Parę lat temu, gdy pojawił się pomysł podróżowania po kraju na rowerach, zakupiłem kilkanaście papierowych map najciekawszych turystycznie regionów Polski. Do koszyka wpadły między innymi plany terenów, przez które prowadzi szlak rowerowy Kaszubska Marszruta . Były to dwie pozycje wydawnictwa Galileos: „Kaszuby południowe dla rowerzystów i piechurów 1:50 000” oraz „Wdzydzki Park Krajobrazowy i Zaborski Park Krajobrazowy 1:25 000”. Po ich przestudiowaniu okazało się, że trasa Kaszubskiej Marszruty omija sporo ciekawych miejsc. Dodatkowo szlak, w znacznej części, wytyczony jest wzdłuż ruchliwych dróg publicznych. Postanowiłem, że jak przyjdzie czas na tę część Pomorza, trasę skomponuję sam.

Impulsem do odwiedzenia tych stron okazał się zlot forum www.podrozerowerowe.info . Zwyciężyła kandydatura, której bazą miał być ośrodek w Leśnej Hucie nieopodal miejscowości Czarna Woda. Data spotkania przypadająca na trzeci weekend maja, zbiegła się z okresem, kiedy w szkołach podstawowych odbywały się egzaminy ósmoklasistów. Maria i Leon mieli 4 dni wolnego od szkoły. Z Felicją nie było problemu, bo mogliśmy nie puścić jej do przedszkola. Pozostało czekać na dobrą pogodę. Za taką uznawaliśmy sytuację, gdy nie będzie deszczowo i zimno w nocy. Na kilka dni przed wyjazdem prognozy się poprawiły, co dało zielone światło do wyjazdu.

Rozpoczęliśmy przygotowania do wyprawy. Od tego roku kilka rzeczy miało zmienić się na zawsze. Po pierwsze sprzedaliśmy przyczepkę Felicji, więc od tego momentu rozpoczęła przygodę z jazdą na własnym rowerze. Był to model Woom 3 z 16 calowymi kółkami. Ten sam, na którym Leon jechał podczas naszej pierwszej podróży rowerowej wzdłuż wybrzeża Bałtyku w 2020 roku. Różnica była taka (i tu kolejna nowość), że zakupiłem specjalny hol do pomocy w trudniejszym terenie lub gdyby najmłodsza córka nie miała siły jechać sama. Pamiętam, że 4 lata temu nasza prędkość „przelotowa” nie była duża. Teraz kiedy Leon i Marysia mieli już duże rowery, mogliby się nudzić, gdyby musieli jechać tempem Felicji stawiającej pierwsze kroki w turystyce rowerowej. Przejrzałem sporo sprzętu i ostatecznie zdecydowałem się na zakup holu Follow me, który miał bardzo dobrą recenzję na www.dzieciakiwplecaki.pl (w dziale Testy). Jeżeli, ktoś chciałby zacząć podróżować z dziećmi, z czystym sumieniem mogę polecić tę stronę. Znajdziecie tam wiele wpisów dotyczących aktywnego wypoczynku z najmłodszymi, porady, a także recenzje.

Druga nowość to nasz dach nad głową. Namiot, którego używaliśmy do tej pory (MSR Elixir 4), stał się dla nas za ciasny. Już w zeszłym roku powierzchnia 5 metrów kwadratowych była zbyt mała. Spaliśmy jedno obok drugiego a przy ściankach namiotu porozstawiane były sakwy. No i przy większych zlewach tropik puszczał wodę przez co trzeba było rozkładać nad nim tarp. Od jesieni poszukiwałem obszerniejszego namiotu, ale większość 5 osobówek to konstrukcje typowo turystyczne, przeznaczone do wożenia autem a nie na rowerach. Stanęło na tym, że kupimy dwa osobne namioty. Każdy na 3 osoby, w jednym spać będą dziewczyny, a w drugim ja z Leonem. Dzięki takiemu rozwiązaniu zyskaliśmy dodatkowe miejsce. Namiot trekkingowy Forclaz MT500 to konstrukcja ze sklepu Decathlon, razem z dodatkową podłogą waży 3,95 kg. Powierzchnia podłogi to 4 metry kwadratowe (220 x 180 cm). Drugi to Naturehike Cloud Up 3 20D Upgraded o wadze 2,35 kg i podobnej powierzchni jak Forclaz (215 x 180 cm). Sumarycznie powierzchnia zwiększyła się z 5 do 8 metrów kwadratowych, waga z 4,5 kg do 6,3 kg.

W efekcie dwóch powyższych zmian utraciliśmy możliwość przewozu części bagażu w przyczepce i doszedł nam kolejny namiot. Nadto Felicja otrzymała swój własny śpiwór, do tej pory spała między mną a Olą w dwóch połączonych ze sobą śpiworach. Trzeba było wygospodarować dodatkowe miejsce. Zamontowałem u siebie drugi, przedni bagażnik do przewożenia namiotu. Marysia od tego roku otrzymała torbę o pojemności 24 litry, doczepianą na tylnych sakwach. W ten sposób udało nam się pomieścić wszystko, co zabieraliśmy do tej pory, plus nowy ekwipunek.

Trasa, jaką zaplanowałem, poprowadzona była tak, by mieć jak największy kontakt z naturą, a jednocześnie omijać większe miasta. Uwzględniała trzy parki krajobrazowe: Wdzydzki, Zaborski oraz Tucholski, a także Park Narodowy Bory Tucholskie. Starałem się, by jak najdłużej jechać w okolicy jezior i rzek. Jednym z podstawowych kryteriów było oczywiście omijanie publicznych dróg o dużym natężeniu ruchu. Według programu Komoot, 43% planowanej trasy stanowiła powierzchnia nieutwardzona, kolejne 22% to drogi utwardzone. Asfalt pokrywał około 30% kursu. Blisko 50% przejechanego dystansu stanowiły leśne i polne ścieżki. Cała trasa była zamkniętą pętlą. Pozostało czekać na dzień wyjazdu, który z uwagi na niskie temperatury w nocy przesunęliśmy o jeden dzień (z soboty na niedzielę).

Trasa, jaką zarejestrowałem w nawigacji, w rzeczywistości liczba kilometrów przejechanych przez 6 dni zanotowana w liczniku rowerowym pokazywała 201 km

Ciekawsze punkty, jakie zapisałem przed wyjazdem, miejsca noclegu, inne atrakcje.

Poniżej zdjęcia pokazujące w jakiej konfiguracji jechaliśmy w tym roku:

Trek Wahoo (Leon)
Orbea Onna 20 (Marysia)
Breezer Radar Expert (Ola)
Woom 3 + Breezer Radar Expert (Felicja i Feliks)

Dzień 1: Leśna Huta – Skoczkowo, 40 km (Felicja 9 km)

Bagażnik zapakowaliśmy dzień wcześniej. Ekwipunek składał się z 12 sakw i 5 pakunków umieszczanych na bagażnikach rowerowych ponad torbami. Z powodu problemów z zamontowaniem rowerów na platformie umieszczonej na haku auta, wyjechaliśmy kilka minut przed 7:00 – godzinę później niż planowaliśmy.

Było słonecznie, nad miastem unosił się gęsty dym. Ola przeczytała alert z SMS’a otrzymanego na komórkę. Informował, by nie otwierać okien i nie wychodzić na spacery z powodu dużego pożaru, jaki objął hale zakupowe na Marywilskiej. My na szczęście opuszczaliśmy miasto na cały tydzień – do tego czasu wszystko powinno się wypalić lub zostać ugaszone.

Do punktu startu w Leśnej Hucie mieliśmy 390 kilometrów autem, co zajęło 5 i pół godziny jazdy. W drugiej części trasy dzieci dawały nam ostro czadu, szczególnie Leon i Felicja. Po dojeździe, sakwienie rowerów i całego wyprawowego sprzętu, zajęło przeszło godzinę. Na szlak wyjechaliśmy przed 14:00. Dość późno jak na to, że na ten dzień przewidywałem między 40 a 47 kilometrów jazdy.

Felicja gotowa do drogi

Felicja pierwszy raz miała jechać na własnym rowerku z 16” kołami. Po 2-3 kilometrach straciła zapał do jazdy, głównie za sprawą słabej jakości dróg. Leśne przecinki to nie miejskie chodniki i małe kółka z wąskimi oponami nie radziły sobie z nimi za dobrze. Co innego nowy rower Marysi, gdzie fabrycznie zamontowano opony 2,35”. Nie obyło się bez płaczu, ale Leon pomagał zagadywać młodszą siostrę, dzięki czemu udało jej się przejechać aż 9 kilometrów o własnych siłach.

Pogoda idealna, droga początkowo też
Felicja z Olą
To już całkiem duża grupa

W Odrach przeprawiliśmy się przez drewniany most nad rzeką Wdą. Po 20 minutach dotarliśmy do rezerwatu Kamienne Kręgi znanego jako cmentarzysko kurhanowe. Na terenie rezerwatu znajdowało się kilkanaście dobrze zachowanych kamiennych kręgów i kurhanów. Po ostatnich badaniach prowadzonych przez dr Tadeusza Grabarczyka można przyjąć, z dużą dozą prawdopodobieństwa, że było to dawne cmentarzysko skandynawskich Gotów. Teren był ogrodzony, bilety wstępu kosztowały odpowiednio 4 zł za dorosłych i 2 zł za dzieci. Starszy pan, pobierający opłaty, pozwolił nam wejść z rowerami pod warunkiem, że będziemy je prowadzili. Ścieżka wokół obiektów archeologicznych liczyła około kilometra.

Most w Odrach nad rzeką Wdą
Gruboziarnisty szuter dla wąskich 16″ kółek to zupełnie co innego niż dla tych pełnowymiarowych, Felicja przemierza kolejne kilometry

Cała trójka naszych młodych podróżników była żywo zainteresowana obiektami, które mijaliśmy na szlaku pieszym. Felicję najbardziej zafrapowała opowieść o Białej Damie, która ponoć straszy w tym miejscu. Olę z kolei zaciekawił okrąg zwany Elipsą. Badania wykazały, że wokół niego zbiera się nadzwyczajna energia, a przebywanie w jego okolicy daje dodatkową życiową siłę.

Kamienne kręgi w rezerwacie „Kręgi Kamienne”
Schemat położenia kręgów
Puste miejsce na bidon idealnie przypasowało maskotce Felicji
Zwiedzamy rezerwat „Kamienne Kręgi”

Zbliżała się 16:00. Z uwagi na prognozowaną niską temperaturę w nocy (około 3 stopni), zdecydowaliśmy, że poszukamy miejsca do spania pod dachem, gdzieś za Wdzydzami Kiszewskimi. Pozostało zatem jeszcze jakieś 30 kilometrów jazdy. Trzeba było zwiększyć tempo. W tym celu podczepiłem rower Felci do holu umocowanego na szpilce tylnej piasty w moim Breezerz’e. Teraz poza ciężarem swojego roweru oraz bagażu, który łącznie wynosił około 60 kg doszedł cenny ładunek o masie 20 kg. Niemniej cały zestaw ważący pod 80 kg był i tak o jedną piątą lżejszy niż rok temu, kiedy jeździliśmy z przyczepką. Dodatkowo tylne kółko w pojeździe Felicji toczyło się po ziemi więc gdy kręciła korbą odczuwałem, że jedzie mi się lżej. Ten dodatkowy wspomagacz był szczególnie pomocny przy jeździe pod górkę na niewielkiej prędkości. Minusem był rozkład bagażu, z którego około połowa obciążała przedni widelec co utrudniało sterowność w naszym długim wehikule, szczególnie na kiepskiej jakości, gruntowych drogach.

Most nad Wdą w okolicy Miedzna
Most kolejowy nad Kanałem Wdy

Teraz Felicja jechała „na wspomaganiu”. Humor jej się poprawił. Za to kryzys dopadł Leona. Szuter i tarka wybijały go z rytmu. O 17:00 wjechaliśmy do Borska położonego nad jeziorem Wdzydze. Odcinek z Odr przez wioskę Bąk i osadę Żebrowo wyssał z nas sporo energii i cierpliwości. Od rana byliśmy na samych kanapkach i kawałku ciasta. Należało coś zjeść by móc jechać dalej. Felicja zaczęła komunikować, że chce jej się spać. W przyczepce byłoby to możliwe, ale nie na holu. Stanęliśmy obok lodziarni. Pomyślałem, że coś słodkiego pokrzepi dzieciaki, ale te zakomunikowały, że mają ochotę na frytki i ciepły obiad. Chyba pierwszy raz widziałem by dzieci nie chciały lodów.

Wjeżdżamy do Bąka

Do pierwszej otwartej restauracji został kilometr. Jechaliśmy ruchliwą ulicą, nie było bezpiecznie. Pomimo zakrętów i kiepskiej widoczności kierowcy nie zwalniali tempa. W tym momencie przypomniał nam się zeszłoroczny wyjazd do Szwecji i to jak odmiennie czuliśmy się tam na drogach. Obiad zjedliśmy w restauracji Leśnej. Dzieciaki opędzlowały po całym kotlecie z frytkami i surówką. Efekt został osiągnięty. Ożywiły się i mogliśmy z nową energią jechać dalej.

Poruszaliśmy się teraz w obrębie Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego. Przejechaliśmy kolejny kilometr po ruchliwej drodze po czym zatrzymaliśmy się przy punkcie widokowym we Wdzydzach Tucholskich. Z niewielkiego, drewnianego pomostu, zbudowanego na wysokim klifie rozciągał się znakomity widok na jezioro Wdzydze. Słońce chyliło się ku horyzontowi a jego ciepłe promienie dodawały uroku okolicy. Do osady Lipa prowadziła podniszczona, szutrowa droga. Było sucho więc każde przejeżdżające auto zostawiało za sobą chmurę pyłu. Gdy widziałem, że samochód jedzie naprawdę szybko, machałem ręką na znak by się zatrzymał po czym udawałem, że pytam się o drogę. Odpowiedź oczywiście nie bardzo mnie interesowała. Wystarczał sam fakt, że auto musiało się zatrzymać lub zwolnić dzięki czemu mogliśmy w spokoju przejechać obok niego.

Taras widokowy we Wdzydzach Tucholskich, w tle jezioro Wdzydze
Niezła lipa z tymi autami…

Mijając ostatnie zabudowania skręciliśmy na wschód. Teraz jechaliśmy przez las, jakość drogi znacznie się poprawiła. Teren był lekko pofalowany, ale jechało się całkiem dobrze. Objeżdżaliśmy jezioro Gołuń po południowej stronie. Ze wschodniego krańca akwenu rozciągał się piękny widok. Gdyby nie zbliżająca się, zimna noc, pewnie zanocowalibyśmy tutaj na leśnym polu biwakowym.

Nad jeziorem Gołuń droga miejscami była bardzo przyzwoita, ruch aut zerowy
Cienie coraz dłuższe
Leśne dukty
Widok na jezioro Gołuń
Najmłodsza cyklistka w naszej drużynie

Za Gołuniem nasze koła zetknęły się z nowiusieńkim, gładkim asfaltem. Z lekkością potoczyły się po czarnej wstędze przecinającej las. Ruch aut na tym odcinku był niemal zerowy. Później dowiedziałem się, że po położeniu nowej nawierzchni ten fragment ulicy został zamknięty dla ruchu pojazdów ciężarowych. Szybko dojechaliśmy do Wdzydz Kiszewskich. To tu planowany był pierwszy nocleg tak by z rana zwiedzić Kaszubski Park Etnograficzny im. Teodory i Izydora Gulgowskich. Niestety kolejnego dnia wypadał poniedziałek a w ten dzień obiekt był zamknięty. Gdybyśmy na wyprawę wystartowali w sobotę zamiast niedzielę, moglibyśmy zwiedzić to miejsce..

Nowiutki asfalt przed Wdzydzami Kiszewskimi

Po następnych 3 kilometrach dotarliśmy do Skoczkowa. Tu znajdowała się agroturystyka „Pod jabłonią”, gdzie dzwoniłem w ciągu dnia pytając o możliwość noclegu na jedną noc. Na miejscu zostaliśmy powitani przez sympatyczną właścicielkę. Udostępniła nam zamykany garaż do schowania rowerów. Apartament z aneksem kuchennym i łazienką znajdował się w suterenie jednorodzinnego domku. W środku było ciepło i przytulnie. Rozpakowaliśmy bagaże, wykąpaliśmy się i zjedliśmy ciepłą kolację. Na zewnątrz temperatura spadła już do 10 stopni. Szybko usnęliśmy w miękkich łóżkach.

W pobliżu użytku ekologicznego Studzienice
Leon
Ostatnie metry do kwatery

Dzień 2: Skoczkowo – Wiele, 23 km (Felicja 7 km)

Wstałem po 6:00 i spisałem relację z dnia poprzedniego. Ponieważ spaliśmy na kwaterze odpadło nam składanie namiotów i pakowanie części sakw. Dzięki temu po śniadaniu i doprowadzeniu pokoju do porządku, opuściliśmy posesję o 9:30.

Jeszcze chwila zabawy i w drogę

Słońce przygrzewało równo, na niebie nie było ani jednej chmurki. Skierowaliśmy się na zachód. Dość szybko pojawiły się pierwsze zabudowania Czarlina, w którym zboczyliśmy lekko z trasy na cypel, z którego widać było wierzę widokową we Wdzydzach. W tym miejscu łączyły się cztery jeziora zwane Wdzydzkimi: Wdzydze, Gołuń, Jelenie i Radolne. To ostatnie mieliśmy zaraz objechać po północnej stronie. Po krótkim odpoczynku i sesji zdjęciowej ruszyliśmy przed siebie. Felcia zaczęła dzień jazdą solo. Na asfalcie i powierzchniach utwardzonych szło jej całkiem nieźle – problemy pojawiały się na górkach i tam gdzie droga była „w rozsypce”.

Felicja od rana na kołach
Leon pomagał Felicji w trudniejszym terenie, np. na sypkich kamyczkach
Wieża widokowa we Wdzydzach Kiszewskich
Marysia, Felicja i Leon, w tle krzyż jezior Wdzydzkich
Pylące sosny
Felicja i Ola
Przerębska Huta

W Przerębskiej Hucie zrobiliśmy następną przerwę, obok drewnianego mostku przerzuconego nad rzeką Wdą wpływającą kilkanaście metrów dalej do jeziora Radolnego. Mostek był bardzo fotogeniczny toteż popełniliśmy w tym miejscu kilka zdjęć. Dzieci w tym czasie bawiły się w łapanie żab, dla których zabawa to już pewnie nie była. Po drugiej stronie kładki zagadnęła nas para staruszków, którzy mieszkają w tym miejscu od 70 lat. Wymieniliśmy kilka zdań na temat podróży rowerami, po czym każde z nas ruszyło w przeciwną stronę. Pomimo zakazu, starsze małżeństwo przejechało autem po moście, który na szerokość był niemal identyczny jak auto. Miałem pewne obiekcje co do kwestii bezpieczeństwa, ale starszy pan zapewnił, że jest to ich standardowa trasa gdy jadą do sklepu czy po leki, jak teraz.

Most nad Wdą
Ujście Wdy do jeziora Radolnego
A tu ja ze swoim sprzętem

Górki, piach i korzenie jakie czekały nas przez kolejne 2,5 kilometra były mocno nie w smak Felicji i nie bała się tego okazywać. Chciałem by pierwszą część dnia spędzała samodzielnie na rowerze ucząc się jazdy w terenie. Na wysokości jeziora Zatur odbiliśmy na południe w leśną ścieżkę. Nawierzchnia od razu się poprawiła. Kilkadziesiąt metrów dalej zatrzymaliśmy się prze użytku ekologicznym Przerębska Huta. Z drewnianej kładki było dobrze widać solidną tamę bobrów, która spiętrzała wodę z okolicznych mokradeł tworząc idealny system retencyjny.

Barankowe niebo
Drogowskaz… jedziemy na Rów
Obserwacja żab w ich naturalnym środowisku
Tama bobrów
Rozlewisko bobrowe na Przerębskiej Hucie

Kawałek dalej czekał nas krótki, ale stromy podjazd. Nie dało się go przejechać, rowery musieliśmy wepchać. Leon wdrapał się pierwszy więc potem pomagał wszystkim po kolei z ich rowerami. Za górką zrobiliśmy jeszcze jeden odpoczynek. Znajdowaliśmy się teraz na terenie programu „Zanocuj w lesie”. Zszedłem nad jezioro, by sprawdzić, czy miejsce nadaje się do noclegu. Może kiedyś byśmy z niego skorzystali. Miałem dobrą intuicję – biwakowo było świetnie. Płaski teren, piaszczyste zejście do wody i krótka trawa a do tego dużo drzew, na których można zawiesić hamak czy przypiąć tarp.

Leon pomaga mamie
Zachodni brzeg jeziora Radolnego

Od tego miejsca podczepiłem Felicją na hol. Pewnie mogłaby dalej jechać sama, ale wymagałoby to od niej dużo siły i nerwów. Za przysiółkiem Rów należało zsiąść z siodełek i popchać rowery przez kilkudziesięciometrową piaskownicę. Na zwykłej wycieczce, jadąc bez obciążenia nie jest to nic trudnego jednak gdy rowery są obciążone cała czynność wymaga więcej siły. Po 3 kilometrach podjechaliśmy na drewniany pomost zawieszony nad jeziorem Wdzydze. Rozciągał się stąd widok na błękitną wodę oraz wyspy Glonek i Ostrów Mały. Leon wypatrzył przez lornetkę, punkt widokowy po wschodniej stornie jeziora, na którym byliśmy poprzedniego dnia.

Felicja już wpięta na hol, możemy trochę przycisnąć
Las sosnowy
Łąka pełna dmuchawców
Po piachu rower prowadziłem sam, Felicja miała okazję rozprostować nogi
Miejscami nie dało się jechać
Wyjeżdżamy z Rowu
A tu ciekawa, tematyczna brama
I znowu przyzwoita droga
Jest słońce jest i dobry humor
Taras widokowy nad jeziorem Wdzydze (po stronie zachodniej)
Obserwacja

Pół kilometra dalej zatrzymaliśmy się na popas, na małej polance z pomostem wcinającym się w wody jeziora. Ola naszykowała kanapki z pasztetem i tuńczykiem. Dzieci bawiły się miniaturowymi zabawkami wiezionymi w torebkach zamontowanych na kierownicach. Po posiłku pojechaliśmy do Przytarni, za którą znajdowała się wieża widokowa. Obiekt osadzony był na wzniesieniu mierzącym 195 m n.p.m. Sama budowla miała 40 metrów wysokości i na Kaszubach ustępowała jej w tym względzie tylko konstrukcja znajdująca się w Gniewinie. Widok z góry musiałby być piękny. Niestety nie dane było nam go zobaczyć, bo obiekt w poniedziałki był zamknięty. To kolejne duże rozczarowanie… ach, nie lubię poniedziałków.

A tu wpakowaliśmy się w wąską ścieżkę, nie łatwo było wykręcać naszym długim zestawem gdy meandrowaliśmy w poszukiwaniu leśnej przecinki
Chwila na zabawę. To przy brzegu to pyłki sosny, które spycha w to miejsce prąd wodny
Marysia i jej zestaw wyprawowy
Rodzinnie
A tak bawiły się dzieci podczas postoju
Wjeżdżamy do Przytarni
Przydrożna kapliczka w Przytarni
Prace polowe
Leon i Ola, nad lasem góruje wieża widokowa
Felicja pomaga Marysi wpychać rower
Niestety wieża widokowa była dziś nieczynna

Nie pozostało nam nic innego jak zjechać do miasteczka Wiele. Zatrzymaliśmy się przy sklepie. Ola zrobiła niewielkie zakupy a na osłodę lody, które skonsumowaliśmy kilkaset metrów dalej na miejskiej plaży nad jeziorem Wielewskim. Dobre zejście przy brzegu i płytka woda sprawiły, że dzieci zdjęły sandały oraz spodnie i zaczęły brodzić w poszukiwaniu różnych skarbów.

Jedziemy do Wiela
Uliczki miasteczka Wiele, w tle kościół rzymskokatolicki Sanktuarium Kalwaryjskie pw. św. Mikołaja
Na molo w Wielu
Marysia
Czas wolny

Po godzinnej przerwie pojechaliśmy w kierunku pola biwakowego przylegającego do ośrodka wypoczynkowego eFKa, do którego mieliśmy już przysłowiowy rzut beretem. Najpierw jednak musieliśmy pokonać strome wzniesienie, na którym znajdowały się stacje Kalwarii Wielewskiej.

To drugi po Kalwarii Wejherowskiej obiekt tego typu znajdujący się na Pomorzu Gdańskim. Idea powstania kalwarii pojawiła się w 1905 roku. Fundatorami byli ks. Józef Szydzik oraz miejscowy gospodarz Durajewski, który oddał tereny pod budowę. Projekt architektoniczny powstał w Monachium w pracowni Theodora Mayra. Kalwaria powstawała dzięki datkom parafian. W 1998 roku 23 obiekty kalwarii zostały wpisane do rejestru zabytków województwa pomorskiego. Wzniesienie, na którym stały kolejne stacje misyjne zwane Białą Górą, nie było łatwe do pokonania. Rowery musieliśmy pchać. I nawet gdyby było bardziej płasko, na wjeździe stała tablica informująca m.in. o zakazie poruszania się na rowerach. Krótka przerwa na zdjęcia, po czym zjechaliśmy prosto do miejsca noclegu.

Wchodzimy na teren Kalwarii Wielewskiej, nad nami Kaplica nad Cedronem
Kaplica ukrzyżowania
Kaplica Drugiego upadku Pana Jezusa

Pole świeciło pustkami. Kilka opustoszałych przyczep. Tylko jedna była zamieszkała. Dzisiejsza noc miała być cieplejsza. Postanowiliśmy spać w namiotach. Dwa namioty to dwa razy więcej roboty. Musieliśmy podzielić ten obowiązek. Dziewczyny rozkładały namiot Forclaz a ja z Leonem naszego Naturehik’a. Po rozbiciu obozu dzieci poszły bawić się nad wodą, którą mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Na kolację upichciliśmy liofy oraz zupki chińskie. Jeszcze kilka zdjęć o zachodzie słońca, mycie zębów i położyliśmy się spać z nadzieją, że nie wymarzniemy za bardzo tej nocy.

Jezioro Wielewskie
Pod wieczór zrobiło się zimno

Dzień 3: Wiele – Swornegacie, 38 km

Noc była cieplejsza od poprzedniej. O 5:00 termometr z licznika rowerowego umieszczonego wewnątrz namiotu pokazywał 7 stopni. Mimo to zmarzliśmy po całości. Namiot, w którym spałem z Leonem należał do grupy sprzętu ultralight, niemal cała sypialnia zrobiona była z cieniutkiej siateczki. Latem takie przewiewne wnętrze pewnie byłoby zbawieniem, ale przy temperaturach poniże 10 stopni to ewidentny minus. I chociaż połączyłem swój śpiwór z tym Leona by skumulować wydzielane przez nas ciepło, Leonowi także było zimno. Dużą część nocy przespaliśmy cali schowani w śpiworach. Dziewczyny po przebudzeniu miały podobne odczucia chociaż ich namiot pod tym względem miał nieco lepszą konstrukcję, siateczka zaczynała się dopiero od połowy sypialni licząc wzwyż. Tylko Felicja była zadowolona z przespania całej nocy, po raz pierwszy w swoim własnym śpiworze. Nie był jeszcze ubity, więc parametr dotyczący strefy komfortu na poziomie 8 stopni był pewnie zachowany. Generalnie poza wyjazdami śpiwory powinny być powieszone by wypełnienie się nie przesuwało i nie kumulowało w określonych miejscach. Niestety nie mamy na tyle miejsca by przeznaczyć jedną z szaf na wiszące kokono-śpiwory.

Nasze namioty o poranku: Forclaz MT 500 (trójka) i Naturehike Cloud Up 3 20 d upgraded (trójka)

Już od rana świeciło słońce i dość szybko zrobiło się ciepło i przyjemnie. Po śniadaniu spakowaliśmy ciuchy, cały kram kuchenny no i namioty. W tym czasie dzieciaki bawiły się nad wodą. Wyjechaliśmy po 11:00. Kontakt z opiekunem pola, z którym rozmawiałem wczoraj przez telefon urwał się. Nie mogliśmy czekać dłużej.

Jezioro Wielewskie to całkiem spory zbiornik. By nie cofać się do Wiela objechaliśmy go po południowo-zachodniej stronie. Biegła tędy wąska ścieżka, miejscami nawierzchnię stanowiło przeschnięte błotko. Większym problemem były komary, przez które ewentualny przystanek na fotkę czy siku kończył się pokąsaniem. Tym razem Felicja od początku jechała na holu. Oczywiście pedałowała niemal cały czas więc nie można powiedzieć, że miała lekko. Było to po prostu pewnego rodzaju ułatwienie szczególnie poza utwardzoną nawierzchnią. Na koniec dnia okazało się, że decyzja ta była słuszna.

Objeżdżamy jezioro Wieleckie, Felicja szczęśliwa, że od początku dnia jedzie na holu
Plaża na zachodnim brzegu jeziora Wieleckiego

Po 2 kilometrach dojechaliśmy do szosy łączącej Wiele z Lubnią. W niewielkim oddaleniu od asfaltu prowadziła szutrowa trasa rowerowa Greenway Naszyjnik Północy. Z początku szuter był nadzwyczaj dobrze przygotowany, ale za jeziorem Małe Zmarłe, równo z granicą Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego, który właśnie opuszczaliśmy, nawierzchnia się popsuła. Krótkie acz strome podjazdy niekiedy musieliśmy podchodzić z uwagi na luźne kruszywo, które uskakiwało spod kół powodując utratę przyczepności. Po 2 kilometrach odbiliśmy w głąb lasu do rezerwatu przyrody Bór Chrobotkowy.

Luźne kamienie nie pozwalałby wjechać pod górkę na tak zwanym „młynku”

Był to rezerwat florystyczny. Przedmiot ochrony stanowił w nim klasycznie wykształcony bór chrobotkowy. Do najcenniejszych porostów występujących na terenie podlegającym ochronie należały: płucnica płotowa, chrobotek alpejski, chróścik tasiemcowaty, oskrzelka niwalna. Poza wymienionymi okazami oraz typowym drzewostanem, w którego skład wchodziła głównie sosna, obszar rezerwatu był dość ubogi pod kątem roślin zielnych. Gleba na tyle sucha, że gdy schodząc z roweru nadepnąłem na jeden z porostów ten rozsypał się w pył. Od kilkunastu dni opady niemal nie występowały, a wilgotność ściółki była na granicy dziesięciu procent, tylko czekać aż wprowadzą zakaz wstępu do lasu.

Gęste poszycie z porostów w rezerwacie „Bór Chrobotkowy”
Rezerwat przyrody „Bór Chrobotkowy”

Po zgłębieniu wiedzy na temat porostów potoczyliśmy się dalej. W Lubni zatrzymaliśmy się na zapleczu wiejskiego sklepu. Miałem ochotę na lody. Dzieci też, ale chyba nie aż tak dużą, bo z niewielkiego asortymentu jaki oferowała zamrażarka, nie wybrały nic, zaspokajając się koralikami z cukierków nazywanych przez nas pudraskami. Ja za to postawiłem na swoim i wszamałem czekoladową zmarzlinę na patyku.

„Całkowity zakaz picia alkoholu w ogródku piwnym”

Zmierzaliśmy dalej na zachód, w tym też kierunku wiał wiatr, który coś tam pomagał a na pewno nie przeszkadzał. Po przekroczeniu drogi wojewódzkiej numer 235 przejechaliśmy przez Zalesie. Do kolejnej ciekawostki mieliśmy 3 kilometry. I tu znowu szuter, piach i pył. Wiatr podnosił tumany kurzu, brakowało tylko kaktusów i fauny niczym z dzikiego zachodu a pomiędzy tym wszystkim my, pięciu jeźdźców zmierzających donikąd… no dobrze, przesadziłem… zmierzających do Swornegaci.

Ciepło, coraz cieplej

Niebawem wjechaliśmy w granice kolejnego obszaru podlegającego ochronie przyrody a mianowicie Zaborskiego Parku Krajobrazowego. Było coraz cieplej, większość czasu jechaliśmy na odkrytym terenie w dużej ekspozycji na słońce. Łatwo nie było, ale jakoś dotoczyliśmy się do Kamiennych Kręgów w Leśnie.

Wjeżdżamy do Zaborskiego Parku Krajobrazowego
Krzyż w Leśnie

Znajdowała się tu ścieżka kulturowa ze szczegółowymi opisami poszczególnych obiektów. To jedna z ważniejszych atrakcji w gminie Brusy. Do dziś zachowały się tu ślady osadnictwa pradziejowego. W prowadzonych przez lata badaniach odkryto 13 kurhanów oraz 15 wieńców kamiennych związanych z osadnictwem skandynawskich Gotów. Odkopano również 20 grobów skrzynkowych i 7 grobów jamowych i popielnicowych z urnami twarzowymi ludności kultury pomorskiej. Największy kurhan mierzył 26 metrów średnicy. Na jego wierzchołu znajdowała się kamienna stela o cechach antropomorficznych. Ustawienie takiego obelisku oznaczało, że pochowano tu kogoś ważnego na przykład naczelnika plemienia lub czarownika.

Największy z kamiennych kręgów na ścieżce kulturowej
Środek kręgu
Głaz o ciekawej fakturze, w tle Leon zapoznaje się z informacjami na temat kręgów

W kręgach kamiennych mogły być składane ofiary zarówno ze zwierząt jak i ludzi. Kręgi były także miejscami spotkań ludności, która omawiała przy nich ważne dla plemienia kwestie. O tym, że żyły tu także plemiona wędrowne mogą świadczyć znalezione w jednym z grobów zabytki: srebrna moneta celtycka z terenu Słowacji i amulet w kształcie skarabeusza znad Morza Śródziemnego. Marysia, Leon i Felicja pomimo zmęczenia były żywo zainteresowane budowlami. Czytali opisy z tablic informacyjnych ustawionych przy kolejnych punktach na ścieżce i nawet najmłodsza córka miała dużo pytań.

Dzieciaki studiują opisy budowli

Następne pół kilometra przeszliśmy, pchając rowery przez piaszczystą drogę. Jazda była niemożliwa. Od początku dnia liczba postoi przekraczała liczbę przebytych kilometrów. Raz chodziło o postój w celu nawodnienia lub uzupełnienia kalorii, innym razem siku-stopy czy przebranie odzieży na lżejszą lub odwrotnie. Im większa grupa uczestników wyprawy tym więcej czasu potrzeba na przebycie drogi z punktu A do punktu B. Szczególnie jeżeli ponad połowa grupy to dzieciaki.

Podjazdy niewielkie, ale za to występują z dużą częstotliwością… płasko niebyło
Gęsty lasek, któremu udało się przetrwać nawałnicę

Lasy Zaborskiego Parku Narodowego były w tym miejscu mocno przerzedzone przez pamiętną nawałnicę z 2017 roku. W wielu miejscach rosły już nowe nasadzenia. Dzieci zadawały pytania o dłuższy odpoczynek, najlepiej nad wodą. Najbliższe jezioro znajdowało się w Warszynie. Niestety zamiast plaży i zejścia do wody stała okazała rezydencja otoczona płotem na dużym obszarze. Najbliższa plaża oddalona była o 2 kilometry, ale nie w kierunku dokąd zmierzaliśmy.

Była też dobra informacja, przed nami pojawiła się asfaltowa droga. Przez następnych 5 kilometrów minęło nas zaledwie kilka aut. Sprawnie dotarliśmy w pobliże wioski Rolbik. Rozpościerał się stąd widok na dolinę rzeki Zbrzyca. Krajobraz wyglądał sielsko. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Leon obserwował przez lornetkę czaplę spacerującą po łąkach. Najbliższa możliwość postoju przy wodzie znajdowała się jakieś 5 kilometrów dalej. Droga minęła całkiem szybko. Najpierw niezłym szutrem a po przecięciu drogi, biegnącej do wioski Laska, po asfalcie. Po prawej mijaliśmy, szczelnie otulone lasem, jeziora Zmarłe Duże i Czarne. Nie miały jednak dobrego zejścia do wody, więc dojechaliśmy do mostku nad rzeką Zbrzyca, nieopodal jeziora Śluza.

Trafił się i dłuższy odcinek po asfalcie
Dobra droga niemal bez żadnego ruchu aut
Dolina Zbrzycy
Cieplej, coraz cieplej
Niewiele było miejsc, kiedy jechaliśmy w cieniu, tu akurat się udało
Las sosnowy, w tle jezioro Czarne
Leon

Znajdowała się tu mała plaża, a raczej miejsce służące do wodowania kajaków. Do kempingu pozostało 6 kilometrów, a że pojawiły się komary postanowiliśmy zebrać ostatki sił i dojechać jak najszybciej do celu. Trasa, którą wytyczyłem nie oszczędzała nas. Jakość nawierzchni była marna a i piachu sporo, to co osładzało nam podróż to widok na meandrującą nieopodal rzekę Zbrzycę. Aż dziwiłem się, że dzieci nie marudzą tylko z pokorą podążają za przywódcą stada. Możliwe, że nie miały już sił do narzekania a może bliskość celu pokrzepiała je do dalszej jazdy.

Rzeka Zbrzyca
Piękne krajobrazy i piaszczyste drogi… nie ma róży bez kolców
Wiele prób opanowania roweru na piachu kończyła się takim oto zygzakiem a potem stopem… tutaj przy każdym zatrzymaniu Felicja odgryzała kolejne cukierki ze słodkiego naszyjnika
Pierwszy raz byłem zadowolony na widok „tarki” na drodze… chociaż niewygodnie, to można było po niej jechać w przeciwieństwie do piaszczystych fragmentów trasy
Zbliżamy się do celu
Stanica wodna PTTK w Swornegaciach czasy świetności ma już za sobą

W Swornegaciach zajechaliśmy przed poleconą przez właściciela pola kempingowego, na którym mieliśmy spać, restaurację „Leśna”. Maria i Leon zamówili po schabowym z frytkami. Ja z Olą wzięliśmy dużą porcję dorsza a Felicja frytki, do których dołożyliśmy jej ze swoich porcji trochę mięsa i ryby. Dzieci zjadły wszystko ze smakiem. Leon poszedł nawet domówić sałatkę, bo tak im smakowała. W trakcie posiłku obserwowaliśmy policjanta, który zaraz obok łapał „na suszarkę” niezdyscyplinowanych kierowców. Mimo niewielkiego ruchu na nudę nie mógł narzekać.

Po napełnieniu żołądków udaliśmy się do sklepu w celu uzupełnienia zapasów. Postanowiłem uczcić pokonanie tego trudnego odcinka dwoma piwami, które dokupiłem w pobliskiej Żabce. Na polu namiotowym „Sosenka” przywitał nas sympatyczny pan Michał. Teren graniczył z rzeką Brdą. Do dyspozycji mieliśmy drewniane wiaty oraz nowe pomieszczenia z natryskami i toaletami. Cena 20 zł za dziecko do 10 roku życia oraz 35 za osobę w pozostałych przypadkach była powyżej średnie, ale trzeba przyznać, że warunki był bardzo fajne no i nie było innych dodatkowych opłat. No i na terenie byliśmy kompletnie sami więc czuliśmy się komfortowo.

Mostek nad Brdą w Swornegaciach

Gdy rozbijaliśmy namioty i przenosiliśmy bagaże, zauważyłem, że prawe ramię korby w moim rowerze lekko rusza się na boki. Jej dokręcenie niewiele pomogło, okazało się, że mam poluzowany suport. Klucza do suportu nie miałem więc pojawił się problem co teraz zrobić. Kolejnego dnia będę musiał podpytać w lokalnych wypożyczalniach rowerów czy nie mają odpowiednich narzędzi. Tymczasem póki było jeszcze widno, Ola poszła wykąpać po kolei dzieci. Ja rozwiesiłem tarp by sprawdzić nową linkę do jego montażu. Gdy dzieci bawiły się przy brzegu rzeki postanowiłem wziąć ożywczą kąpiel w Brdzie. Wieczorem patrzyliśmy się w rozgwieżdżone niebo prowadzą rozmowy o tym jak mogą wyglądać inne cywilizacje, które z pewnością gdzieś tam istnieją. Przed snem graliśmy jeszcze w kart. Światło w naszych namiotach zgasło po 23:00. To był wyjątkowo długi dzień.

Nad Brdą na polu namiotowym „Sesenka”
Popływane
A to nasz obóz w całej okazałości
Tniemy w karty

Dzień 4: Swornegacie – Zapora, 39 km

Przebudziłem się wcześnie, bolała mnie głowa i miałem ciężkość na żołądku. Wczorajsze dwa piwa w połączeniu z upałem i wysiłkiem włożonym na przejazd odcinka z Wiela do Swornegaci, nie były dobrym pomysłem. Zakryłem się śpiworem i przekimałem jeszcze 2 godziny. Noc była cieplejsza niż poprzednia, ale chłodek i tak latał po namiocie i trzeba było się zakryć całemu by nie zmarznąć.

Ola za to była zadowolona z ich Decathlon’owego namiotu Forclaz MT500 w wersji 3 osobowej. Miał kila ciekawych funkcjonalności i prosto się rozkładał. Zebranie się do kupy sporo nam zajęło. Dodatkowy czas straciłem na próby dokręcenia poluzowanego suportu tym co było pod ręką (śrubokręt i drewniana belka). Trochę pomogło, zobaczymy na ile starczy taka prowizorka. Zazwyczaj startowałem na rowerze z prawej nogi, by oszczędzać tę stronę suportu musiałem starać zmienić się ten nawyk do końca wyjazdu.

Pole namiotowe opuściliśmy około południa, a Swornegacie przed 13:00, bo zatrzymaliśmy się jeszcze przy sklepie uzupełniając prowiant i wodę w bidonach. Do Chocińskiego Młyna dojechaliśmy całkiem sprawnie. Prowadził tędy szlak rowerowy Kaszubska Marszruta. Ola zabrała Marię, Leona i Felicję do Centrum Edukacji Przyrodniczej. Ja zostałem przy rowerach i wziąłem się za spisywanie relacji w moim kajeciku.

A tu Felicja kazała mi się zatrzymać i poprosiła o zdjęcie z koziołkami
Kokoszka
Na polach też piach

Zwiedzanie z przewodnikiem zajęło przeszło półtorej godziny. Na miejscu okazało się, że powinnyśmy się wcześniej zapisać. Obsługa przymknęła na to oko i udało się zwiedzić wystawy oraz wybiegi dla zwierząt. W naszym przypadku nie jest pewne, czy danego dnia uda nam się dojechać do danej atrakcji a wstrzelenie się w konkretną godzinę to jeszcze większa loteria, z tego też powodu trudno o rezerwację konkretnych terminów. Dzieciom najbardziej zapadł w pamięci widok zwierząt, które z różnych powodów nie mogły zostać wypuszczone na wolność. Najczęściej były to okazy chore czy po wypadkach. Przez kolejne 15 minut jazdy w kierunku Małych Swornegaci, dzieci opowiadały mi o garbatym kruku bez skrzydła, rannej sowie czy „wiewiórce bez uszów” jak to określiła Felicja. Od tego punktu zmieniliśmy kierunek na wschodni i wiatr przestał nam już sprzyjać. Jazda przez las pozwalała zniwelować tę nieplanowaną przeszkodę.

W Centrum Edukacji Przyrodniczej Narodowego Parku Bory Tucholskie
Dzieci zadowolone z wizyty
Kruki, które wzbudziły największe zainteresowanie u dzieci
Najdalej na zachód wysunięty punkt wyprawy, od tego miejsca jechaliśmy „pod wiatr”
Jedziemy po trasie „Kaszybskiej Marszruty”, droga była przygotowana wzorowo

W Małych Swornegaciach zatrzymaliśmy się na lody. To był ostatni sklep na dziś, następny będziemy mijać jutro w Rytlu. Dzieci zainteresowały się kolorowymi gadżetami z regału na zabawki. Wybrały sobie jakieś drobiazgi, które kupiły za swoje pieniądze. Przed nami wyrósł las będący w obrębie Parku Narodowego Borów Tucholskich. Na wjeździe powitała nas zapiaszczona ścieżka. Przez krótsze odcinki piachu przejeżdżaliśmy z Felicją z rozpędu, dłuższe odcinki trzeba było standardowo pchać. Pierwszy stop wypadł obok pomnika przyrody „Dąb Bartuś”. Imponujący okaz dębu szypułkowego liczył około 600 lat. Zaraz przy drzewie, znajdowała się kładka poprowadzona wokoło jeziorka dystroficznego Kacze Oko.

Wjeżdżamy do Małych Swornegaci
Na zwodzonym moście w Małych Swornegaciach
Wjeżdżamy do Parku Narodowego Bory Tucholskie
Droga pomiędzy jagodzinami ścielącymi się w sosnowych borach

Kacze Oko jest jeziorem dystroficznym. Na dnie, ze względu na niedobory światła spowodowane zabarwieniem wody, nie występuje roślinność podwodna. Na taflę zbiornika, zbudowanego głównie z torfowców oraz roślin typowych dla torfowisk nachodziła roślinność bagienna a wśród niej: rosiczka okrągłolistnej, modrzewnica zwyczajna, żurawina błotna, bagnica torfowa, przygiełka biała oraz turzyca bagienna. Ola została przy rowerach, a reszta składu poszła na zwiedzanie. Dzieci rozpoznawały część rośli, o których słuchały w ekocentrum. Najbardziej zapamiętały wełniankę. Roślina jest dość nietypowa, na końcu łodygi znajduje się kwiat wyglądająca jak miniaturowa wata cukrowa, pewnie dlatego zapadła najmłodszym w pamięci.

Na drewnianej kładce poprowadzonej wokoło jeziora Kaczek Oko
Bogata roślinność przy brzegu jeziorka dystroficznego
Wracamy do Oli

Połowa dnia już dawno za nami a kilometrów zrobiliśmy niewiele. Ruszyliśmy w kierunku północno-wschodnim zapuszczając się w serce Parku Narodowego Borów Tucholskich. Od tego miejsca, aż do opuszczenia granic parku nie spotkaliśmy żywej duszy. Droga znacznie się poprawiła, po kilku piaszczystych fragmentach, pojawiła się dobrze ubita, gruntowa droga. Jechaliśmy szlakiem rowerowym, mijając kolejno jeziora Małe Krzywce, Błotko i Wielkie Krzywce. Po lewej stronie znajdowało się coś na kształt płytkiej, kipiącej zielenią dolinki. Po prawej stronie wznosiły się niewielkie, zadrzewione pagórki.

Czarny szlak rowerowy do Drzewicza przez Bory Tucholskie
Jedna z ostatni piaskowych „kałuż”…
… i dalej droga była już sympatyczna
Leon na minipomoście
Jezioro Małe Krzywce
Na trasie było pusto z czego korzystały wygrzewające się na słońcu padalce, trzeba było się bacznie rozglądać by jakiegoś nie rozjechać
W okolicy jeziora Błotko

Na kilometr przed Drzewiczem zmieniliśmy kierunek jazdy niemal o 360 stopni odbijając na północ. Zatrzymaliśmy się nad jeziorem Nierybno, schodząc na niewielki pomost ustawiony przy brzegu. Felicja robiła się senna więc należało ją trochę zagadać. Wymyślaliśmy sobie nawzajem zagadki dotyczące bohaterów z popularnych bajek. Rezerwat Żabieniec minęliśmy, nie zatrzymując się. Drewniana kładka wokół niego, zwana pętlą Lipnickiego, wyglądała ciekawie. Musieliśmy zadowolić się widokiem z drogi. Kawałek dalej przecięliśmy Strugę Siedmiu Jezior.

A tu już jedziemy na południe niebieskim szlakiem rowerowym
Nad jeziorem Nierybno
Jezioro Nierybno

Zatrzymaliśmy się na wysokości jeziora Gacno. Gdy dzieci podjadały dodatkowe kalorie ja zjechałem nad samo jezioro gdzie znajdował się duży drewniany pomost w kształcie dwóch kół. Po 4 kilometrach wjechaliśmy do Klosnowa znanego z wyłuszczarni nasion. Dzieci wypatrzyły plac zabaw, kolejny przystanek był zatem nieunikniony. Szybko odzyskały animusz i pobiegły na ruchome sprzęty rozstawione na zadbanym trawniku. Leon bawił się tak dobrze, że zaliczył upadek podczas zjazdu mini-tyrolką. Chciał złapać dwie sroki za ogon, w jednej ręce trzymał wafelki a drugą operował drążkiem przyczepionym do liny. Efekt był taki, że spadł i obił sobie plecy. Całe szczęście nie było to nic poważnego i mogliśmy jechać dalej.

Pomost nad jeziorem Wielkie Gacno
Felcia nie raz z nudów próbowała różnych sztuczek na rowerze… Ola musiała mieć ją na oku
Kolejny oryginalny leśny „łazik” do kolekcji
Stary dom w Klosnowie
W końcu jakiś plac zabaw i to z tyrolką!

Zostało nam jeszcze 10 kilometrów. Pierwsze cztery po szutrze, a na deser sześciokilometrowy odcinek po asfalcie. Po przecięciu drogi numer 235 wjechaliśmy w Chojnicko-Tucholski obszar chronionego krajobrazu. Widok był smutny. To tu zanotowano największe zniszczenia podczas nawałnicy z 2017 roku. Wiatrołomy ciągnęły się aż po horyzont. Tylko gdzieniegdzie stały grupki cudem ocalałych drzew.

Niewiele się ostało po nawałnicy z przed 7 lat
Jest asfalt – są uśmiechy

Słońce świeciło coraz niżej. Pomarańczowe promienie ocieplały roztaczający się widok. Ruch był znikomy i jechało się przyjemnie. Od początku wyjazdu nie spotkaliśmy żadnych sakwiarzy. To jeszcze nie sezon, a z drugiej strony poprowadziłem trasę tak by omijać większe miejscowości i skupiska ludzkie więc i latem nie byłoby tu pewnie tłumów poza najbardziej popularnymi punktami.

Na dużej części obszaru wystawały takie pojedyncze, cudem ocalałe sosny
Już prawie koniec

O 19:00 dojechaliśmy na pole biwakowe „Mylof” w Zaporze. Miejsce obsługiwane było przez pracowników pobliskiej leśniczówki. Teren rozległy a poza nami nie było nikogo. Wzięliśmy się za rozbijanie namiotów. W pewnej chwili Ola, która zazwyczaj jest spokojna, rzuciła kilka niecenzuralnych słów. Okazało się, że podczas stawiania namiotu złamał się jeden z dwóch masztów potrzebnych do postawienia konstrukcji typu iglo. A to klops. W 2021 roku mieliśmy już awarię masztu w Bornem Sulinowie, ale wtedy na segmencie masztu pojawiło się tylko pęknięcie, które owinąłem taśmą. Teraz awaria była poważniejsza, bo maszt był w dwóch kawałkach. Przed oczami mignęła mi scenka, jak całą piątką ładujemy się do drugiego, trzyosobowego namiotu, który nam pozostał. Przypomniałem sobie jednak, że przy namiocie Forclaz firma dołożyła zestaw naprawczy składający się ze specjalnej tulejki. Przy pomocy taśmy montażowej, którą wożę na wypadek różnych awarii i korzystając z owej tulejki udało się naprawić stelaż i po kilku chwilach namiot był gotowy do wprowadzenia.

Wieczorem poszedłem z Leonem do leśniczówki opłacić pobyt. Wyszło 95 złotych. Podczas spaceru przypałętał się do nas pies. Nie wyglądał na bezpańskiego. Bardziej na głodnego. Mieliśmy obawy czy nie przyczepi się do nas na dłużej jak burek, który podczas wyprawy przez Podlasie w 2023 roku biegł z nami przez kilka kilometrów. Leon postanowił się z nim pobawić. Gdy chwycił kij by rzucić go czworonogowi do aportowania, ten źle odczytał intencje syna i uciekł z podkulonym ogonem. Możliwe, że już kiedyś oberwał podobnym „narzędziem” i teraz wolał wziąć nogi za pas. Gdy było ciemno, przygotowałem późną obiadokolację. Dwa liofilizaty i zupki chińskie. Kolejny słoneczny dzień za nami. Nad nami świeciły tysiące gwiazd zawieszone na bezchmurnym niebie. Pozmywałem naczynia i spakowałem do sakwy sprzęt kuchenny. Gdy wróciłem do namiotów wszyscy już smacznie spali. Była 22:00. Położyłem się i ja.

Obiadokolacja w namiocie
Pora gasić światło

Dzień 5: Zapora – Ostrowite, 37 km

Noc była już całkiem do zniesienia, 10 stopni na plusie. Nawet by się pospało jeszcze, ale czas lecieć na zlot. Do tego momentu trzymaliśmy się niemal w 100 procentach wytyczonego szlaku. Na dziś miałem dwa warianty. Dłuższy ze spaniem na dziko nad jeziorem Okonińskim oraz nieco krótszy z noclegiem nad jeziorem Ostrowite. Wybrałem opcję numer dwa. Głównie z uwagi na dzieci. Chciałem sprawnie dotrzeć na punkt docelowy, by dzieci miały jeszcze czas pobawić się w wodzie. Inna sprawa, że jechaliśmy pod coraz mocniej dmuchający ze wschodu wiatr.

Kolejny słoneczny poranek, problemów z kondensacją pary w namiocie nie mieliśmy żadnych

Po śniadaniu Ola poszła z dzieciakami wykąpać się w ustawionym koło leśniczówki pawilonie sanitarnym. Zapowiadał się kolejny słoneczny dzień. Podmuchy wiatru były naprawdę mocne, niełatwo było złożyć namioty. Przed odjazdem Ola nie mogła znaleźć okularów, okazało się, że zostały w namiocie. Pojawiła się chwila grozy, gdy odwijaliśmy spakowany uprzednio namiot. Całe szczęście okularom nic się nie stało. Zaraz obok biwaku znajdowała się zapora będąca równocześnie elektrownią wodną.

W połowie XIX wieku stacjonujące na tym obszarze wojsko pruskie wykazywało duże zapotrzebowanie na siano dla koni wykorzystywanych w kawalerii oraz do celów transportowych. W tamtym okresie w oddaleniu 30 kilometrów stąd, wycięto duże połacie lasów pod łąki. Potrzeba było teraz je nawodnić. Postanowiono wykorzystać do tego wody rzeki Brdy. W 1848 powstał główny element systemu – zbiornik w miejscowości Zapora, z kaszubska nazywany Mylof. Zbierał i spiętrzał wodę, z górnego odcinka Brdy. Sztucznie utworzonym kanałem, woda płynęła dwadzieścia kilka kilometrów dalej, rozdzielając się na liczne, boczne odnogi służące do nawadniania łąk. Z czasem gdy konie w wojsku zostały wyparte przez maszyny napędzane ropą wody jeziora Mylof wykorzystano do napędzania turbin elektrowni wodnej, która działa tu do tej pory. Zapora jest najstarszym sztucznym zbiornikiem wodnym na terenie Polski, stworzonym do celów gospodarczych. Może się też pochwalić tym, że jest jedyną zaporą schodkową w naszym kraju.

Zapora schodkowa na zbiorniku Mylof
Z punktu widzenia najmłodszej rowerzystki

Po krótkim postoju i kilku zdjęciach ruszyliśmy asfaltową drogą w kierunku siedziby nadleśnictwa Rytel. Wiatr był naszym przeciwnikiem, mimo to zarówno dzieci jak i Ola dzielnie stawiali mu czoła. Przy takim kierunku wiatru Felicja miała całkiem dobrą sytuację ponieważ mój rower wraz z bagażem stanowił dobrą zasłonę. Za torami zamiast pojechać prosto do Rytla odbiliśmy na południe i po 2 kilometrach stanęliśmy obok drewnianej wieży widokowej górującej nad droga krajową numer 22.

Jeszcze 7 lat temu rósł w tym miejscu gęsty las. Gdy oglądałem zdjęcia w Google Maps na podglądzie street view miejsce wyglądało zupełnie inaczej. W nocy z 11 na 12 sierpnia 2017 roku huraganowy wiatr podczas nawałnicy zniszczył drzewostany kilkudziesięciu nadleśnictw w pasie od Dolnego Śląska aż po Wybrzeża. Łącznie ucierpiało ponad 80 tysięcy hektarów lasu. Straty w drewnie oszacowano na 10 milionów metrów sześciennych. Według analizy ze zdjęć lotniczych to właśnie nadleśnictwo Rytel ucierpiało najbardziej. Obszar, na którym wystąpiły zniszczenia wyniósł 11 tysięcy hektarów co stanowi około 60 procent powierzchni nadleśnictwa. Po wejściu na wieżę można było wyobrazić sobie ogrom zniszczeń. Teraz odradzał się tu nowy las. W około obserwowaliśmy nowe nasadzenia, które przy dobrych wiatrach za 50 lat utworzą las.

W tym miejscu niszczycielski żywioł ogołocił z drzew cały teren, po lewej rośnie już nowy las, po prawej powstaje nowa droga… także rowerowa
W końcu jakaś czynna wieża widokowa… przez lornetę widać było nawet dzwonnicę kościoła w Rytlu
Ekipa czeka już na dole, widok na „las” w kierunku północnym

Po zapoznaniu się z tablicami informacyjnymi wsiedliśmy na rowery. Przekroczyliśmy remontowaną w tym miejscu drogę numer 22. Poruszaliśmy się po szutrówkach usypanych z gruboziarnistego granulatu. Co jakiś czas podmuchy unosiły z ziemi tumany pyłu. Dzieci dopytywały kiedy będzie przerwa a ja odpowiadałem, że już niedaleko. I w końcu wjechaliśmy do Rytla.

Przecięliśmy drogę krajową numer 22 i jedziemy dalej
Silny wiatr utrudniał jazdę jak tylko mógł, mimo to jechaliśmy dalej
Gęsiego proszę, gęsiego!
Niczym przez sawanny jechaliśmy dalej przez południowe Kaszuby
Podmuchy wiatru podrywały drobny pył z wysuszonej słońcem ziemi
Dotarliśmy do Rytla a tu jeden wielki remont

Zatrzymaliśmy się na parkingu koło Biedronki. Spędziliśmy tu chyba z godzinę wchodząc trzy razy do sklepu. Uzupełniliśmy wodę, prowiant no i zjedliśmy lody. Było też drugie śniadanie: bułki z jogurtem i jakieś drożdżówki. Dzieci obserwowały wahadłowy ruch aut na remontowanej trasie biegnącej do Elbląga. Gdy już wszyscy odpoczęli a Ola skrzętnie upakowała do sakw zakupy, ruszyliśmy dalej. Za mostem na Brdzie skręciliśmy w prawo.

Przekroczyliśmy granicę kolejnego parku krajobrazowego na naszej drodze – Tucholskiego. Kierowaliśmy się na południowy wschód. Po prawej płynęła Brda, po lewej sztucznie utworzony Wielki Kanał Brdy. Ta niezwykła budowla hydrotechniczna mierzyła 31 kilometrów długości. Po drodze można było zaobserwować różne ciekawostki zarówno przyrodnicze jak i te stworzone przez człowieka. Dzieci mianowały ten odcinek wodnego szlaku Kanałem Łabędzi, z uwagi na licznie występujący gatunek Łabędzia Niemego.

Wielki Kanał Brdy gościł liczne łabędzie
A tu jeszcze jeden
Dzieci na kładce pieszo rowerowej nad Kanałem Brdy

Na wysokości przysiółku Uboga przejechaliśmy przez nowo wybudowany mostek. W Googlu pokazywało, że przeprawa jest nieczynna, ale na rowerach spokojnie dało się przejechać obok betonowych blokad. Kawałek dalej minęliśmy Leśną Bazę Lotniczą należącą do Nadleśnictwa Rytel. Obok hangaru stał niewielki, jednopłatowy samolot. Przy końcu skrzydeł przeczepione były rurki z czymś na kształt zaworków. Jak się później okazało od tego dnia miały być prowadzone opryski na szkodniki i z tego powodu, na terenie po którym obecnie podróżowaliśmy obowiązywał zakaz wstępu do lasu. Szczęście w nieszczęściu z powodu silnego wiatru, który miał się utrzymać do niedzieli loty zostały wstrzymane. Opryski z wysokości przy silnych porywach wiatru nie miały sensu.

Leśna Baza Lotnicza w Nadleśnictwie Rytel

Po 4 kilometrach dojechaliśmy do kolejnego mostku przerzuconego nad kanałem. Dziś czuliśmy się wyjątkowo zmęczeni. Czynników było kilka: wiatr, słońce no i niska wilgotność, która powodowała szybsze odwodnienie organizmu. Do tego był to już piąty dzień wyprawy a od ostatniego dłuższego wyjazdu rowerowego minęło prawie 9 miesięcy. Ola wyjęła do przekąszenia kabanosy. Dzieci bawiły się koło wody a ja poszedłem cyknąć kilka fotek przyrody, która dostosowała się do sztucznie utworzonej wodnej drogi. Kolejne 3 kilometry to głównie rozsypany szuter i piach.

Takie pojazdy też się zdarzały na drodze, trzeba było zachować ostrożność
I jeszcze jednego kabanoska
Pyłki i inna drobnica z drzew gęsto ścieliła się na wodach Kanału Brdy
Wielki Kanał Brdy
Wysoki brzeg

W końcu dojechaliśmy do Fojutowa. Znajdowało się tu jedno z ciekawszych rozwiązań zastosowanych przez pruskich inżynierów a mianowicie akwedukt. Skrzyżowanie dwóch cieków wodnych – płynącej dołem Czerskiej Strugi i puszczonego po wzorowanym na rzymskich akweduktach Kanału Brdy. Co ciekawe, pod kanałem można było przejść suchą nogą dzięki zmyślnemu tunelowi ze stopniem, na którym znajdował się chodnik.

Czerska Struga płynęła dołem…
… a Wielki Kanał Brdy górą

Sześciokilometrowy odcinek z Fojutowa do Twarożnicy usiany był kolejnymi łachami piachu. Niewiele miejsc nadawało się do jazdy na ciężko czyli z bagażami. Od tego roku musiałem nieco zmienić rozłożenie sakw. Powody były dwa, hol doczepiony z tyłu kolidował z 20 litrowymi sakwami więc musiałem je przerzucić na przód. Sprawa druga, teraz wiozłem dwa namioty, które nie zmieściłyby się razem na tylnym bagażniku. Dołożyłem więc przedni bagażnik, tak zwany pizza-rack, nad przednim kołem. Z taką konfiguracją zarówno z przodu jak i z tyłu miałem zawieszone po około 20 kg bagażu. O ile tył nie jest tak wrażliwy na ciężar to mocno obciążony, przedni widelec sprawiał, że manewrowanie nie było łatwe. Trzeba było mocno zaciskać ręce na kierownicy, a gdy pojawiał się piach utrzymanie kursu było niezłą ekwilibrystyką, która mogła skończyć się widowiskową glebą.

Chwila szczęścia gdy ujrzeliśmy przed sobą asfalt… nie trwała długo, bo zaraz musieliśmy z niego zjechać

Przed drogą międzymiastową numer 237 minęliśmy rezerwat Cisy nad Czerską Strugą. Krajobraz był wyjątkowo malowniczy. Przystanęliśmy na mostku by popatrzeć na okoliczne łąki. Leon z Marysią i Felicją rzucali kamienie do przepływającej rzeczki. Robili zawody kogo kamień wpadnie dalej. Od tego miejsca kurs prowadził po długo wyczekiwanym asfalcie. Po minięciu Dąbek i Konewek dotarliśmy w końcu do wioski Ostrowite położonej nad jeziorem o tej samej nazwie. Na jego wschodnim końcu znajdowała się plaża gminna. Google pokazywał, że zaraz obok znajduje się też pole namiotowe. Niestety nie było oznaczenia z numerem telefonu. Nie widzieliśmy też żadnych namiotów.

Czerska Struga
Malownicza dolina Czerskiej Strugi
Felicja
Kto rzuci dalej?
Jedziemy przez Dąbki… do noclegu już niedaleko

Przystanęliśmy obok wiaty ustawionej przy plaży. Ola wyjęła jedzenie a ja poszedłem rozejrzeć się za miejscem pod namioty. Od strony przyczepy kempingowej ustawionej w brzozowym zagajniku, zbliżała się w moim kierunku kobieta. Zagadnąłem ją w sprawie pola namiotowego. Okazało się, że pani dysponuje numerem do właściciela. Sama dzierżawi od niego fragment terenu pod przyczepę, do której przyjeżdża w wolnych chwilach z pobliskich Chojnic. Podczas rozmowy z właścicielem, ten oznajmił, że pole jest jeszcze nieczynne. Mimo to udało się dogadać byśmy mogli rozbić się na jedną noc.

Podziękowałem i poszedłem po Olę i dzieciaki. Zajęci byli jedzeniem przygotowanej naprędce obiadokolacji w formie kanapek z tuńczykiem oraz humusem. Do tego pomidorki koktajlowe a na deser borówka amerykańska i bułki z dżemem truskawkowym. Niezły miks zapijany wodą. Po uczcie przepchnęliśmy rowery bliżej wody i poszliśmy się kąpać. Woda nie była za ciepła, ale gdy już się zanurzyłem wyjście na brzeg nie było proste. Wiatr schładzał szybko ciało i zaczęło się szczękanie zębami.

I kolejny plac zabaw

Po wysuszeniu podeszliśmy w okolice przyczepy. Jej właścicielka była kontaktową osobą i od razu poprosiła byśmy przeszli na Ty. Nazywała się Jana. Zaproponowała byśmy rozbili się obok. Dzieci były zachwycone ponieważ po terenie kręcił się czarny kot należący do Jany. Umówiliśmy się, że po rozbiciu namiotów i rozpakowaniu zagramy wspólnie w karty. Gdy kończyłem ostatnie czynności związane z rozbiciem obozowiska zaczęło mnie mulić. Jedzenie podchodziło mi do gardła. Trwało to kilka chwil po czym postanowiłem, że nie warto się męczyć i poleciałem do WC. Wszystko co dziś wpadło do mojego żołądka wyleciało tą samą drogą. Był to zapewne efekt zmieszania wielu różnych produktów. Zrobiłem sobie ciepłą herbatę, ale niewiele to pomogło.

Wspólnie z Leonem i Marią poszliśmy na zaproszenie Jany do przyczepy pograć w tysiąca. Było sympatycznie chociaż czułem się nie najlepiej. Skończyliśmy po 22:00. Ola z Felicją już spały. Na noc zaaplikowałem sobie węgiel aktywowany, który wcześniej wyjęła mi z apteczki Ola. Zasnąłem zaraz po zgaszeniu światła.

Dzień 6: Ostrowite – Leśna Huta, 24 km

Rano czułem się już całkiem nieźle. Nie miałem apetytu, ale nudności ustały. W nocy wziąłem jeszcze dwie tabelki węgla i to na pewno pomogło. Ola oznajmiła, że w nocy Felicja też się źle czuła i także wymiotowała. Zatem nasza nie najzdrowsza dieta zaszkodziła nie tylko mi. A może ta borówka była poddana mocnym opryskom i to nam zaszkodziło? Tego się pewnie nie dowiemy.

Gdy razem z Olą zwijaliśmy obóz, Marysia poszła grać z Janą w karty. Od początku złapała z nią dobry kontakt. Nasza sąsiadka miała dobre podejście do dzieci i ogólnie do życia. Zdradziła Marysi kilka chwytów w grze w tysiąca. Maria była zadowolona i nie mogła się doczekać kiedy będzie mogła mnie ograć wykorzystując nowo nabytą widzę. Leon i Felicja próbowali bawić się w tym czasie z kotem chociaż nie było to łatwe bo zwierzak nie miał tyle cierpliwości co kotki Leona i Marysi, które zostawiliśmy na czas wyjazdu u teściów.

Plaża nad jeziorem Ostrowite

Przyszedł czas na wspólne zdjęcie i pożegnanie. Komu w drogę temu czas. Zarówno ja jak i Felicja nie byliśmy w najlepszej formie. Nasz wspólny zestaw złożony z dwóch rowerów należał do wagi ciężkiej co nie ułatwiało jazdy. Pierwotnie mieliśmy jechać przez Czarną Wodę, jednak trasa ta uwzględniała spore odcinki poza asfaltem. Postanowiłem ją zmienić i pojechać przez Czersk, gdzie zatrzymalibyśmy się na obiad.

Wspólne zdjęcie z Janą przy jej wakacyjnym domku

Do miasta wjechaliśmy około południa. Najpierw zwiedziliśmy kościół pod wezwaniem św. Marii Magdaleny w Czersku. Początki miejscowej parafii sięgają XII wieku. Od tego momentu kilkukrotnie stawiano kolejne świątynie, na miejscu spalonych bądź zburzonych. Obecna bryła kościoła powstała w 1913 roku. Bogato zdobione wnętrze zawierało wiele elementów, które przeniesione zostały z poprzednich świątyń.

Wjeżdżamy do Czerska
Kościół Rzymskokatolicki pw. św. Marii Magdaleny w Czersku
Wnętrze kościoła w Czersku z pięknie malowanym sufitem

Na dłuższą przerwę zatrzymaliśmy się na rynku w ogródku jednej z restauracji. Zamówiliśmy 4 pizze. Jedzenie nie było jednak najlepsze a i my nie bardzo mieliśmy apetyt. Zrobiliśmy jeszcze zakupy i ruszyliśmy do Leśnej Huty na miejsce zlotu. Do Gotelpia jechaliśmy po asfalcie, tu musieliśmy skręcić w szutrową drogę, która w lesie zrobiła się dość piaszczysta. Między Zawadą a Wieckiem znowu powitał nas asfalt, ale na niedługo. Ostatnie 3 kilometry to ponownie leśna szutróweczka.

Na rynku w Czersku
A tu drewniana makieta Czerska w oryginalnej aranżacji
W Gotelpie

I w końcu! Po 6 dniach i 201 kilometrach zatoczyliśmy pętlę dojeżdżając do punktu startu, w którym dziś rozpoczynał się zlot osób związanych z forum www.podrozerowerowe.info . To między innym dzięki tej stronie i informacjom na niej zawartym wszedłem głębiej w świat rowerów. Dowiedziałem się, że na dwóch kołach, poza jednodniowymi wycieczkami czy dojazdem do pracy można też spędzić kilkutygodniowe wakacje w formie wyprawy. I chociaż niewiele osób podróżuje w ten sposób z dziećmi, to nieliczne rodziny, które udostępniły na forum swoje relacje podróży z dziećmi, pokazały mi, że jest to możliwe.

Rozmowy rowerowej społeczności trwały do późnego wieczoru. Większość osób znała się już z wcześniejszych zlotów, my byliśmy „nowi”, a na dodatek jako jedyni przywieźliśmy dzieci. 90% towarzystwa spała pod namiotami jak i my. Rozłożyliśmy nasze schronienia na polanie w niedużej odległości do budynku, w którym znajdowały się pokoje, sanitariaty i kuchnia. Ostatni raz ciepły prysznic braliśmy w Swornegaciach, 3 dni temu. Przyjemnie było ponownie skorzystać z tego udogodnienia.

Przed wieczorem dzieci bawiły się jeszcze koło namiotów. Potem położyliśmy się spać. Było w miarę wcześnie, ale musieliśmy odespać ostatnie dni. Zlotowe ognisko i śpiewy przy gitarze skończyły się około 4:00 nad ranem.

Dzień 7: Czarna Woda – Czubek, 13 km (spływ kajakowy)

Noc przespaliśmy całkiem nieźle. Rano wrócił mi apetyt, którego nie miałem cały poprzedni dzień. Na 11:00 umówieni byliśmy z częścią zlotowiczów na spływ kajakowy. Pozostałe osoby miały umówioną wycieczkę rowerową. Ponieważ na rowerach poruszaliśmy się ostatnie 6 dni zapisaliśmy się na kajaki. Raz, że na rowerach, nawet bez bagażu, nie utrzymalibyśmy tempa z samymi dorosłymi dwa, że dzieci nie spływały jeszcze do tej pory kajakami i trzeba to było nadrobić.

Po śniadaniu zabraliśmy się autem do stanicy wodnej w Czarnej Wodzie. Po krótkim instruktarzu zwodowaliśmy nasze kajaki do rzeki. Wda, na której mieliśmy spływać, to siostrzana rzeka Brdy. Zwana jest też Czarną Wodą z uwagi na ciemny kolor, biorący się z cząstek organicznych, wypłukiwanych z grząskich brzegów. Jest rzeką nizinną o spokojnym charakterze. Z tego powodu idealnie nadaje się dla początkujących lub rodzin z dziećmi. Źródło rzeki wybija na Równinie Charzykowskiej. Długość Wdy wynosi 210 kilometrów.

Mieliśmy przepłynąć zaledwie jej niewielki fragment. Płynęliśmy jako ostatni, za nami był już tylko kolega wyznaczony na zamykającego grupę. Poza naszymi dwoma kajakami, było jeszcze 8 kajaków dwuosobowych i dwie jedynki. Razem płynęło nas 23 osoby. Ja wiosłowałem z Leonem a Ola z Marysią i Felicją, która siedziała na dostawce. Wbrew pozorom, spływanie z nurtem rzeki wcale nie było takie proste toteż grupa dość szybko uciekła nam z oczu. Narzucili duże tempo.

No to płyniemy!
A dziewczyny za nami

Po pierwszych kilkudziesięciu metrach Ola zauważyła, za uchem Marysi, wbitego kleszcza. Już dzień wcześniej wyciągnąłem jej jednego z szyi. Postanowiliśmy, że operację pozbycia się intruza przeprowadzimy na otwartej wodzie, nie czekając na przerwę. Podpłynąłem do kajaka dziewczyn i gdy one przytrzymywały burty jedna przy drugiej, delikatnie usunąłem pajęczaka. Mogliśmy płynąć dalej.

I pod mostkiem
Wesoło było na pewno
I jeszcze jeden uśmiech

W połowie wyznaczonej trasy zrobiliśmy przerwę na odpoczynek. Wykorzystaliśmy ten czas na integrację z uczestnikami zlotu. Miłe rozmowy przerwał sygnał do wypłynięcia. Tym razem szło nam już znacznie lepiej. Na tyle, że całą grupę mieliśmy w zasięgu wzroku. Nawet wiatr wiejący z przeciwnego kierunku niż ten, w którym płynęliśmy, nie mógł nas zatrzymać. W końcu dopłynęliśmy do Czubka, gdzie czekał na nas transport. Kilka osób nie załapało się na miejsca w busie, ale wróciliśmy po nie dwoma autami, które zostawiliśmy w punkcie startu. Gdy jechałem samochodem odebrać rodzinę z punktu końca spływu, dzieciaki miały okazję pokąpać się we Wdzie.

Leon pomaga naszej grupie w zwodowaniu kajaków

Na 15:00 podjechaliśmy do restauracji Pizza i wino mieszczącej się koło budynku stacji benzynowej w Czarnej Wodzie. Ola nieco obawiała, że ponownie trafimy na nienajlepszą pizzę jednak dania były wyjątkowo smaczne. Po posiłku zrobiłem szybkie zakupy w Dino, kiełbaski na wieczorne ognisko i arbuza, który już od dwóch dni chodził mi po głowie. Na pole biwakowe dojechaliśmy po 16:00. Ola położyła się w namiocie bo zaczęła ją boleć głowa. Może za dużo słońca, albo wysiłek związany z płynięciem kajakiem. Dzieci bawiły się przy namiocie. Graliśmy też w Molkky. Gra polegała na zbijaniu drewnianych pachołków z numerami przy użyciu grubego palika. Na każdym ze słupków znajdowały się cyfry od 1 do 12. Trzeba było rzucać w ten sposób by zebrać w kolejnych turach łącznie 50 punktów.

Soczysty arbuz chodził mi po głowie od początku wyjazdu
Felicja, Leon i Marysia grają w Molkky
Odpoczywamy i nic nierobimy

Ja kręciłem się po terenie obozu. Trochę dokumentowałem na fotografiach to co wokoło, trochę rozmawiałem ze ludźmi, których do tej pory znałem tylko wirtualnie. Nic nie zastąpi kontaktu jednego człowieka z drugim w realu. Nie mniej byli tu ludzie z różnych stron Polski i gdyby nie forum możliwe, że nigdy by się spotkali.

Las zapełnił się namiotami zlotowiczów
W takich pudełkach dzieci wiozły swoje mini zabawki
Figurki zrobione przez Marysię podczas wyjazdu

Rozmowy trwały do późnych godzin wieczornych. Dorośli grali w Molkky. Moim dzieciom to nie przeszkadzało i w pewnym momencie przyłączyli się do gry. Zauważyłem, że chociaż różnica wieku była ogromna, to dzieciaki szybko się zasymilowały z nowym towarzystwem, które dopiero co poznali. Chyba wiedzieli, że łączy nas to samo… rowery. To dobrze żeby wiedziały, że ludzi z podobnymi pasjami jest więcej i nie jesteśmy sami. Spać poszliśmy po 23:00.

Gdy dorośli skończyli grę do akcji włączyły się dzieci, późna godzina nie była przeszkodą
Leon rzuca Molkky
Pożegnalne ognisko

Dzień 8: powrót do domu

Wstaliśmy około 8:00. Ola czuła się już lepiej. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy pakować bagaże. Trzeba było wszystko od nowa poukładać w bagażniku. Część zlotowiczów zwinęła namioty i odjechała jeszcze jak spaliśmy. Tego dnia zapowiadano przelotne burze więc każdy chciał je ominąć. Dzieci bawiły się na kocach. Marysia i Leon znaleźli kawał dechy i napisali na niej „Do widzenia!”. Stanęli przy wyjeździe i żegnali rowerzystów opuszczających leśną stanicę.

W końcu przyszedł czas i na nas. Gdy pakowałem rowery na platformę zaczęło lekko kropić. W końcu uporałem się ze wszystkimi rowerami. O 11:00, jako ostatni, opuściliśmy teren, na którym gościliśmy przez ostatnie dwa dni. Do domu dotarliśmy po 17:00, zaliczając po drodze przerwę na drzemkę, którą wymusiła ogarniająca mnie senność.

Podsumowanie

Przez 6 dni udało nam się przejechać 200 kilometrów z czego duża części trasy poprowadzona była drogami nie najlepszej jakości. Jadąc na lekko nie stanowi to problemu, a może być nawet urozmaiceniem dnia. Jeżeli chodzi o podróżowanie mocno obciążonymi rowerami może być już różnie. Czy to oznacza, że gdybym wiedział jaka będzie rzeczywistość w kontrze do tego co sobie wyobrażałem nie wybralibyśmy takiego wariantu trasy? Oczywiście, że nie! Podejrzewam nawet, że kiedyś wybierzemy się w Bory Tucholskie ponownie, bo nie zobaczyliśmy wszystkiego, co chcieliśmy. Przede wszystkich chciałbym przejechać jeszcze kilkoma drogami w Parku Narodowym Borów Tucholskich. Szkoda też, że nie udało nam się zwiedzić parku etnograficznego we Wdzydzach oraz wejść na wieżę w Przytarni.

Kaszuby południowe, obejmujące Bory Tucholskie to piękna kraina. Ukształtowana przez działanie lodowca. Niemal cały czas jechało się pod górkę lub w dół, różnice wysokości były znikome, ale jak można podpatrzyć na profilu wysokościowym trasy na mapce z początku postu, odcinków płaskich było niewiele i ograniczały się praktycznie do tej części trasy poprowadzonej po asfaltach. Jechaliśmy przez 3 parki Krajobrazowe: Wdzydzki, Zaborski i Tucholski. O ile w dwóch pierwszych udało nam się zobaczyć najciekawsze miejsca to ostatni, Tucholski Park Krajobrazowy przejechaliśmy trochę opłotkami, nie zajeżdżając do najciekawszej jego części. Olbrzymi obszar na naszej trasie stanowiły tereny po wiatrołomach z 2017 roku. Gdyby nie tamta nawałnica, większość drogi przejechalibyśmy lasami. Byłoby pewnie przyjemniej jechać w cieniu lasu, a i droga mogłaby nie być tak wysuszona i piaszczysta jak teraz. To co mnie najbardziej urzekło to przejazd przez Park Narodowy Borów Tucholskich, który szczęśliwie nie ucierpiały przed 7 laty. Kilkanaście kilometrów jazdy przez zwarty las, mijając co jakiś czas niewielkie jeziora mocno zapadł mi w pamięć. Szczególnie soczysta zieleń krzewów jagodowych.

Termin wyjazdu ustalony na połowę maja miał dużo zalet. Przede wszystkich było pusto, ruch turystyczny niemal zerowy, na kilku biwakach spaliśmy tylko my. Pogodowo wstrzeliliśmy się całkiem nieźle. Deszczu nie było wcale. Codziennie świeciło słońce, jednak nie odczuwaliśmy tego jakoś szczególnie ponieważ przez cały pobyt towarzyszył nam południowo-wschodni wiatr, który w pierwszych dniach nam pomagał, potem utrudniał jazdę. W połowie wiosny trudno oczekiwać by zbiorniki wodne nabrały temperatury „godnej” do kąpieli, mimo to kilka razy mieliśmy okazję popływać.

Na pewno udało nam się sprawdzić nową konfigurację sprzętu w jakiej jechaliśmy przed głównym sezonem wakacyjnym . Początkowo myślałem, że Felcia będzie więcej jechać bez pomocy holu. I tak by pewnie było, gdyby jakość nawierzchni była lepsza i mielibyśmy mniej górek, trzeba dodać, że w rowerku córki nie ma przerzutek, więc na podjazdach miała trudniej niż my. Jest szansa, że w przyszłym roku przesiądzie się na rower Woom 4, który jest już wyposażony w ośmiobiegową kasetę. Rozbijanie i składanie dwóch namiotów też nie trwało dłużej. Obowiązki zostały podzielone i każdy odpowiadał za swoją część.

Baza noclegowa była całkiem przyzwoita, więc nie miałem problemów z rozplanowaniem trasy tak by co około 30 kilometrów móc gdzieś przenocować. Ceny wahały się od 50 zł do 150 zł. W sumie za 7 noclegów zapłaciliśmy około 550 zł. Koszty całej wyprawy wraz z dojazdem, spaniem, jedzeniem i atrakcjami zamknęły się w kwocie nieznacznie przekraczającej 2 tysiące złotych.

Jedną z rzeczy nad, którą na pewno będziemy musieli popracować to posiłki na trasie. Obecnie nasza dieta była dość uboga, jeżeli chodzi o owoce i warzywa. Podczas jazdy podjadaliśmy sporo słodyczy, a wieczorem dania instant. Musimy to poprawić i jak tylko będzie okazja trafić jakiś warzywniak, przesunąć granicę w jadłospisie na korzyść produktów roślinnych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *