwilę za kasami wdrapaliśmy się na najwyższe miejsce Szczelińca Wielkiego na wysokość 919 metrów nad poziomem morza. Kolejne półtora kilometra szlaku było usiane korytarzami prowadzącymi między skałami podobnymi do tych z Błędnych Skał, ale w większej skali.
Największe wrażenie zrobiły na nas miejsca opisane jako: Długie Schody, Diabelska Kuchnia i Piekiełko. Długie Schody stanowiły strome zejście po stopniach wyrytych w skale między dwoma olbrzymimi blokami skalnymi, schodzącymi się ze sobą nad głowami zwiedzających. Z kolei Piekło stanowiła wielka rozpadlina między skałami. Po jego dnie prowadziła kładka. Tutaj dzieci dostrzegły śnieg, były bardzo zdziwione, że w czerwcu są jeszcze miejsca gdzie można zobaczyć i dotknąć śnieg. Kolejne skały oraz miejsca szczególnie warte uwagi to: Kwoka, Sowa, Koński Łeb, Słoń, Tunel. Na końcu Szczelińca znajdowały się dwa kamienne tarasy z widokiem na południowe rubieże Parku Narodowego Gór Stołowych.
Minęły dopiero 3 kilometry i pojawiło się pytanie kiedy wracamy z powrotem. Duże zagęszczenie atrakcji i ciekawostek na stosunkowo małym obszarze spowodowały szybkie wypalenie a była to zaledwie ćwiartka dystansu jaki powinniśmy przejść.
Po zejściu ze Szczelińca skręciliśmy w czerwony szlak oznaczony jak Główny Szlak Sudecki. W planie było jeszcze dojście do wodospadów Pośny, ale ostatecznie zeszliśmy tylko do Skalnych Wrot. Wodostpady były zaledwie kilometr dalej, ale musielibyśmy potem wrócić taki sam dystans plus różnicę wysokości około 150 metrów. Następne kilometry maszerowaliśmy żółtym szlakiem, który doprowadził nas do schroniska PTTK Pasterka. W między czasie Leon znalazł ładną zawieszkę przypominającą złotą biżuterię.
Z polany w Pasterce rozciągał się dobry widok na Szczeliniec Wielki i Mały, które oświetlone były popołudniowym słońcem. Ostatnie 200 metrów do schroniska Leon z Felicją pokonali biegiem ścigając się ze sobą. Byliśmy zaskoczeni tym ile siły miała najmłodsza córka, która szła niemal na równi ze starszym rodzeństwem. To tylko pokazuje, że przykład idzie z góry.
W sali jadalnej budynku PTTK zjedliśmy ciepły posiłek. Dzieci kupiły w sklepiku odznaki z wizerunkiem obiektu. Ostatni kilometr do auta minął bardzo szybko. W domu zameldowaliśmy się o 19:00. Pierwszy raz od początku wyjazdu Felicja zasnęła w aucie. Nie obudziła się nawet gdy Ola przeniosła ją do łóżka w pokoju, spała smacznie do rana. Marysia z Leonem bawili się jeszcze na dworze do 21:00. Potem przenieśliśmy się do środka i graliśmy w planszówki.
Dzień 8: Broumowskie Ściany w Czechach, 17,1 km, 621 m przewyższeń
Po kilku dniach niepewnej pogody poranek pełen słońca. Ostatni dzień na wycieczkę. Z sześciu zaplanowanych tras zrealizowaliśmy wszystkie. W trzech przypadkach musiałem nieznacznie zmodyfikować drogę.
Dziś główną atrakcją było przejście przez „zieloną” granicę do Czech. Opowiadałem dzieciom, że jak byłem mały poruszanie się między krajami było mocno ograniczone a przejść przez granicę można było tylko z paszportem na przejściu granicznym. Młodzież jeszcze nigdy nie była poza Polską, więc nawet krótka wycieczka była dla nich w pewnym stopniu ciekawostką.
Pierwotnie mieliśmy podjechać 35 kilometrów do czeskiego Bozanova, ale zdecydowałem, że lepiej podjechać niecałe 10 kilometrów do Pasterki kosztem dodatkowych 2 kilometrów marszu. Auto zostało w wiosce a podążyliśmy niebieskim szlakiem w stronę granicy czeskiej, którą przekroczyliśmy na Machovskiej Przełęczy. Następnie straciliśmy sporo wysokości schodząc czerwonym szlakiem w kierunku Machova.
Do tej pory humory dopisywały wszystkim, pojawił się strumień Zidovka, w którym Leon wypatrzył żabę. Nie mogliśmy się ruszyć dopóki płaz nie został złapany a po dokładnych oględzinach wypuszczony na wolność. Niestety chwilę potem skręciliśmy w żółty szlak na Slezovą Stan i czar prysł. To co zeszliśmy musieliśmy z nawiązką odrobić. Na niecałym kilometrze było 170 metrów przewyższeń. Felicję wrzuciłem na barana. Leon i Marysia nie mogli na to liczyć i trochę marudzili. Na wysokości skał Sovi Hradek i Slez zrobiliśmy przerwę obok grupki Czechów z psem. Próbowaliśmy się porozumieć między sobą każdy w swoim języku. Mimo to w większości się rozumieliśmy. Dzieci podpytywały co znaczą ciekawsze wyrazy w języku polskim. W dalszej części drogi mijaliśmy się kilkukrotnie z tą grupką. Leonowi podobał się pies, który z nimi wędrował. Jak się dowiedzieliśmy była to czternastoletnia suczka wabiąca się Aida.
Pierwszym punktem obserwacyjnym na naszej trasie była Junacka Vyhladca, na której poza wspaniałym widokiem znajdowała się też aluminiowa puszka a w niej notes na wpisy wędrowców. Marysia dodała krótką informację z datą odwiedzin i naszymi personaliami. Szlak żółty prowadził nas dalej przez Bożanowski Spicak obok skał nazwanych kolejno: Veverka, Varan, Velbloud i Kocka.
Do celu naszej wycieczki, szczytu Korona (wysokość 769 metrów nad poziomem morza) został kilometr. W między czasie podeszliśmy na punkt widokowy, z którego widać było rozległą kotlinę oraz miasto Broumov, od którego nazwę nosi tutejszy park i pasmo górskie Broumowskie Steny. Po 5 minutach dotarliśmy na Koronę. Znajdowała się tu wychodnia skalna z widokiem na masyw Szczelińca oraz okoliczne pagóry i pola. Była też huśtawka zawieszona na drzewie, której nikt z nas się nie spodziewał w takim miejscu.
Podczas odpoczynku rozmawialiśmy z dwójką turystów, dzieci w tym czasie bawiły się z ich psem rzucając mu piłkę. Momentami zastanawiałem się czy któreś nie rzuci przypadkiem piłeczki w przepaść… całe szczęście obyło się bez dramatu. Tego dnia mijaliśmy wielu turystów z czworonogami. Jedna para miała ich aż cztery, dwie inne osoby szły z trzema psami rasy Wilczak czechosłowacki.
Po odpoczynku rozpoczęliśmy drogę powrotną. Na przełęczy Certovo zeszliśmy w kierunku Bożanova a następnie na Machowską przełęcz zataczając w ten sposób pętlę. W międzyczasie Felicja chciała by ją ponieść po czym zasnęła u mnie na „barana”. Nieśliśmy ją z Olą na zmianę do wspomnianej przełęczy, niewiele ponad kilometr. Tu się obudziła, 20 minut wystarczyło jej by naładować „akumulatorki” w nogach. Do Pasterki wróciliśmy tym samym odcinkiem co w pierwszą stronę.
Tego dnia pokonaliśmy przeszło 17 kilometrów w górskim terenie. Marysia i Leon, podobnie jak od początku wyjazdu, szły same cały dystans, Felicja odliczając momenty, gdy była niesiona, pokonała 15 kilometrów. Gdy zbliżaliśmy się do mety podbiegła wyprzedzając nas i zawołała przy aucie „wygrałam”!
Do domu dojechaliśmy na 19:00. Wieczór spędziliśmy na pakowaniu, Ola przyrządziła też sycącą obiadokolację wykorzystując wszystkie składniki jakie nam jeszcze zostały. Dzieciaki w tym czasie korzystały z ostatnich chwil jakie spędzaliśmy na wakacjach w tym miejscu.
Dzień 9: Powrót – Duszniki-Zdrój, Kłodzko
Koniec wyjazdu, pora wracać do domu. Co dobre, szybko się kończy. Po śniadaniu i dopakowaniu ostatnich toreb pożegnaliśmy się z sympatyczną panią Jolą, właścicielką agroturystyki w Łużycach Górnych. Zjechaliśmy autem do Muzeum Papiernictwa w Dusznikach na umówione warsztaty. Podczas zajęć dzieci miały okazję poznać techniki wyrobu papieru czerpanego stosowane na przestrzeni kilku wieków. Wykorzystały w praktyce dostępne narzędzia i stworzyły własne kartki z czerpanego papieru, na jednej z nich był wzór znaku wodnego. Z muzeum udaliśmy się jeszcze do kościoła pw. św. Apostołów Piotra i Pawła. Znajdowała się w nim wyjątkowa, bogato zdobiona ambona w kształcie wieloryba. W drodze powrotnej do domu zajechaliśmy do pobliskiego Kłodzka by zwiedzić zabytkowe centrum miasta oraz zjeść obiad. Do domu dotarliśmy po 20:00.
Podsumowanie
Góry Stołowe to wspaniały region na rodzinne wakacje z dziećmi. Jest tu dużo ciekawych miejsc, formacji skalnych występujących na terenie parku nie spotkamy nigdzie indziej w naszym kraju. Dodatkowo większość atrakcji jest osiągalna dla osób, którym kondycja nie pozwala na dłuższe marszruty. Zarówno przy Błędnych Skałach, Szczelińcu, Białych Skałach i Skalnych Grzybach rozlokowane są parkingi, z których po kilku kilometrach spaceru można zwiedzić większość obiektów opisanych w powyższym tekście. Nie ma też dużych różnic wysokości.
Jednym z najlepszych miejsc wypadowych jest Karłów. Zaawansowani turyści mogą stąd przejść pieszo przez najważniejsze szlaki Parku Narodowego Gór Stołowych. My jednak wybraliśmy małą osadę Łużyce Górne oddaloną od Karłowa o niecałe 3 kilometry. Znalazłem tutaj agroturystykę Pod Narożnikiem, w której do dyspozycji gości były pokoje z łazienkami i wspólna sala jadalna z kuchnią. Dla osób, które wolą miejskie klimaty można polecić uzdrowiska zdrojowe Kudowę i Duszniki, skąd do Karłowa jest około 10 kilometrów jazdy autem.
Na szlakach jest niewiele miejsc gdzie można zjeść obiad, więc dobrze zaopatrzyć się w suchy prowiant. W Karłowie są dwie restauracje, poza tym na ciepły posiłek można liczyć w schroniskach na Szczelińcu i w Pasterce. Podczas gdy na wyciecze nie było jadłodajni Ola robiła obiadokolacje w domu. Za dziewięciodniowy wyjazd dla naszej piątki, kosztowo zmieściliśmy się w niecałych trzech tysiącach złotych. Połowę z tego stanowiła opłata za 8 noclegów na kwaterze oraz koszty paliwa.
Z uwagi na niezłą pogodę, większość czasu spędziliśmy na wycieczkach pieszych po górach. Jednego dnia gdy zapowiadano deszcz, zwiedziliśmy okolice autem. Mieliśmy też wycieczkę, gdzie pierwszą część stanowił spacer do Lewina, potem dojazd pociągiem do Dusznik i powrót taksówką. Gdy jednak trafi się gorsza pogoda, to w okolicy jest na tyle dużo atrakcji i miejsc do zwiedzenia pod dachem, że spokojnie można nimi zapełnić program wyjazdu. Z tego też powodu warto wybrać się tu na minimum dwa tygodnie.
W Góry Stołowe i okolice z pewnością wrócimy, ale tym razem na rowerach, gdy dzieci będą trochę starsze. Najważniejsze miejsca gdzie można dojść tylko na piechotę mamy zaliczone. Jest tu jednak trochę szlaków rowerowych, którymi można połączyć takie atrakcje jak: Szlak Ginących Zawodów w Czermnej, Skansen w Pstrążnej, Batorów. Po czeskiej stronie warty odwiedzenia jest zespół fortyfikacji Grupa Warowna Dobrosov – stanowiska artylerii z II Wojny Światowej i pomieszczenia położone do 40 metrów pod ziemią, łączna długość korytarzy wynosi ponad 2,5 kilometra.